Wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Wczoraj był dla mnie niesamowity dzień! Po prostu wydarzyło się coś tak dla mnie ważnego, znaczącego i spektakularnego, że jeszcze nawet nie umiem tego ponazywać a emocje mnie rozsadzają, buzują i jeszcze się to dzieje. 

Dlatego jedyne co mogę, to zacząć pisać i mam tym samym nadzieję, że to mi pomoże poukładać i oswoić wczorajsze katharsis.

Chcąc kupić bilety na spektakl teatralny, których zresztą zabrakło zapisałam się na warsztaty teatralne i wczoraj byłam na nich po raz pierwszy. To się stało. Tak gładko i łatwo to nie wyglądało oczywiście ponieważ miałam ogromne wątpliwości, czy to się uda, czy dam radę mimo moich trudności natury psychicznej i ograniczeń ruchowych. Było we mnie dużo strachu i lęku a jakże bez tego ani rusz jak na razie, niestety. Bardzo dużo mnie to kosztowało dlatego dziś odreagowując sporo płaczę ze wzruszenia, przejęcia, ulgi, że się nie wycofałam, że próbuję (zapłaciłam dziś pierwszą wpłatę więc wchodzę w to). I już wiem, że będzie to wielka przygoda mojego życia, że będę miała okazję przesunąć po raz kolejny granice własnych możliwości poddając się procesowi dalszego rozwoju, czyli temu co uwielbiam w swoim życiu. Wczoraj słuchając prowadzącego łapałam w mig jego intencje i czułam się jak ryba w wodzie, znów czułam, że żyję! Cudowne uczucie tak dobrze mi znane, ale od dłuższego czasu mi niedostępne, niestety, bo byłam zajęta czymś innym, nie miałam czasu ani przestrzeni na tego typu nowe wyzwania, ale najwyraźniej jak widać tak miało być. Więc tym bardziej się cieszę, że jest mi dane znów żyć, uczyć się nowych umiejętności przekraczając własne ograniczenia i trudności, oddychając pełną piersią. Tak czuję i jestem poruszona tym co miało miejsce wczoraj i co dzieje się we mnie dzisiaj.

Każde z zadań w trakcie naszej pracy na zajęciach uruchamiało we mnie coś w środku, wspomnienia, skojarzenia, jakąś kolejną historię. Choć wiem, że nie od razu umiałam wejść w swoją rolę to i tak czegoś głęboko w sobie dotykałam. Myślę, że jak na pierwszy raz to wiele ten fakt obiecuje i tak to widzę, ponieważ to było moją intencją zapisania się na te warsztaty. Czytając w ich opisie, że będą prowadzone metodą pracy aktorskiej Stanisławskiego która właśnie opiera się na pamięci emocjonalnej aktora, na tym co on wnosi ze sobą i swoją historią. 

Dlatego ten rodzaj pracy ma działanie terapeutyczne i na to liczę, tym się kierowałam, chociaż dostrzegam też inne wartości dodane. Takie jak możliwość poznania nowych ludzi i bycie zarazem częścią ich grupy, praca z ciałem i to na wielu poziomach jak zdążyłam zauważyć, no i przede wszystkim jednak to, że znów mam możliwość rozwoju, co oznacza dla mnie życie pełną piersią. Rozwijam się, zmieniam się – żyję! To znaczy, że żyję, nie stoję w miejscu, ale idę dalej, mam wizję, mam cel, ale też coraz częściej udaje mi się cieszyć samą drogą, którą idę, tak na co dzień tymi małymi krokami, które stawiam jeden za drugim.

Wczorajsze słowa, które wypowiedziałam w jednej ze scenek: „wolność, słońce, wiatr… wszyscy jesteśmy wolni…”. Te słowa tak głęboko mnie poruszyły, że uruchomiły we mnie proces odkrycia ich znaczenia dla mnie. I dzięki temu dotknęłam wspomnień i emocji z okresu Covid-u, odsłoniła się kolejna moja trauma. Pomyślałam, że może trzeba to przelać na papier i może warto byłoby to przedstawić, pokazać w teatrze. Czego owocem jest napisanie takiego oto prototypu monodramu:

KARTKI Z KALENDARZA

Przeżyłam Covid, sama, byłam sama, sama w siedmiotygodniowej izolacji w mieszkaniu o powierzchni niewiele większej niż 30 m2. To było traumatyczne przeżycie, miałam wszystkie objawy choroby, czułam się fatalnie, byłam tak słaba, jakby w innej czasoprzestrzeni, ale najgorsze z tego wszystkiego były trudności z oddychaniem. Zwłaszcza rano aż do godzin popołudniowych miewałam ataki braku tchu, braku oddechu. Ja tego nawet nie umiem nazwać. Po prostu stałam przy oknie z komórką w ręku i sama siebie starając uspokoić i jakoś próbować regulować ten oddech myślałam jednocześnie; „ spokojnie, dasz radę, pamiętasz słowa lekarza, najwyżej zadzwonisz po karetkę ale póki możesz to próbuj oddychać, dasz radę, na Kilimandżaro też było ciężko i wytrzymałaś, to twoje Kilimandżaro BIS, po prostu, nic wielkiego, dla ciebie to pestka, wytrzymasz, oddychaj, spokojnie oddychaj, wytrzymasz, dasz radę…” I tak spędzałam najstraszniejsze chwile ciągnące się w nieskończoność patrząc w okno. Stałam tak próbując jakoś oddychać i nie mogąc wyjść, zamknięta jak w klatce, zamknięta na świat, na ludzi, na pomoc….

No bo co z tego, że mogłam zadzwonić po karetkę, jaka jest pewność, że rzeczywiście zdążyli by z pomocą dla mnie. Nie miałam żadnej pewności, żyłam w ciągłym zagrożeniu i lęku zdana sama na siebie. Tak, tak właśnie czułam, że jestem sama i muszę sobie poradzić sama, bo jeśli nie, to przegram, żyłam z dnia na dzień w przeświadczeniu, że tylko sama mogę wygrać z tą chorobą. Straszne, ale prawdziwe, nie było nikogo przy mnie a sama świadomość, że na karetkę trzeba czekać mogłaby spowodować u mnie atak paniki, więc wolałam sama ze sobą pracować i różnymi metodami ograniczać ryzyko. Tak to wyglądało. 

Noce też były ciężkie, bo nie mogłam normalnie spać. Czułam chodzące i napięte nogi, rozgrzane dziwnie, właściwie to gorące, one po prostu jakby płonęły. A do tego niepokój, strach i lęk uruchamiający najprzeróżniejsze myśli: „a co, jeśli umrę, jeśli nie dożyję rana…, ale dałam klucz rodzicom, jestem zamknięta na gałkę tylko u góry, przynajmniej nie będą musieli wywarzać drzwi, nie będzie strat, jest ok. Dobrze, że o to chociaż zadbałam, jest dobrze. „ 

Tak wyglądała moja codzienność. Zamknięta i sama, zdana tylko na siebie w sytuacjach zagrażających życiu, takie są fakty. Lekarz mi mówił, że moje objawy mają podstawę, żeby mnie hospitalizować, mogłam zdecydować się na pobyt w szpitalu, ale tego bałam się jeszcze bardziej. Miałam w ostatnich latach aż dwa poważne powody by leżeć w szpitalu, nie chciałam tego znów przeżywać, bałam się. Ten lęk ze mną pozostał do dziś, mam zdiagnozowane zaburzenia snu i inne zaburzenia lękowe, jestem w trakcie terapii.

Strach, poczucie zagrożenia i lęk plus ciągnąca się przez dłuższy czas izolacja od świata, od ludzi, od życia to powoduje ogromną samotność i tym samym prawdziwą traumę, tak bardzo dotkliwą, że obiecuję sobie nigdy więcej tego już nie przeżywać, nigdy więcej! Postanawiam nie być sama, chcę z kimś dzielić życie, chcę z kimś być tak na co dzień – na to liczę. Kiedyś usłyszałam podobne słowa: „radość we dwoje się mnoży i jest jej więcej a smutek się dzieli na dwoje i jest go wtedy mniej”. To mnie przekonuje, to dla mnie ma sens i żyję nadzieją, że kiedyś będę mogła tego doświadczyć.

Nie jesteśmy samotnymi wyspami, wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Każde słowo jest tutaj prawdziwe, to nie jest gra, to prawda o mojej rzeczywistości z tamtego okresu.

Słowa mogą zabić

Słowa mogą zabić

No i dostałam po głowie i to nieźle, bardzo bolało i boli nadal. Mój dorosły syn w rozmowie ze mną na WhatsApp dowalił mi z zaciętą i wrogą twarzą w złości a wręcz wściekłości, że: „nie wierzę w ciebie już, ja w ciebie nie wierzę, tak chcę żebyś wiedziała, nie wierzę w ciebie już!!!”. Taki był przekaz.

Dla mnie to było i jest raniące i boli, teraz gdy potrzebuję najbardziej wsparcia moja najbliższa mi osoba mówi takie słowa! To jest straszne, to wibruje w uszach, w głowie i ciele, to zostaje… To powoduje łzy i rzeczywiście jestem bliska zwątpienia i zastanawiam się, może oni wszyscy mają rację? To znaczy, moja rodzina, dla których jestem powodem do zmartwień, ja która kiedyś byłam u szczytu, zaradna, skuteczna i mocna i co chyba najważniejsze miałam pieniądze, powodziło mi się zawodowo, finansowo… Teraz ja ta sama niby, ale całkiem inna, bo jestem na terapii, bo nie mam już swojego mieszkania, wiecznie chora, pokonana, bo nie pracuję – ciągle na zwolnieniu lekarskim.

Tak wiem, że mój syn mnie kocha i się o mnie martwi. Ale słowa mogą zabić i te jego słowa spowodowały, że ja sama z poziomu zadowolenia i wiary w siebie wpadłam w czarną dziurę rozpaczy i zwątpienia. Myśląc, że może faktycznie, może ten blog nie ma sensu, może nikt tego nie chce, tak samo jak nie chce tego mój syn. Może to kolejna strata pieniędzy i czasu, może ja rzeczywiście jestem… no właśnie, jaka jestem? Nic już nie wiem, jestem w punkcie wyjścia. Te słowa zabiły we mnie to co udało mi się osiągnąć przez ostatni czas, czyli spokój, radość, zadowolenie i wiarę w siebie, że będzie lepiej. Zastanawiam się czy mam jeszcze nadzieję? Może trochę tak… nie wiem, nic już nie wiem.

Po co to było? On twierdził, że chce mną potrząsnąć, zmobilizować… Ale to tak nie działa, nie tak. Po tej rozmowie uszło ze mnie wszystko co było dobre, jestem pusta i zastanawiam się teraz jak to możliwe, że pozwoliłam na to, aby to tak mnie dotknęło?! Przecież to była tylko jego ocena, jego opinia, nikt nie jest nieomylny.

Przypominam sobie moje dzieciństwo a potem młodość nikt we mnie nie wierzył, nikt!!! Moi rodzice zawsze byli pełni lęku, pamiętam takie słowa często powtarzane: „jak wy sobie w życiu dacię rade?” z pełnym powątpiewaniem i troską w głosie.

Moja wychowawczyni w ósmej klasie na forum innych uczniów wykrzyczała wręcz takie słowa do mnie: „Ty, ty do średniej szkoły???!!!” (cedząc przy tym moje nazwisko przez zęby). W odpowiedzi na jej pytanie: „gdzie każdy z nas planuje iść po skończeniu szkoły podstawowej?” Usłyszała wtedy ode mnie, że chciałabym iść do średniej szkoły. Ile mnie to wtedy kosztowało stresu, jakie to było straszne i okrutne z jej strony a przecież znałam ją i niestety wiedziałam od dawna jaka jest jej opinia na mój temat. Tak nie miałam samych piątek, większość to były czwórki a z matematyki i z fizyki jeszcze naciągane, ale ja wtedy miałam kruchą wiarę i jak widać dużą nadzieję, że mogę iść do szkoły średniej a nie do zawodówki. Notabene lata później miałam okazję skonfrontować się z tą historią pracując w tej samej szkole jako psycholog! Jako magister psychologii!!! Więc zaszłam o wiele dalej niż ona się spodziewała. A jednak nie miała racji, jaka ulga pojawia się u mnie i satysfakcja. To była osoba mi obca, ważna wtedy dla mnie, ale obca.

A z drugiej strony, dlaczego tak było i nadal tak jest, że ci najbliżsi mi, moja rodzina nadal we mnie nie wierzą? Dlaczego??? Czy rodzina nie powinna być od tego żeby wspierać i wierzyć choćby cały świat zwątpił. Dlaczego ja mam zawsze pod górkę i ciągle muszę zmagać się nie dość, że ze swoimi demonami to jeszcze z kłodami, które rzucają mi pod nogi ci najbliżsi, ci którzy są dla mnie ważni, których słowa najbardziej potrafią zranić, potrafią zabić… Mam już dosyć tłumaczenia każdego, no tak ale kocha, no tak ale się martwi… Mam dosyć!!! Chcę szacunku i dobrego traktowania, chcę miłości w czynach a nie w gadaniu o niej. Tak wiem, dostałam też wiele miłości i wsparcia od mojego syna przez te trudne ostatnie lata, ale to nie oznacza, że teraz może mnie aż tak źle traktować. Nie zgadzam się na to bo to było złe, raniące i krzywdzące. Rana to ból, ból to krzywda, tak to wygląda mimo najlepszych chęci.

Jak to zmienić? Nie pozwalać sobie na słabość wobec bliskich i nie mówić o mojej rzeczywistości na tu i teraz, chyba że ta stanie się kiedyś świetlana i pożądana. Tak, o sukcesach łatwo się mówi i z przyjemnością słucha. Trudności i porażki są o wiele trudniejsze do przyjęcia i dla nas samych i dla innych.

Pocieszam się faktem, że mimo wszystko ta noc też była dobra, mimo że już byłam na granicy, czułam ucisk w sercu, ciężar i to znajome odczucie, że już prawie zalewa mnie fala lęku. Uciekałam jak mogłam, tłumaczyłam sobie, że „jesteś bezpieczna, ja ciebie już nie zostawię, jest dobrze, to tylko słowa, a ja jestem, wciąż jestem i ja w ciebie wierzę Kochana, wierzę i nigdy cię już nie zostawię, zawsze będę przy tobie i z tobą. Jestem i kocham, jestem i wspieram, jestem i wiem, że będzie dobrze bo ja wierzę …”

Może to jest metoda – kochać siebie i akceptować wbrew wszystkiemu i wszystkim wokół. Być dla siebie dobrą mimo, że inni pokazują ci, że na to nie zasługujesz traktując cię raniąco krzywdząc cię i poniżając… Ale przecież jeśli ja dam sobie miłość i szacunek to wtedy łatwiej będę innym stawiać bezpieczne dla mnie granice, wtedy się ochronię i nie będę cierpieć. Bardzo bym tego chciała… I postanawiam słuchać siebie i wierzyć w swoją mądrość i intuicję, bo przecież ona zawiodła mnie do tego punktu, w którym jestem teraz a tego nie zamieniłabym na żadne pieniądze świata. Decyzja o terapii była dla mnie i jest wciąż jedną z najlepszych moich decyzji w życiu.

Czuję po napisaniu tego, po ułożeniu w głowie tych myśli i emocji w ciele, że jestem w domu. Czuję spokój, wracam do siebie.

Dziękuję, że mogę się z tym podzielić, bo mnie to uzdrawia, rzeczywiście mi to pomaga, jestem na powrót sobą. Więc opinia mojego syna i tym bardziej jego słowa nie mają teraz dla mnie większego znaczenia niż to co ja mam w głowie i co najważniejsze w sercu, mimo wszystko.