Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Moja siostra wcale nie jest taka jak mi się wydawało, niestety! To były moje oczekiwania. Widzę w tym swój schemat postrzegania innych wokół mnie, że biorę ich na plus, mówiąc sobie a raczej wmawiając sobie, że są fajni, lepsi itp. No cóż żeby przeżyć we własnym domu z dzieciństwa taki przyjęłam sposób funkcjonowania, bo to dawało mi nadzieję, której tak bardzo potrzebowałam. Dzięki temu mogłam tam jakoś przetrwać przecież, bo tłumaczyłam sobie np. wtedy: „ale mama jest przecież dobra, ona nie chciała, tak tylko wyszło, będzie dobrze…”. I to moje kupowanie miłości, uwagi oraz dopasowywanie się do innych – to jest jakby konsekwencją tego poprzedniego. 

Z drugiej strony spostrzegłam, że moja siostra rzeczywiście bywa lepsza, gdy sama ma lepsze dni, więcej nadziei w sobie może, gdy można dostrzec w niej radość. Gdy z kolei napotyka na trudności i boryka się ze swoimi problemami a ma z czym się mierzyć rzeczywiście, to wtedy odbija się to negatywnie na jej relacjach z otoczeniem. Ale czy tak nie działa większość z nas? Czy nasze emocje wtedy nie biorą górę i nie wchodzimy tym samym w stare koleiny destrukcyjnych zachowań? Myślę, że tak właśnie jest i sama też jestem tego przykładem.

Z jednej strony czuję żal i rozczarowanie, że moje oczekiwania się nie spełniły, że jednak nie mam w niej tej bratniej duszy, którą chciałam widzieć, bo tak bardzo jej potrzebuję. No ale to są moje potrzeby. A ona jest sobą i jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten fakt. Najgorsze co mogłabym zrobić, to robić jej wyrzuty, że mnie zraniła wtedy, że powiedziała to czy tamto albo że czegoś nie powiedziała itp. To tylko spowodowałoby konflikt między nami i dałoby odwrotny skutek.

Obiecuję sobie w zamian, że w trakcie jakiejś kolejnej trudnej sytuacji poinformować ją na gorąco o moich odczuciach, powiedzieć po prostu to co czuję i myślę. A resztę zostawić jej. Ale tak bardzo chciałabym móc spokojnie mówić o tym co czuję, tak na bieżąco. Mieć wtedy do siebie dostęp, być przy sobie, pozwolić sobie na to odczucie i zobaczyć je a następnie móc ubrać to wszystko w słowa i wypowiedzieć je. Jakie to proste a jakie trudne zarazem. A to właśnie dopiero byłoby zachowaniem asertywnym, tym pożądanym i najbardziej właściwym. Nieuległość, nieagresja a asertywność jest najzdrowsza dla nas wszystkich.

Mnie do tej pory udało się zaledwie namierzyć jakiś rodzaj dyskomfortu, coś w rodzaju uczucia, że coś jest nie tak w tych słowach albo zachowaniu tej drugiej strony, ale to wszystko co na razie udało mi się osiągnąć. Dopiero po czasie, na spokojnie i zazwyczaj nawet na drugi dzień mam dostęp do tego i wtedy dopiero widzę wyraźnie – co się stało, co mnie dotknęło, dlaczego i co powinnam z tym zrobić, czyli co powiedzieć. Widzę, ale z opóźnieniem.

To wynika z mojego mechanizmu obronnego wypracowanego w dzieciństwie, żeby przeżyć musiałam mniej widzieć, a jeśli już zobaczyłam to zmienić znaczenie, zazwyczaj umniejszyć tą treść, która za tym stała albo i wyprzeć, zapomnieć. A przede wszystkim skupić się na tej drugiej stronie a nie na sobie, ten drugi zawsze wydawał mi się ważniejszy na tu i teraz a ja potem, długo, długo potem albo i wcale. Sama nie umiałam się obronić a wsparcia nie było znikąd. Ojca zazwyczaj nie było a nawet jeśli już był, to nigdy nie miał cierpliwości, żeby dostrzec nas i nasze potrzeby a mama podobnie zresztą. W przypadku konfliktów między nami nigdy nie próbowała dociec kto ma rację i gdzie leży prawda. Wygrywał ten kto był silniejszy, czyli patrz wykazał się większą agresją. Ja potrafię być agresywna a jakże ale mam coś takiego w sobie, że używam jej tylko w przypadku obrony, tylko wtedy, gdy nie mam już wyjścia, ale nigdy dla samego celu atakowania drugiego. Jeśli nie muszę wolę nie walczyć, wolę zawsze spokój i zgodę. I dla tzw. świętego spokoju potrafię znieść wiele, ale to nie jest dobre, bo to wpędziło mnie właśnie w tą wieloletnią rolę ofiary. To nie jest właściwe, bo tam, gdzie znajdzie się ofiara tam też pojawi się kat. To działa w dwie strony. I każdy jest wtedy na przegranej pozycji, obie strony cierpią. Nieraz wygląda to tak, że role się zmieniają i na przemian występują, kat wciela się w rolę ofiary i na odwrót. To też miało miejsce w mojej rodzinie, nieraz to widziałam i zresztą niestety widzę to wciąż i nadal.  A wyjściem jest tylko złoty środek: „JA JESTEM OK I TY TEŻ JESTEŚ OK”. Porozumienie, akceptacja siebie i wzajemny szacunek. Ot i wszystko na temat. I mogłoby być tak pięknie. Gdyby udało nam się przestać walczyć ze sobą to wszyscy bylibyśmy w raju już tu na ziemi…

Osobisty coaching

Osobisty coaching

Wczoraj na terapii usłyszałam słowa kierowane zresztą do mnie, „że altruizm może być formą autoagresji”. I bardzo mnie to dotknęło, żyje to we mnie cały czas. Tak, niestety identyfikuję się z tym stwierdzeniem, moje ciągłe myślenie i też działanie na rzecz innych a zapominanie jednocześnie o sobie jest tego oznaką przecież. Ja dopiero teraz uczę się być przy sobie i pozwalać sobie na spełnianie swoich potrzeb powtarzając sobie niejednokrotnie: „no ale przecież masz do tego prawo, tak możesz, zadbaj o siebie, nareszcie dbaj o siebie a nie o innych”. I to jest rzeczywiście bardzo trudne dla mnie, wydaje mi się nawet momentami, że samolubne albo wręcz egoistyczne, tak bardzo nie leży to w mojej naturze. Ale uczę się, pomału przyzwyczajam się do nowych schematów myślowych które tak samo mają moc tworzyć nowe nawyki w moim zachowaniu jak i działaniu.

To miało miejsce po tym, gdy podzieliłam się z grupą na terapii refleksją a właściwie takim moim przekonaniem: „że wszyscy przychodzimy na świat, każdy z nas jako małe dziecko zupełnie niewinne i doskonałe, piękne! A dopiero to, co potem się wydarza – skrzywione dzieciństwo, środowisko itp. powoduje, że zmieniamy się…”. Nakładamy na siebie różne maski i schematy zachowania: agresji albo uległości, walki albo odcięcia od swoich emocji… Tutaj ma znaczenie bardzo wiele elementów składowych, wiele wydarzeń, sytuacji, ludzi po drodze i naszych wrodzonych predyspozycji, jak i tego co my z tym w końcu sami zrobimy. Bo jako już dorosłe osoby każdy z nas ma wybór, zawsze mamy wybór i najlepiej, gdy weźmiemy odpowiedzialność za siebie i swoje życie.

Bardzo wzruszyłam się wtedy, popłakałam się nawet bo ja też byłam doskonała nawet z moimi krzywymi nogami, ale nikt tego tak nie widział. Używając języka symboli można powiedzieć, że na siłę i przemocą niejako rodzina, środowisko – świat dopasował mnie do swoich standardów. Łamał mnie tym samym powodując wieloletnie jak widać zmiany w psychice. Nauczyłam się, że to co chcą inni jest ważniejsze, że mam się dopasować, mam się zmieniać dla nich, ale dla siebie też, bo będę mogła chodzić. Te słowa mogą się wydawać przerysowane, ale dla mnie mają znaczenie symboliczne, bo coś jednak pokazują. Między innymi przychodzi mi myśl: może, dlatego mam fioła na punkcie rozwoju osobistego, od lat się rozwijam, zmieniam chcę być lepsza doskonalsza. Czy tym samym nie neguję tego kim jestem tu i teraz? Czy to kim jestem nie ma dla mnie wartości a dopiero nabiorę tej wartości w przyszłości, wtedy, gdy schudnę, gdy będę ładniejsza, gdy zacznę spać, gdy będę spokojna, radosna, zadowolona … Coś w tym jest, niestety.

Wczoraj też padły słowa pod moim adresem: „nasz coach, no tak znów nam to podsumowała…”. Przyjrzałam się temu po terapii i zdałam sobie sprawę, że tak, zgadzam się, zawodowo jestem i coachem i psychologiem a nawet trenerem. Ale tego właśnie coucha mam w sobie od lat i to tak mocno w sobie, że to nie wynika nawet z mojej roli zawodowej a raczej z tego, że to ja od lat samą siebie w ten sposób coachuję. Robię to z różnych powodów w zależności od sytuacji i od potrzeb. Żeby jakoś funkcjonować w różnych trudnych okresach albo podążać za czymś nowym bądź też dla znalezienia narzędzi w celu osiągnięcia tego… Mój schemat myślenia a dalej działania – to zawsze jednak, żeby szukać rozwiązania. Nie mam w zwyczaju biadolenia, zazwyczaj staram się znaleźć rozwiązanie, walczyć, zmienić, jeśli tylko się da i zawsze próbuję. A jeśli się nie da to odpuszczam, tak też odeszłam ze związku z mężczyzną. Próbowałam wcześniej, zrobiłam wszystko co mogłam i to kilkakrotnie, ale nie wyszło. Odpuściłam. Niekiedy to jest najlepszym rozwiązaniem, przyjąć to co jest i zaakceptować, bo to nam wtedy służy. I po czasie okazuje się, że tak jest w istocie, że tak ma być. Siebie jesteśmy w stanie zmienić, ale drugiego zmieniać wręcz nie należy nawet próbować. To też zrozumiałam dzięki tej historii z moim mężem, dzięki niemu właśnie.

I ten schemat działania zupełnie naturalnie, wręcz automatem jak widzę stosuję do innych wypowiadając się w ich tematach, bo tak mam wobec siebie, więc też tak samo widzę różne możliwości u nich. Tak mam, stosuję język rozwiązań a nie zagrożeń. Jestem coachem i niech tak zostanie, to mi i służy. Ale jeśli chodzi o innych, czyli o moje komunikaty do nich kierowane, to rzeczywiście przyjrzę się temu i może coś trzeba będzie zmienić, może rzeczywiście tak. Bo może oni odbierają moje słowa inaczej niż wynikałoby to z mojej intencji. Pasują mi tutaj słowa znanego powiedzenia: „dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”.

A każdy z nas ma prawo do szukania siebie i swojej drogi po swojemu.