Mała zalękniona dziewczynka

Mała zalękniona dziewczynka

Tak dzisiaj Wigilia a ja dalej mam coś do napisania i przepracowania. Nadal moja głowa pracuje a serce jest niespokojne. Niestety. Wczoraj wzięłam sesję i powiedziałam o tych kilku ostatnich trudnych dniach i moich odczuciach. 

Usłyszałam, że nadal tkwię w schemacie matkowania im wszystkim, że czuję się za nich wciąż odpowiedzialna, że widać po mnie, że jestem już tą rolą umęczona i że rzeczywiście to jest nie do udźwignięcia a ja robię to od tylu lat. Czas już przestać. Usłyszałam nawet, że jestem marionetką w ich teatrzyku. 

Też padło, że może projektuję na nich swoje lęki? Zatroskana o nich czy sobie poradzą beze mnie, nie mam wtedy dostępu do siebie z pytaniem, czy ja sobie poradzę w nowym miejscu po przeprowadzce? Może tak, przyjrzę się też i temu.

W trakcie tej sesji uświadomiłam sobie rzeczywiście, że bardzo jestem z nimi, za bardzo, w sensie z moimi rodzicami i siostrą, z tą trójką. Moje myśli, energia, uwaga są skierowane na nich a nie na mnie. Tak właśnie się to dzieje jak u osoby współuzależnionej – klasyka przypadku. I też dlatego u mnie tyle emocji i złości na nich, bo z jednej strony już wiem, że ja chcę być ze sobą w swoim życiu, bo tego potrzebuję i mam tego właśnie świadomość a z drugiej strony ja dalej chcę ich zmieniać, bo gdyby byli inni to ja mogłabym spokojnie wyjechać tam, gdzie chcę. A oni są jacy są i to mnie wkurza. Ale nie dość tego to ja jeszcze odczuwam poczucie winy, że oni tacy bezradni, że tak mnie potrzebują a ja chcę się wyprowadzić, ja chcę ich zostawić. I co jeszcze? Ja chcę zająć się sobą?! Nieładnie! Tak mamusia cię wychowała? No nie mamusia chciała, żeby być przy niej aż do końca przecież… Od razu mi się wkręca w mózg… 

Ktoś powiedział też, że może to moje projekcje i lęki a oni sobie dają radę teraz i dadzą w przyszłości. I też, że oni wszyscy są dorośli przecież. 

Po tej sesji poczułam ulgę, że mogłam się tym podzielić i że rzeczywiście dostałam konkretne informacje w temacie: co ze mną nie tak? Co robię źle? O co chodzi? Bo mam dobre chęci przecież bo ich kocham itp. a wszyscy są nadal niezadowoleni łącznie ze mną. Wiedziałam tam gdzieś w środku, że coś jest też po mojej stronie, ale w tych emocjach nie mogłam tego tak namierzyć, tak celnie po prostu. Trudno być samemu sobie lekarzem, trzeba się zobaczyć w oczach drugiego. 

Reasumując to najważniejszym u mnie problemem jest schemat bohatera rodzinnego nadal odgrywany niestety jak widać na załączonym obrazku. Wciąż czuję się za nich odpowiedzialna i co za tym idzie odczuwam poczucie winy wobec nich, że chcę się zająć sobą i swoim życiem. 

I to mnie tak bardzo zżera i niszczy, ponieważ nie da się wziąć odpowiedzialności za drugą dorosłą osobę, to jest nie do zrobienia, bo ona ma wolną wolę tak samo jak ja i jak każdy z nas. Odpowiedzialność można wziąć tylko za swoje dziecko co najwyżej, które jest jeszcze zależne od nas, czyli niepełnoletnie. A poczucie winy jest bardzo niszczące i destrukcyjne na dłuższą metę, ponieważ wiąże się z poczuciem wstydu. I tak też jest u mnie – gdy czuję się winna to od razu jakby automatem się wstydzę tego co zrobiłam, jaka jestem… A gdy się wstydzę to jest mi smutno i wtedy znajome koło nazwane w poprzednich wpisach jako „zaklęte koło” się zaczyna toczyć i zagarniać mnie tam, gdzie nie chcę. Nie chcę na poziomie głowy, na poziomie mojej świadomości, ale emocje żyją własnym życiem i gdy to zaczyna się dziać to koło toczy mnie jakbym nie była wtedy sobą tą dorosłą, lecz dzieckiem.

Tak, czuję się wtedy jak dziecko, jak ta mała dziewczynka zalękniona i zostawiona sama sobie w poczuciu zagrożenia. I stąd tyle lęku u mnie i te problemy ze spaniem. Może odkryłam właśnie mechanizm działania moich stanów lękowych. Może tak. Przyjże się temu jeszcze.

Najpierw kochać siebie a potem tego drugiego

Najpierw kochać siebie a potem tego drugiego

Wczoraj, gdy ledwo się pozbierałam emocjonalnie i psychicznie po tych ostatnich wydarzeniach zadzwonił do mnie tata z prośbą żebym kupiła jeszcze szynki i jakieś tam inne wędliny. To nic, że ja mam inne plany na ten dzień, to nic, że wczoraj byłam w sklepie i dzwoniłam z pytaniem, co jeszcze kupić. On ma swoje scenariusze w głowie. Odparłam, że nie, nie mam czasu, że może zrobić to sam przecież. Bo może jeszcze rzeczywiście. I on to przyjął i powiedział, że kupi. Zgodził się, ale nie był zadowolony. On był urażony zdecydowanie. A ja się w efekcie wściekłam, ja po tym telefonie byłam tak zła, zła na całego. Poczułam się tak jakbym sama nie miała żadnych praw do siebie, swoich potrzeb, planów itd. Poczułam jakbym tylko była na posyłki, jakbym była przeznaczona tylko i wyłącznie do spełniania ich potrzeb i oczekiwań. Dosyć tego.

Myślę, że obie sytuacje i inne też, bo nie sposób wymienić wszystkiego, wystarczy to co już zostało powiedziane a i tak rysuje mi się cały obraz. O to przecież w tym wszystkim chodzi. Chodzi o to, żeby zobaczyć, przeżyć i zrozumieć. Żeby być mądrzejszym na przyszłość i nie wchodzić już w to samo bagno. Po to to robię.  No więc te sytuacje mi pokazały, że wciąż i nadal jestem emocjonalnie uzależniona od mojej rodziny, od ich nastrojów, dramatów, potrzeb…itp. 

Ponieważ to nie oni mi zrobili, ale to ja sama sobie zrobiłam, bo otwarłam się na te ich emocje i wzięłam je na siebie. Nie potrafiłam ich zatrzymać w odpowiednim miejscu, czyli zostawić je tam skąd przyszły a nie przyjmować ich do siebie. One do mnie nie należały, one moje nie były. To, że moja rodzina tak funkcjonuje, że tylko przelanie swoich trudnych emocji na innego przynosi im ulgę, to nie znaczy, że ja mam temu ulegać. Bo to jest destrukcyjne i dla mnie, i dla nich. Dla nich dlatego, że w ten sposób jest im łatwiej przetrwać w tym trudnym momencie, ale nie zrobią wtedy nic konstruktywnego, żeby dany problem rozwiązać. I tym samym mówiąc kolokwialnie uczyć się na błędach. A dla mnie dlatego bo ja wtedy czuję się podle, tak podle, bo znów sama sobie to zrobiłam. Bo czuję się nadużyta, zmęczona, chora ze stanem zapalnym, nie wyspana a i tak na tabletkach, bez nadziei, odrzucona i tak, pusta jak bęben. Czuję się pogrążona w tym zaklętym kręgu smutku a właściwie to już rozpaczy.

Oni zostają z niczym więc nie ma wartości dodanej. To znaczy jednak z minusem, bo są urażeni, w każdym razie ja tak to odbieram. A ja zostaję nawet nie z niczym, ale raczej z ogromnym deficytem emocjonalnym, psychicznym i fizycznym. Ja jestem na ogromnym minusie i to na trzech płaszczyznach właściwie. Kosmos. 

Nie zgadzam się na to. Nigdy więcej. Wybieram siebie i swój dobrostan. Nie będę już więcej ich karmić, bo i tak się nie da tego zrobić, tam są takie dziury emocjonalne, że ja ich nigdy nie wypełnię. Tylko oni sami mogą to zrobić. Ale żeby tak było to najpierw muszą chcieć a potem sami się za to zabrać. Tylko sami mogą tego dokonać. Ja tego za nich nie zrobię, bo się nie da. Ja mam karmić siebie, bo to jest moim obowiązkiem i to właśnie oznacza wzięcie tym samym odpowiedzialności za siebie i swoje życie. To oznacza miłość własną. Ja sobie jestem to winna a nie im. Im nie jestem nic winna. W każdym razie nic ponad własne koszty. Nic ponad własne siły i możliwości. Nic już na minusie własnym. Nic.

Wybieram miłość do siebie a potem miłość do innych. Jak ja jestem pełna miłości, czyli nakarmiona, czyli zaspokojona w zakresie potrzeb własnych. Więc tym samym wypoczęta, spokojna, zdrowa, zadowolona, wyspana… to wtedy jestem pełna i mam co dawać innym. Mam co dać, bo sama mam. A z pustego nic nie nalejesz, nie da się. Gdy ja jestem chora i zmęczona, niewyspana, rozbita, pusta to nie mam nic do zaoferowania drugiemu, nic. Ot i cała tajemnica.

Kochać siebie a potem innych to jest odpowiedź i jedyna droga do miłości tego drugiego.

Zaklęty krąg

Zaklęty krąg

Jestem wykończona. Co najgorsze jeszcze święta się nie zaczęły a ja mam już dosyć tych zbliżających się wspólnych i radosnych inaczej dni. Już jestem tak zmęczona moją rodziną, już czuję się nadużyta i na granicy wytrzymałości psychicznej, emocjonalnej i fizycznej. Najchętniej to uciekłabym daleko stąd i nie wróciła najlepiej nigdy. Tak to wygląda. 

Nawet moje sny to pokazują. Dziś kilka razy śniło mi się, że krwawię i to bardzo mocno. Byłam cała we krwi. Cała pomazana krwią, moje ciało, ubranie jakie miałam, wszystko. No cóż i tak też się czuję po wczorajszym dniu. Wczoraj poległam niestety, już nie wytrzymałam, nie dałam rady tego znieść i to podwójnie. I to z dwóch stron. Ze strony siostry a potem ze strony mamy. 

Najpierw siostra mnie zaatakowała, że ja mam z czymś jakiś problem. Mylnie odebrała moje westchnienie od razu interpretując, że ja nie chcę. No i zaczęło się atak, walka, pretensje… znajome dramaty. Ja zaatakowana też automatem weszłam w ten sam tryb, to się po prostu stało. Jak za naciśnięciem guzika – ona na mnie napiera to ja się od razu zdenerwowałam i powiedziałam podniesionym już głosem, że „ja nie mam żadnego problemu, żeby ją odebrać autem…” Ale już byłam zła i ten komunikat mógł wydać się wtedy nieprzekonujący. A byłam zła na to, że mnie próbuje wciągać w swoje negatywne emocje, w swoje gierki. W ten swój sposób manipulacji, w swój schemat stosowany od lat: „ja muszę to zrobić, aż tyle zrobić…, tyle mnie to kosztuje wysiłku…, najpierw muszę to… potem to… i jeszcze tamto…” Celem czego jest oczywiście między słowami: „zobacz jak mi strasznie, wejdź w ten stan i pomóż mi, zrób coś…”. I ja jestem gotowa jej pomóc, czyli zadziałać, ale nie jestem zainteresowana i też nie mam czasu ani energii na to, żeby wysłuchiwać tych historii. Ale najgorsze jest to, że ona z góry zakłada, że świat jest przeciwko niej. Ona już to wie, że ja nie chcę, że ja jestem przeciwko niej, ona jakby zaczynając tę walkę od razu prowokuje u tej drugiej strony taką a nie inną reakcję jakiej się spodziewa. Bo jest to powiedziane na wysokim tonie, z dużymi negatywnymi emocjami i na granicy krzyku właściwie. 

Jak teraz to piszę to myślę, że powinnam wytrzymać jej emocje, powinnam być przy sobie nadal i powinnam na spokojnie jej mówić to co czuję i co myślę, tak na spokojnie. No ale wczoraj już miałam wyjść, śpieszyłam się na terapię, sama byłam w działaniu i jeszcze jej dramaty… Nie wytrzymałam, po prostu się zdenerwowałam, bo wyczułam te znajome od lat próby manipulacji, gdzie nigdy nie ma prostych słów typu: „chcę, żeby…, potrzebuję…, proszę…”. Tylko całe historie przekazane w trakcie długiego słowotoku a im dalej, tym bardziej robi się nieprzyjemnie, zagrażająco, negatywnie. Wysokie negatywne emocje na granicy krzyku i nie znoszące sprzeciwu.

Gdy ochłonęłam po tym telefonie a długo mi to zajęło jednak, to uzmysłowiłam sobie, że przecież my już od poprzedniego dnia byłyśmy umówione, to było już ustalone, że ja ją odbiorę tym samochodem. To o co chodzi? Kto miał problem w takim razie i z czym? Może ona chciała, żeby ją tam też zawieźć? Może tak, nie wiem, ale przecież mówiła w trakcie tego przydługiego monologu, że ustaliła już, że pojedzie autobusem. 

Ja na prawdę piszę to i w ten sposób próbuję rozkminiać, co się stało? Jak to się stało? I co za tym idzie? Co należałoby zrobić w przyszłości? Jak się zachować? Jak te relacje budować? Tylko, że ja to właśnie próbuję stosować przez całe moje dorosłe życie i jak widać są takie efekty jakie są.

Ta sytuacja wydarzyła się przed terapią, potem trudny proces z grupą. Znów byłam przy sobie, znów się popłakałam widząc, czując jak trudno było mi w dzieciństwie. Jak bardzo wtedy byłam osamotniona, ja byłam zupełnie niezaopiekowana emocjonalnie, całkowicie zostawiona samej sobie a jeszcze byłam obarczona problemami mojej mamy, mojego rodzeństwa. A nawet ojca, bo jego problemy były problemami mojej mamy a jej problemy to już na pewno były moimi. Dźwigałam o wiele za dużo niż mogłam w ogóle unieść. Nikt mi nie pomagał w moim świecie wewnętrznych przeżyć a jeszcze mi dowalał swoim światem i to zwielokrotnionym w kilka osób naraz. Z empatią i czułością zobaczyłam to, przeżyłam i opłakałam.

I teraz widzę, że jest podobnie. Widzę, że moja rodzina nadal i wcale wciąż nie interesuje się czym ja żyję, co mnie zajmuje, porusza, co słychać u mnie nawet? Mówiąc kolokwialnie. Tylko na okrągło mówią pokazując swój świat, swoje potrzeby, swoje oczekiwania itp. Oni nadal oczekują i chcą, że ja będę ich bohaterem rodzinnym. Tym bohaterem silnym, nieustraszonym i niezniszczalnym… Oni są w centrum od zawsze a mój świat ma się kręcić wokół nich i dla nich.  A ja już jestem zupełnie kim innym, ja już wiem, że moje moce są ograniczone i że nie jestem w stanie ich do końca zaspokoić i uszczęśliwić. Nie jestem w stanie tego zrobić choćbym sama oddała się temu zadaniu do końca. Jak widać nawet do krwi.

Na koniec tego fatalnego dnia słysząc znów te same gadki mojej mamy. Co roku to samo: „ale makówki zrób na wodzie, nie na mleku, bo skiśnie…”. Też wypowiedziane na wysokim tonie pretensji połączonej z dramatem w tle, nie wytrzymałam. Po prostu to się stało i odparłam: „mam dosyć tych corocznych gadek, że nie na mleku… na wodzie są niedobre i nikt tego nie je potem, zrobię na mleku i już. Jak ja robiłam to nigdy nie zdążyło skisnąć”. Ale wcale nie byłam spokojna, oj nie. Czułam złość, poirytowanie a nawet wściekłość i jeszcze wyraziłam te emocje dołączając znajomy grymas mojej mamy na swojej twarzy. Ja się tak skrzywiłam, jak ona to ma w zwyczaju. Kosmos. Tak było. Moja mama poczuła się oczywiście urażona i się obraziła. Wcale nie miało dla niej znaczenia, że ją przeprosiłam wychodząc. Nie odezwała się do mnie, ledwo się pożegnała słabym: „pa”.

I takie są efekty wczorajszego dnia, dwie osoby są na mnie obrażone. Tak to wygląda. Z moją siostrą też próbowałam nawiązać jakąś nić porozumienia, rozładować sytuację zagadując do niej po powrocie, gdy natknęłam się na nią w kuchni. Nie podjęła tematu zostając w swoim świecie urazy i żalu. Ale teraz to pisząc widzę jaka naiwna byłam, bo przecież nie spełniłam wtedy jej oczekiwań. Ja nie zrobiłam tego co ona chciała, mimo że sama może do końca nie wiedziała czego chce a tym bardziej nie umiała mi tego powiedzieć. Ale jej zdaniem to ja jestem winna a ona ma święte prawo być obrażona. 

To wszystko co się dzieje trudnego emocjonalnie zazwyczaj też odzwierciedla się w moim ciele. I niestety też tak jest i tym razem. Boli mnie noga, ta słabsza, lewa. Tak ją odczuwam, gdy mam jakiś stan zapalny w organizmie. Boli mnie jakby od środka i już zaczęło się to w nocy. To tak jakby te relacje z moją rodziną były frontem walki a ja umęczona, pobita i zakrwawiona najchętniej chciałabym uciec przed tym. Uciec przed nimi. Ale wiem, że nie mogę, bo nie chcę przed nimi uciekać. Bo przecież ja ich kocham. Ja ich kocham takimi jakimi są. Ja rozumiem ich trudności, widzę te lęki, napięcia i strachy o nawet proste i przyziemne sprawy. Ja ich kocham nawet w tym.

Ale dlaczego tak boli?

Płaczę i czuję jakbym była w czarnej dziurze beznadziei i rozpaczy. Widzę to jakby… jakby zaklęty krąg bólu.

Chcąc zrozumieć co się dzieje ze mną, po dłuższym czasie, po śniadaniu, wyciągam na chybił trafił kartę emocji i widzę „smutek”. Trafione w punkt. Czytam: „smutek związany jest z niespełnieniem, rozstaniem, porzuceniem… Smutek związany jest ze stanem pustki, braku i niemożności. Jest więc istotnym składnikiem tęsknoty. Wreszcie – smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności. Odczuwamy go, gdy na kimś się zawiedliśmy lub rozczarowaliśmy. Ale też, gdy inni nie odwzajemniają naszych uczuć i nie otrzymujemy w relacjach od innych tego, co sami dajemy lub czego pragniemy…”.

Tak, te słowa odzwierciedlają rzeczywiście mój stan ducha. Ale najsilniej utożsamiam się z tym, że ja na prawdę chciałabym im pomóc, ulżyć, ukoić niejako a za każdym razem w takich sytuacjach czuję niemoc. Jestem bezsilna i wtedy smutek łączy się u mnie z frustracją i poczuciem beznadziei. Czuje się przegrana i pokonana. 

Więc co? Ja też walczę? No tak, jeśli tak, to stąd te stany zapalne u mnie tak częste w takich trudnych momentach. Bo ta od lat odtwarzana bitwa jest z góry przegrana. Nie da się nikogo uszczęśliwić na siłę. Więc wciąż i na nowo widząc ich krzywdę, ich ból przeżywam go jako swój. Tak jest. To ma miejsce. I mam tego jeszcze potwierdzenie: „…smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności…”. 

I koło się zamyka. Mam odpowiedź. 

Oswoić swoje strachy

Oswoić swoje strachy

Znów się dałam złapać, zupełnie nie mając tego świadomości a jednak weszłam na nowo w rolę ofiary. Nie do uwierzenia. Myślałam, że już tak jest dobrze ze mną. Ubiegły weekend był dla mnie taki transformujący, przebieg warsztatów jak i udział w spektaklu. Doznałam swoistego oczyszczenia wręcz uzdrowienia. Czułam się jak ta sama co kiedyś – równie nieustraszona, silna i sprawcza. A zwłaszcza co ważne odczuwałam w ciągu dnia radość i spokój. I to przez kilka dni z rzędu i dobrze też spałam.

Ale mijał dzień za dniem, trudy codzienności. Terapia jak i wyjazdy z tatą do lekarza, potem na kontrolę i dwa dni wycięte, można powiedzieć. Napisanie życiorysu (życiorys jest wymagany w każdym kolejnym cyklu w terapii) też było trudnym procesem emocjonalnym jak i poznawczym. Było mi o wiele trudniej nawet tym razem niż gdy robiłam to wcześniej. Teraz widzę, że za dużo obowiązków, sytuacji stresogennych a za mało odpoczynku i luzu miało miejsce. I jednak się to odbiło w postaci trzech napadów lęku w ciągu ostatnich dwóch nocy. 

Dostałam też sygnały od innych i na terapii, jak i wczoraj na warsztatach, że: „jestem jakby inna, mniej ekspresyjna, wyciszona i bez emocji. Co jest dziwne w moim przypadku, że takiej mnie nie znają…”. I dzisiaj, gdy wszystkie fakty dodałam do siebie łącznie z moim snem z tej nocy. Mogę powiedzieć, że nie zdając sobie z tego do końca sprawy to jednak niebagatelne znaczenie miało też ciążące widmo wyprowadzki. Tej niewiadomej jeszcze – gdzie? I jak? Czas mija a ja nie wiem. Wciąż nie wiem…

I problem nie w tym, że jest jak jest. Ale raczej w tym co ja z tym zrobiłam. Mianowicie, ja znów starym zwyczajem weszłam w swój schemat i uciekałam od tego, odcinałam się, niby nie myślałam o tym itp. Znów to samo. Przecież wiem na poziomie świadomym, ja to wiem, że ucieczka nic nie daje. Wręcz przeciwnie to tylko powoduje właśnie narastający strach. Jeśli ja z tym nic nie zrobię – nie przegadam ze sobą albo z kimś, nie przepracuję, nie oswoję. To on sam nie zniknie, no nie, niestety! Ten niezaopiekowany strach przerodzi się w lęk i zaleje mnie w najmniej oczekiwanej chwili, a zwłaszcza w nocy. Bo w nocy jestem sama ze sobą bez żadnych innych bodźców i wtedy nareszcie jestem dostępna niejako.

Czując jednak gdzieś to w sobie znów wchodziłam w tryb przeczekania, czyli nic innego jak rola ofiary w moim wypadku. A tym bardziej mogę tak to wyraźnie zobaczyć, ponieważ pomogły mi też w tym wczorajsze warsztaty. Grając swoją rolę w scence używałam krzyku, agresji nawet z dużą dawką ekspresji i to pomogło mi wyrazić swoją złość. Wow! Tą złość, którą gdzieś tam tłumiłam w sobie wobec mojej sytuacji w jakiej jestem na tu i teraz: „bo nie wiem, gdzie się podzieję za 2 miesiące i parę dni…”. Więc najzdrowiej jak widać było się pozłościć. 

No ale żeby to zrobić, to trzeba wiedzieć, że tego się właśnie chce. A żeby wiedzieć to trzeba sobie pozwolić na skontaktowanie się ze sobą, na przeżywanie siebie a nie uciekanie w nieczucie.

Nieprawdopodobne, ale tylko jedno przychodzi mi do głowy, gdy jako kilkulatka uciekałam do lasu na długie spacery w samotności. Uwielbiałam to i ten czas dawał mi ukojenie i spokój. Wtedy uciekałam od czegoś co na zewnątrz było dla mnie za trudne do zniesienia. Czyli podobnie jak ostatnio. 

Różnicę stanowi fakt, że nie jestem już dzieckiem. Jestem dorosła i umiem oswoić swoje strachy, już to potrafię.

Trudy asertywności

Trudy asertywności

Czy nie jest przypadkiem tak u mnie, że w sytuacjach trudnych, zagrażających szukam jednak winnego, jakiegoś kozła ofiarnego, w którego uderzam swoją złością przejawiającą się w agresji. Przecież to schemat zachowania funkcjonujący od lat w mojej rodzinie. I może jednak coś z tego zostało we mnie i nadal się odzywa w najgorszych tych momentach. Bo wczorajsze wydarzenie powaliło mnie na łopatki, rzeczywiście. No tak bo te właśnie trudne sytuacje uruchamiają we mnie dwa mechanizmy albo wejście w rolę ofiary, czego już nareszcie nie robię. Albo wejście w tryb walki, czyli rolę agresora, bo tak trudno mi jeszcze zachować własne granice i pozostać w tej zdrowej postawie asertywności. Może właśnie wczoraj jednak mimo moich najlepszych chęci nie byłam do końca asertywna, lecz agresywna i może tak zostałam odebrana? Nie wiem, bo analizując wypowiedziane słowa, to ich znaczenie na to jednak nie wskazuje. Ale jeśli dodać do tego kontekst, moje emocje a zwłaszcza osobistą historię osoby, z którą rozmawiałam, to rzeczywiście mogła ona poczuć jakiś dyskomfort. W każdym razie skutki, rezultat, owoce tej rozmowy wyraźnie na to wskazują, że coś z mojej strony musiało być nie tak wobec oczekiwań tej drugiej strony. To jest pewne.

Jaki wniosek? Mam jeszcze problem ze stawianiem właściwych granic. W tej sytuacji przejawiający się w tym, że za dużo powiedziałam o sobie, za bardzo się odkryłam w swoich emocjach, zupełnie niepotrzebnie, bo ja poszłam za sobą a to zostało źle odebrane i zrozumiane. No tak, każdy z nas ma swoje filtry odbierania innych, świata itp. I to jest normalne. A ja niekiedy najpierw mówię a potem myślę i nie zawsze jest to mile widziane.

Jak trudno być sobą i też jednocześnie w zgodzie z innymi. Mam nadzieję, że kiedyś posiądę tę umiejętność. 

Nauka cierpliwości

Nauka cierpliwości

Czuję się pogubiona, wystraszona, znowu wystraszona! Pełna wątpliwości i obaw. Co mnie czeka? Jak to będzie? Czy kiedyś będę normalnie funkcjonować? Kiedy to będzie? Czy okres świadczenia rehabilitacyjnego wystarczy na to moje wyleczenie i dojście do normalności??? Itd. Itp.

Wczoraj byłam na komisji lekarskiej w związku z przyznaniem mi świadczenia rehabilitacyjnego, ponieważ zbliża się już 182 dni jak przebywam na zwolnieniu lekarskim. Sytuacja trudna, nieprzyjemna, wręcz traumatyzująca. Lekarz w pośpiechu bez jakichś tam uczuć wyższych, jedyne co od niego biło to pośpiech i zniecierpliwienie, zadawał mi pytania: jaki mam problem, …itp. A ja byłam tak przejęta, sparaliżowana lękiem, że odpowiadałam coś nieskładnie i nie do końca to co chciałabym powiedzieć, z przerażeniem w głowie: „że nawet tego nie potrafię, że jestem do niczego…”. Straszne uczucie… Nawet teraz nie pamiętam tych słów, które tam padły, nie pamiętam po prostu! Widzę, że to było dla mnie mega stresujące. Od tygodnia już źle spałam a w ciągu dwóch ostatnich nocy wcale znów nie mogłam spać, znowu Hydroxizinum musiałam wziąć, znów to samo. Dziś dopiero spałam normalnie i to bez wspomagaczy. No ale jest już po, więc pewnie dlatego. I tyle dobrze.

Dostałam 3 miesiące świadczenia rehabilitacyjnego co nawet nie obejmuje okresu terapii, w trakcie, której przecież jestem. Ale to nikogo nie obchodzi, taki mają schemat działania – pierwszy raz na tą konkretną jednostkę chorobową to 3 miesiące tylko, co najwyżej jest potem możliwość przedłużenia. Ale to znowu wiąże się ze stresem, z niepewnością z załatwianiem i tą samą procedurą. Kosmos! Ja będę przechodzić te same katusze a oni tą samą robotę, ale kogo to obchodzi?! Taki system i już, pogadane…

Czuję żal, frustrację i złość, tak czuję złość. To w sumie dobrze, bo ofiara nie czuje złości, więc jest ze mną lepiej. Ale wczoraj przecież byłam w roli ofiary, znów zlałam się w jedno z tym znajomym stanem, żeby przetrwać tą procedurę i mieć to za sobą. Cokolwiek się stanie, byleby mieć to za sobą. A dziś na spokojnie u siebie, na kanapie mając dostęp do samej siebie mogę poczuć i zobaczyć co się dzieje ze mną i co mam o tym wszystkim myśleć. 

Z jednej strony to dobrze, że mogę się leczyć w procesie psychoterapii korzystając ze świadczenia rehabilitacyjnego a z drugiej postrzegam, to jako porażkę, że ja muszę być aż na świadczeniu rehabilitacyjnym, na garnuszku ZUS-u, bo muszę się leczyć, bo tak jest ze mną źle!

Zupełnie sprzeczne uczucia a dotyczą tego samego, dużo we mnie sprzeczności, rozterek, przeciwstawnych uczuć, chaosu wręcz. Niekiedy nawet nie wiem, co mam myśleć, co mam robić. Próbuję rozkminiać: „no tak, ale jesteś w procesie terapii, to normalne. Poza tym twoje życie się zmienia i to poważnie, twój syn się wyprowadził, mieszkasz teraz blisko rodziców, zawodowo się zmienia, bo nie wrócisz do poprzedniej pracy, znajdziesz inne miejsce…” Tyle zmian, tyle niewiadomych a tak mało poczucia bezpieczeństwa i jakiejkolwiek stałości, jakiejkolwiek. Czuję jakby wszytko było płynne i niewiadome, jak się w tym odnaleźć? W pewnym sensie zależę od obcych mi osób – lekarz orzecznik, który wczoraj decydował, czy mi da to świadczenie, czy nie; Pani Psychiatra, która wypełniała niezbędne do tej procedury dokumenty; Psychoterapeuci, którzy mnie prowadzą a nawet grupa, bo to psychoterapia grupowa. Jestem trybikiem, częścią większej całości z poczuciem, że niewiele mogę sama decydować o sobie. To dla mnie bardzo trudne, nie ma wtedy szans na jakiekolwiek poczucie kontroli czy sprawstwa. 

Niekiedy nadmierne poczucie kontroli może być zagrażające w swych skutkach i nie sprawdza się na dłuższą metę. Ale poczucie sprawstwa daje z kolei poczucie mocy i też wpływa na poczucie bezpieczeństwa a to jest mi bardzo potrzebne. Bardzo.

Jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten stan rzeczy i oswoić te uczucia i żyć, po prostu żyć w tej rzeczywistości taką jaką mam. Nie mam innego wyjścia, to znaczy może i mam, ale to, które jednak poniekąd wybrałam jest najwłaściwsze. Więc jednak mogłam inaczej. Więc mam wybór, jest to pocieszające jednak. Więc jest dobrze, jest ok. Czas pokaże i życie samo przyniesie więcej odpowiedzi. A ja powinnam uzbroić się w cierpliwość, w coś czego zawsze mi brakowało. 

Obiecuję sobie być cierpliwą, czekać dalej i pozwolić sobie otworzyć się na to co przyniesie jutro. 

Zdrada samego siebie versus poczucie własnej godności

Zdrada samego siebie versus poczucie własnej godności

Wczoraj miałam sesję, na której poruszałam swój schemat roli ofiary. Często tak mam, że właśnie przyjmuję rolę ofiary w różnych sytuacjach i po fakcie mam tego świadomość, ale niestety już po. Nienawidzę tego, nie chcę być taka sama jak moja mama – wieczna męczennica, inni zawsze winni a ona ta dobra, ta lepsza… Tak bardzo nie chcę być jak moja mama. A niekiedy sama czuję się pokrzywdzona. W ostatnią niedzielę to też było to samo, przecież ja mogłam wstać i wyjść – zadbać o siebie a ja wzięłam na przeczekanie, a ja chciałam tą trudną i toksyczną dla mnie sytuację przetrzymać, przetrwać. Terapeutka powiedziała takie słowa: „rola ofiary często przykrywa złość wtedy, gdy nasze potrzeby nie są zaspokojone”. Ujęła to w punkt, tak, tak, tak. Wtedy, moja potrzeba bezpieczeństwa, spokoju, odpoczynku, bo po to tam przyjechałam w tą zieloną oazę, nie została zaspokojona i zamiast się zezłościć na to i tym samym pokazać swoją asertywność i swoje granice to ja weszłam w rolę ofiary, bo tak było mi łatwiej, bo nie musiałam stawać do walki z moją siostrą, bo przecież nawet gdybym chciała wyjechać stamtąd to musiałabym poprosić o otwarcie bramy. No i wtedy by się zaczęło, nowa jatka… 

Dziś myślę, że ja jestem ważniejsza i moje potrzeby, tym samym też moje poczucie godności, tak to widzę. Mam prawo zadbać o siebie i swoje samopoczucie, bo to składa się na moje zdrowie psychiczne i zarazem fizyczne a to dla mnie bardzo ważne. Ze wszystkich sił pragnę być asertywna i stawiać właściwe granice chroniące mnie samą i mój dobrostan, obiecuję sobie nad tym pracować i mam nadzieję, że mi się to uda. 

 Kluczem do tego jest częste stawianie sobie pytania w trakcie różnych trudnych sytuacji: „jak ja się w tym czuję? Czego ja chcę? Co podpowiada mi moje ciało? Co dla mnie jest ważne? …” I pójście za tym, pójście za sobą a nie za innymi i ich interesami, bo to tak samo jakbym zdradziła samą siebie. Jak wiele razy w swoim życiu już to zrobiłam. Nie chcę siebie już zdradzać i zostawiać w niełasce tak jak robili to ze mną inni. Ja chcę nareszcie ze sobą być i kochać siebie, chcę być sama dla siebie najważniejsza. Ja nie mam już małego dziecka na wychowaniu, nie mam żadnych właściwie zobowiązań i może to jest ten czas, żeby nareszcie zająć się sobą i zatroszczyć się o siebie. Wykarmić siebie, zaspokoić te wszystkie głody dzieciństwa i nauczyć się żyć w poczuciu szacunku do samej siebie i tym samym w poczuciu godności. Myślę, że tego potrzebuję i za tym chcę iść. Potrzebuję siebie samej, swojej troski, obecności, uważności… patrz miłości.

Złamane życie

Złamane życie

Historia znów dała się odkryć dalej, bo uświadomiłam sobie co oznaczało wydarzenie z ostatniej niedzieli, gdy coś tam przygotowując w kuchni w samo południe, będąc na luzie, w cudownym nastroju nagle ktoś próbował wtargnąć do mojego domu. Uderzając pięścią, waląc się wręcz na drzwi i jeszcze szarpał klamką próbując je otworzyć. To musiał być jakiś silny mężczyzna, bo było to tak mocne i głośne.  Oczywiście musiał być pijany, na trzeźwo nikt tak się nie zachowuje. W pierwszej chwili podskoczyłam ze strachu, poczułam silne emocje lęku i walenie mojego serca tak mocne jak ten facet, który walił w moje drzwi. Burza myśli: „co mam zrobić? Nie, nie otworzę tych drzwi, nawet nie sprawdzę kto to, bo po co? Jakie to ma znaczenie? Żadne. Ale spokojnie, przecież jeśli sobie nie pójdzie możesz zadzwonić na Policję, spokojnie, tylko spokojnie…”. Gdy hałas ucichł nagle poczułam ogromną złość na tą sytuację, na alkohol, na pijanych mężczyzn, na tą rzeczywistość, w której żyję, na to środowisko, w którym teraz mieszkam. Myślałam wzburzona: „żeby w niedzielę w ciągu jasnego dnia, taka sytuacja, ktoś próbuje wtargnąć do mojego domu, nie wtargnąć, wyważyć drzwi właściwie, nie! Nie dam się wystraszyć. Nie, nie pozwolę na to, żeby jeszcze się bać, koniec z tym, koniec z lękiem, nie dam się… przecież zawsze mogę zadzwonić na Policję i zrobię to, jeśli trzeba będzie zrobię to! „

Gdy usiadłam i ochłonęłam z tych emocji to przypomniałam sobie, kiedy coś podobnego przeżyłam pierwszy raz i o co wtedy chodziło. Jako małe dziecko właściwie od urodzenia do okresu 4 lat mieszkaliśmy z dziadkami, a jak już wspominałam mój dziadek miał melinę, sprzedawał alkohol.  Dziadek też lubił wypić jak też i mój ojciec a babcia była sparaliżowana. Więc gdy po libacji obaj panowie spali, a pijani mężczyźni dobijali się ostro do drzwi chcąc kupić kolejny alkohol, to jedyną osobą wtedy była moja mama, która mogła sprzedać im to co chcieli, żeby sobie w końcu poszli. Ona musiała wstać z łóżka i to zrobić, żeby powrócił na nowo spokój tamtej nocy. Ja tam byłam, ja to przecież słyszałam, to mnie budziło, ja czułam te emocje mojej mamy, ja tym właśnie nasiąkałam, taki był mój mały świat. Świat pełen lęku i zagrożenia, wszystko się zgadza i zaczyna być jasne.

Mój dziadek też miał swoją historię i swoją traumę, jako dojrzały mężczyzna osiągnął już sukces, miał duży zakład ślusarski, zatrudniał ponad 50 czeladników, był bardzo dobrym fachowcem, wręcz artystą w tym co robił i dobrze mu się powodziło. Miał już dwójkę dzieci, gdy zmarła na gruźlicę jego pierwsza żona, następnie nacjonalizacja przemysłu w czasach komunizmu zabrała mu wszystko co miał. Zatrudnił się gdzieś i chciał żyć dalej poślubił moją babcię i przeprowadził się tutaj z tamtego dużego miasta. Po jakimś czasie dostał wylewu i jako w połowie sparaliżowany i niesprawny trafił na rentę inwalidzką, która oczywiście nie była wysoka i nie wystarczała na przeżycie. Żeby dorobić zaczął sprzedawać alkohol, w latach 70-tych to było powszechne, sklepów nocnych wtedy nie było.

Żal mi jest mojego dziadka, żal mi tego złamanego życia i niewykorzystanych możliwości, żal mi jego straconego talentu a zwłaszcza mi żal tego człowieka, którym był a którym mógłby być, gdyby życie potoczyło się inaczej. Płaczę nad nim i nad sobą, bo tak często oceniałam go jako nerwowego, porywczego i złego. Tak myśli dziecko – czarne albo białe. Ale przecież pamiętam doskonale, gdy w kuchennym kredensie na szklanym spodeczku trzymał jakieś drobne grosiki i dawał mi je na lody albo na kino. Dostawałam też od niego zimne ognie w święta, uwielbiałam wpatrywać się w te błyski ogników i cieszyłam się tym prawdziwie. Dziadek też hodował kanarka na balkonie który pięknie śpiewał. Ten człowiek miał też swoją wrażliwą i dobrą część. To takie smutne, tak bardzo mi smutno, nie umiem jeszcze nazwać tego co czuję i ponazywać do końca to co właśnie odkryłam, ale na pewno jest mi strasznie przykro i jedyne co mogę, to przeżyć to na nowo pozwalając sobie na to co czuję i na pojawiające się łzy…

Psychosomatyka

Psychosomatyka

Wczoraj na terapii w czasie pracy własnej zdałam sobie sprawę jak bardzo jest mi wstyd i też jak bardzo mnie boli to, że jestem chora oraz że nie pracuję, tak wstydzę się tego. Nie miałam świadomości, że tak bardzo, bo sobie tłumaczyłam, że to jest dobry czas, bo psychoterapia jest mi potrzebna, że nareszcie mam czas i przestrzeń, żeby się sobie przyjrzeć, że mówię temu „tak” akceptuje to…

Ale jednak okazało się, że gdzieś tam w środku czuję inaczej i kieruje się zupełnie innymi przekonaniami. Mianowicie takimi jak: terapia to porażka, brak pracy to porażka i co najważniejsze chyba w moim przypadku choroba to dla mnie najboleśniejsza porażka, bo to ona pozbawia mnie możliwości pracy i popchnęła mnie w stronę terapii. Nosiłam to w sobie i cierpiałam z tego powodu nie chcąc do końca tego dostrzec i ponazywać a złoszcząc się na inne sprawy bądź kłopoty dnia powszedniego. Dużo we mnie było złości i te emocje wylewały się ze mnie i miałam tego świadomość, widziałam to a jednak nie potrafiłam się opanować. Po takim akcie sama sobie zadawałam pytanie: „co się z tobą dzieje? Kiedyś taka opanowana, spokojna a teraz się złościsz na takie głupstwo, przecież to da się ogarnąć. Dlaczego cię tak ponosi?…” No i stało się, karty zostały odkryte.

Złości mnie i boli i napawa lękiem moja sytuacja życiowa, to co się dzieje, tym bardziej, że ja w ostatnich kilku latach miałam już takie okresy spowodowane dwoma poważnymi chorobami a tu jeszcze Covid i powaliło mnie na nowo. I dlatego tak bardzo mnie dotknęły słowa mojego syna, że we mnie już nie wierzy, bo sama gdzieś się z tymi lękami mierzę albo przed nimi w taki właśnie sposób próbuję uciekać. A nie da się uciec tak na prawdę od niczego co boli i uwiera, prędzej czy później to się na nas odbije czy to w postaci agresji, autoagresji, choroby w ciele albo choroby na duszy np. depresji. 

Gdzieś tam przychodzą mi myśli, że wszystko jest po coś, że widocznie tak ma być, że moje życie już nieraz miało trudne i bolesne okresy a po czasie okazało się, że to mnie rozwinęło, wzmocniło, było potrzebne. Mało tego, to zmieniło kierunek mojego życia w tą lepszą i można by teraz powiedzieć dobrą stronę. Ja jestem z tego zadowolona, ja nie byłabym tym kim jestem teraz gdyby nie tamto i jestem wdzięczna za te wydarzenia. Ale tak zazwyczaj się widzi sprawę już po czasie, z tak zwanej perspektywy, bo gdy jesteśmy w środku jakiegoś wydarzenia, w trakcie tej bitwy to jest nam ciężko i dopada nas lawina wątpliwości, bólu, chaosu i cierpienia. Tak to już jest, niby na głowę wszystko to wiem i tak ładnie umiem sobie wytłumaczyć a w codzienności, zwłaszcza tej niełatwej ulegam emocjom, szarpię się, niby chcę się zmieniać i podążać za tym co niesie życie a z drugiej strony stawiam opór, sabotuję samą siebie, strzelam sobie w kolano.

Wczoraj tak bardzo uległam destrukcyjnym emocjom jak lęk i złość, bo się śpieszyłam, bo znów wydawało mi się, że nie mam czasu, ale ja za dużo chciałabym zrobić, ogarnąć w jednym dniu, sama sobie kręcę ten bicz, za bardzo bym chciała – to moją zmorą jest prawdziwą! I w efekcie rozbolało mnie straszliwie gardło, miałam trudności z przełykaniem i czułam się jakby mnie brało przeziębienie. Dziś jest sobota, dolegliwości trochę zelżały, ale nadal się utrzymują, więc mam czas i na spokojnie staram się zrozumieć tą sytuację. Trafiam na artykuł z zakresu psychosomatyki i mam odpowiedź – ból gardła może pokazywać, że oceniasz coś negatywnie, przeciwko czemuś oponujesz, krótko mówiąc to zazwyczaj może oznaczać złość na coś, na kogoś… I jestem w domu, dokładnie to miało miejsce tego dnia i zostało zwerbalizowane i oddane światu.

Dlaczego nadal tkwię w schematach, że muszę być szczęśliwa, że muszę odnosić sukcesy, że muszę być atrakcyjna, patrz szczupła, że powinnam też mieć pieniądze, no bo jak to, no tak. Mam przekonanie, że inni mnie oceniają według tych stereotypów a ja się na to zgadzam. A gdzie ja jestem w tym wszystkim? Gdzie jest pytanie do samej siebie – czego ja chcę? Czy tak właściwie zależy mi na opinii innych? Jaka jest moja prawda? Czy ja mam zgodę na siebie? Na swoją prawdę o sobie? Swoje decyzje? Czy ja mam zgodę na siebie?

Kogo wybrać?

Kogo wybrać?

Noc była ciężka, w wyniku czego wzięłam 1 tabletkę Hydroxizinum, znów czuję się pokonana… Dlaczego tak się stało? Widzę, że moje gorsze funkcjonowanie rozpoczęło się po kłótni z moim synem, zresztą do dziś nie rozmawiamy ze sobą. To też nie jest łatwe, bo przecież nie jestem na niego obrażona a nawet zła, ja go rozumiem, poniosły go emocje, bo tak bardzo martwi się o mnie, bo kocha… Ja nie chcę przerwać tego milczenia, bo się boję, że znów będzie mnie chciał mobilizować metodą kija, nie chcę tego. Boję się, że jeszcze bardziej mogę się posypać i tak cały czas czuję, że jestem na granicy. Wczoraj nawet w ciągu dnia czułam to znane mi irracjonalne napięcie, taki nerw na powierzchni pochodzący od środka oczywiście objawiający się tym, że już, prawie już czuję, że wybuchnę, że nie wytrzymam, że zacznę krzyczeć, drapać, wściekać się… O co chodzi? Przecież tak nigdy się nie zachowywałam i nigdy nie stosowałam autoagresji wobec siebie, w każdym razie tej jawnej. Z tej wyliczanki mogę się przyznać jedynie do krzyków, oj tak w moim domu dużo było krzyków i ja też kiedyś, dawno temu dawałam upust sobie w tej formie wyrazu. 

Dlaczego te słowa braku wiary we mnie wyrażone w złości, z agresją tak mnie nękają, że nie dają mi nawet spać, czy dlatego nie śpię? Może ja sama już w siebie nie wierzę, może te moje poczynania są jak ostatnie ruchy tonącego na wodzie? Może ja już dawno utonęłam, tyle razy nie miałam już siły i energii na nic czując się pokonana. Może ja mam depresję? A nie chcę się do tego przyznać tak jak moja mama? Podczas jej ostatniego pobytu w szpitalu, takim „normalnym” szpitalu, gdzie trafiła z innych przyczyn, jednak zdiagnozowano u niej maskowaną depresję. Ale ona nie chce z tym nic zrobić…

Dlaczego moja samoocena jest tak krucha a właściwie trzeba by rzec, że zaniżona. Kiedyś była wysoka bo co? Bo pracowałam, bo odnosiłam sukcesy, bo miałam pieniądze, mnóstwo przyjaciół, znajomych… A teraz nie chcę się spotykać, bo mam dosyć tłumaczeń co robię i dlaczego nie pracuję, dosyć. To mnie niszczy, jeszcze bardziej traumatyzuje, czuję się wtedy jeszcze gorzej a kłamać nie chcę i nie umiem. Więc mam tylko jedną, jedyną osobę – moją przyjaciółkę ale ona sama jest psychologiem, więc potrafi znieść mój ból i go skontenerować. Spotkania z nią zawsze mi pomagają i dają znaczną ulgę.
Samoocena ma związek z tym jak w dzieciństwie odbierają cię i co mówią a co najważniejsze czynią wobec ciebie rodzice bądź opiekunowie jakby ich nie nazwać. To czy czujesz ich uwagę, miłość, obecność żywą i aktywną, to czy są zaangażowani w budowanie twojego dobrostanu albo czy w ogóle są nim a tym samym tobą zainteresowani. Ja byłam traktowana przedmiotowo. Nie czułam się kochana za to, że byłam. Czułam jakąkolwiek uwagę tylko wtedy, gdy coś zrobiłam. Dlatego do dziś z tym się borykam często czując się odpowiedzialna za samopoczucie innych oraz zawsze w gotowości by pomóc. Bardziej myślę o innych i ich zazwyczaj mam na uwadze niż o siebie.

Dowodem ostatnich słów są moje ogromne wątpliwości i lęki związane z tym : „czy ja mam prawo pisać tego bloga? A co będzie, gdy się wyda kim jestem? A co wtedy, gdy moja mama co najgorsze albo tata się dowiedzą. Mamie będzie pewnie wstyd, będzie cierpieć, sprawię jej ból, nie chcę tego, przecież nie chcę żeby ona cierpiała…”

Ja tylko chcę sobie pomóc. Pisząc tego bloga sobie pomagam, bo mogę to wszystko co mnie zalewa, wypełnia, te wszystkie emocje, myśli związane z terapią własną, mogę to wyrzucić nie tylko na papier, to już robiłam wcześniej, ale mogę podzielić się tym z innymi. To jest uzdrawiające, leczące gdy podzielisz się czymś trudnym dla ciebie z kimś innym, z drugim człowiekiem. Bo bardzo potrzebujemy siebie wzajemnie, jesteśmy jak naczynia połączone. W samotności nie przeżyjemy, a  w każdym razie nie długo i nie w dobrym zdrowiu. Biję się z takimi myślami, i jest to dla mnie rzeczywiście trudne i prowadzę wewnętrzną wojnę – kogo wybrać? Ich samopoczucie? Czy moje zdrowie? Nie wiem tak do końca czy dobrze robię ujawniając światu moje wnętrze, ponieważ tam są też moi bliscy, ich słowa, to co zrobili bądź nie zrobili, sytuacje itp. Oni stworzyli mnie poniekąd więc jak mam dzielić się sobą nie dzieląc się nimi. Nie da się, dla mnie to jest niemożliwe.

Widzę, że tym razem odpowiedziałam sobie na moje wątpliwości. Myślę, że chociaż częściowo. Bo najważniejszą kwestią dla mnie jest wciąż i nadal żeby nikt nie cierpiał, to co robię nie jest odwetem w kierunku moich bliskich, ale formą pomocy dla siebie samej. A może kiedyś okaże się, że tym samym pomogłam im. Nie wiem tego, ale chciałabym bardzo żeby tak było.

Ja już czuję się lepiej, czuję spokój, zawsze po akcie pisania czuję się o wiele lepiej niż przed. Więc chyba to ma sens, w każdym razie dla mnie na pewno ma.