Miłość bez miłości

Miłość bez miłości

Czegoś dotknęłam, coś się uruchomiło we mnie, w pamięci, w emocjach podczas pracy na wczorajszych warsztatach teatralnych. Prowadzący tłumacząc jednej z uczestniczek jej rolę w scence kreślił słowami obraz mężczyzny, który zaistniał na jedną noc w jej świecie i zniknął.  A ona oczywiście ma z tym problem, bo się zaangażowała uczuciowo, takie typowe i klasyczne, jak to w życiu. Gdy poczułam w czym rzecz, jakie są intencje reżysera, od razu na głos wyszły ze mnie słowa: „on się tylko spuścił” ot co. Te słowa nie były z głowy, ja tego zupełnie nie kontrolowałam (niekiedy tak mam) to wyszło ze mnie niejako z mojej głębi, ze środka, z trzewi… Sama byłam sobą zaskoczona, ale gdy ktoś inny rzucił do mnie słowa zdziwienia, że tak ostro pogrywam, to nie zrobiło mi się głupio, nie cofnęłam się, wręcz przeciwnie odparłam: „no co? Taka prawda jest, po prostu”. Wszyscy byli zaskoczeni i mieli prawo, wiem to. Moje słowa można odebrać jako wulgarne, nie na miejscu, zbyt osobiste, niedozwolone i należące raczej do tematów stanowiących zdecydowane tabu i ja się z tym właściwie zgadzam. Więc dlaczego one wyszły z moich ust?

Myślę o tym i nie daje mi to spokoju i wydaje mi się, że już jestem blisko.  Bolesne, przykre i trudne, ale niestety prawdziwe. Właśnie takich słów mogłabym użyć w trakcie mojego pożycia z mężem, tak się czułam po fakcie naszego zbliżenia, zdarzało się nawet, że płakałam. I nie były to łzy wzruszenia, nie. To był żal, smutek, poczucie pustki i straty. I wtedy byłam na tyle młoda i nieświadoma, że nie wiedziałam o co mi chodzi? W czym rzecz? Wtedy tylko zaledwie pozwalałam sobie na te uczucia i je puszczałam wolno, zostawiałam je, bo nie wiedziałam co z tym zrobić. 

Teraz wiem, że to był akt nazywany miłością bez miłości, bez bliskości tej prawdziwej z serca, tam wtedy łączyły się ciała, ale bez porozumienia naszych dusz. I tego mi brakowało w tych zbliżeniach, mimo że wtedy nie umiałam jeszcze tego nazwać. Ale teraz umiem, teraz wiem, jestem w domu… 

To co gryzie od środka

To co gryzie od środka

Będąc wczoraj na warsztatach teatralnych grałam rolę głównej księgowej i przesadziłam w słowie, w ekspresji, w sile głosu, w postawie ciała. Słowa były ostre, oceniające, zamykające wręcz. I za głośno, zdecydowanie za głośno i jeszcze w postawie stojącej. To tak jakbym podświadomie chciała, żeby cały świat mnie usłyszał, zobaczył, zrozumiał i przyjął. Po zobaczeniu odegranych kolejno pozostałych scenek w tej przedstawianej przez nas historii poczułam, że moja rola była częściowo jednak przerysowana i w konsekwencji czego nie pasowała. I też potwierdziły to słowa prowadzącego.

Cały wieczór mieliłam to w głowie, nie umiałam nad tym zapanować, ciągle byłam myślami przy tej sytuacji i innych wokół. Znów pojawiło się u mnie poczucie winy, znane mi uczucie porażki. Że wyszło ze mnie coś czego nie chciałam… Ja się tak cieszyłam na ten dzień i brałam to jako zabawę i rzeczywiście do tego momentu świetnie się bawiłam, śmiałam się często. Mało tego, nawet pisząc słowa mojej kwestii też chichotałam pod nosem uważając w duchu, że to takie zabawne. Ale gdy już je odgrywałam to poczułam jakie to robiło wrażenie na innych, wrażenie wręcz grozy. 

I te słowa, których podwójne znaczenie odkryłam dopiero na spokojnie po kilku godzinach, jak zazwyczaj to ma miejsce u mnie, czyli po jakimś czasie. „… i proszę do mnie nie przychodzić z pierdołami. Pierdoły zostawiamy za drzwiami!!!”. Po czasie zobaczyłam to tak jakbym mówiła, że moje tematy są ważne, to co ja mam w sobie jest ważne a wszytko inne i to co niosą ze sobą inni to pierdoły, to dla mnie nie ma znaczenia. Kosmos! Oczywiście w warstwie świadomej wcale tak nie uważam, nie miałam takich intencji, ja nie przypuszczałam, że to tak może wyglądać nawet. Ale jako psycholog nie mogę jednak teraz tego nie zobaczyć, no nie mogę, mimo że jest to dla mnie trudne i na ten moment nawet nie wiem co z tym zrobić. Nie wiem.

Tym bardziej, że dałam wcześniej swoją propozycję ujęcia w naszym przedstawieniu scenki przedstawiającej sytuację przebytego Covidu wzorowanej na moich rzeczywistych przeżyciach. I miałam z tym sprzeczne uczucia właściwie, najpierw chciałam, żeby o tym mówić, bo to ważne… Ale z drugiej strony miałam mnóstwo wątpliwości. A w końcu pomyślałam, że nie, że ja jednak nie chcę o tym mówić i tego grać, że ja chcę się pobawić z tymi ludźmi i w tej przestrzeni, że to nie jest dla mnie miejsce terapii a chcę i wybieram je jako miejsce zabawy, luzu, fajnych relacji i już. Takie właśnie miałam już od kilku dni nastawienie i tyle radości to we mnie budziło.

Ale problem chyba w tym, że tak to wszystko gładko wymyśliłam sobie i przyjęłam w swojej główce jako kolejną decyzję i zatwierdziłam ją tym samym: „do wykonania!”. A zapomniałam o tym co może się dziać w emocjach, w uczuciach, we mnie – w tym środku właśnie, co tam się dzieje? Nie byłam wtedy przy sobie, zostawiłam siebie, to tak jakbym się siebie samej wyrzekła, zdradziła. Oj znane mi to jest niestety.

I co? Wyszło co wyszło. Nie chciałam tego zdecydowanie a jednak nie mogę zaprzeczać, że może to wyglądać jednak inaczej.

Nie wiem jeszcze co z tym zrobić, może wniosę to na sesję terapii grupowej a może powinnam być bardziej przy sobie i dawać sobie przyzwolenie na własne uczucia? Nie przed innymi, ale tak sama ze sobą chyba powinnam bardziej być szczerą i dać przestrzeń na to co dzieje się w środku właśnie a nie to co mam wymyślone w głowie. Bo jeśli jak widać na załączonym obrazku bagatelizuję to albo próbuje wypierać to prędzej czy później to i tak da o sobie znać. Przypomni się w najmniej oczekiwanym momencie i to jeszcze ze zwielokrotnioną siłą.  Tak, to jest właściwy kierunek, więcej uważności na swoje wnętrze i to co tam się dzieje, toczy… To dla mnie ma sens i obym w tym wytrwała.

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Moja siostra wcale nie jest taka jak mi się wydawało, niestety! To były moje oczekiwania. Widzę w tym swój schemat postrzegania innych wokół mnie, że biorę ich na plus, mówiąc sobie a raczej wmawiając sobie, że są fajni, lepsi itp. No cóż żeby przeżyć we własnym domu z dzieciństwa taki przyjęłam sposób funkcjonowania, bo to dawało mi nadzieję, której tak bardzo potrzebowałam. Dzięki temu mogłam tam jakoś przetrwać przecież, bo tłumaczyłam sobie np. wtedy: „ale mama jest przecież dobra, ona nie chciała, tak tylko wyszło, będzie dobrze…”. I to moje kupowanie miłości, uwagi oraz dopasowywanie się do innych – to jest jakby konsekwencją tego poprzedniego. 

Z drugiej strony spostrzegłam, że moja siostra rzeczywiście bywa lepsza, gdy sama ma lepsze dni, więcej nadziei w sobie może, gdy można dostrzec w niej radość. Gdy z kolei napotyka na trudności i boryka się ze swoimi problemami a ma z czym się mierzyć rzeczywiście, to wtedy odbija się to negatywnie na jej relacjach z otoczeniem. Ale czy tak nie działa większość z nas? Czy nasze emocje wtedy nie biorą górę i nie wchodzimy tym samym w stare koleiny destrukcyjnych zachowań? Myślę, że tak właśnie jest i sama też jestem tego przykładem.

Z jednej strony czuję żal i rozczarowanie, że moje oczekiwania się nie spełniły, że jednak nie mam w niej tej bratniej duszy, którą chciałam widzieć, bo tak bardzo jej potrzebuję. No ale to są moje potrzeby. A ona jest sobą i jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten fakt. Najgorsze co mogłabym zrobić, to robić jej wyrzuty, że mnie zraniła wtedy, że powiedziała to czy tamto albo że czegoś nie powiedziała itp. To tylko spowodowałoby konflikt między nami i dałoby odwrotny skutek.

Obiecuję sobie w zamian, że w trakcie jakiejś kolejnej trudnej sytuacji poinformować ją na gorąco o moich odczuciach, powiedzieć po prostu to co czuję i myślę. A resztę zostawić jej. Ale tak bardzo chciałabym móc spokojnie mówić o tym co czuję, tak na bieżąco. Mieć wtedy do siebie dostęp, być przy sobie, pozwolić sobie na to odczucie i zobaczyć je a następnie móc ubrać to wszystko w słowa i wypowiedzieć je. Jakie to proste a jakie trudne zarazem. A to właśnie dopiero byłoby zachowaniem asertywnym, tym pożądanym i najbardziej właściwym. Nieuległość, nieagresja a asertywność jest najzdrowsza dla nas wszystkich.

Mnie do tej pory udało się zaledwie namierzyć jakiś rodzaj dyskomfortu, coś w rodzaju uczucia, że coś jest nie tak w tych słowach albo zachowaniu tej drugiej strony, ale to wszystko co na razie udało mi się osiągnąć. Dopiero po czasie, na spokojnie i zazwyczaj nawet na drugi dzień mam dostęp do tego i wtedy dopiero widzę wyraźnie – co się stało, co mnie dotknęło, dlaczego i co powinnam z tym zrobić, czyli co powiedzieć. Widzę, ale z opóźnieniem.

To wynika z mojego mechanizmu obronnego wypracowanego w dzieciństwie, żeby przeżyć musiałam mniej widzieć, a jeśli już zobaczyłam to zmienić znaczenie, zazwyczaj umniejszyć tą treść, która za tym stała albo i wyprzeć, zapomnieć. A przede wszystkim skupić się na tej drugiej stronie a nie na sobie, ten drugi zawsze wydawał mi się ważniejszy na tu i teraz a ja potem, długo, długo potem albo i wcale. Sama nie umiałam się obronić a wsparcia nie było znikąd. Ojca zazwyczaj nie było a nawet jeśli już był, to nigdy nie miał cierpliwości, żeby dostrzec nas i nasze potrzeby a mama podobnie zresztą. W przypadku konfliktów między nami nigdy nie próbowała dociec kto ma rację i gdzie leży prawda. Wygrywał ten kto był silniejszy, czyli patrz wykazał się większą agresją. Ja potrafię być agresywna a jakże ale mam coś takiego w sobie, że używam jej tylko w przypadku obrony, tylko wtedy, gdy nie mam już wyjścia, ale nigdy dla samego celu atakowania drugiego. Jeśli nie muszę wolę nie walczyć, wolę zawsze spokój i zgodę. I dla tzw. świętego spokoju potrafię znieść wiele, ale to nie jest dobre, bo to wpędziło mnie właśnie w tą wieloletnią rolę ofiary. To nie jest właściwe, bo tam, gdzie znajdzie się ofiara tam też pojawi się kat. To działa w dwie strony. I każdy jest wtedy na przegranej pozycji, obie strony cierpią. Nieraz wygląda to tak, że role się zmieniają i na przemian występują, kat wciela się w rolę ofiary i na odwrót. To też miało miejsce w mojej rodzinie, nieraz to widziałam i zresztą niestety widzę to wciąż i nadal.  A wyjściem jest tylko złoty środek: „JA JESTEM OK I TY TEŻ JESTEŚ OK”. Porozumienie, akceptacja siebie i wzajemny szacunek. Ot i wszystko na temat. I mogłoby być tak pięknie. Gdyby udało nam się przestać walczyć ze sobą to wszyscy bylibyśmy w raju już tu na ziemi…

Nie mam depresji

Nie mam depresji

Wydaje mi się, że jednak nie mam depresji.  Poobserwowałam innych pod tym kątem, tak po prostu przy okazji, otwarłam się na to, przecież mam możliwość na terapii – tam jest cała grupa ludzi z różnymi przypadkami. I tak trochę zostawiając moją wiedzę z boku, ponieważ mam świadomość, że to może też przeszkadzać, może być źródłem jeszcze większych mechanizmów obronnych, niestety. Wczoraj otwarłam się na doświadczanie nie na głowę a na wnętrze, emocje… nawet nie wiem do końca jak to nazwać. I zobaczyłam, że moje postrzeganie, funkcjonowanie znacznie różni się od osoby w depresji. Nawet jeśli mam w niektórych dniach obniżony nastrój, bo tak, miewam takie stany, bo jakieś problemy typu nietrafiony zakup nowego roweru, zepsuty samochód i koszty jego naprawy… To ja jednak czuję frustrację, złość, niepokój, ale też radość, ulgę, satysfakcję, nadzieję…, gdy uda mi się to przezwyciężyć i pójść do przodu. Ja czuję więc ja żyję!!! A depresja to stagnacja, to zamrożenie to odcięcie się od emocji też i przede wszystkim chęć ucieczki od wszystkiego i wszystkich, nawet samego siebie i tym samym to też rezygnacja z siebie z innych i z jakichkolwiek celów. Bo po co? Nie zależy wtedy takiej osobie na niczym, nawet na sobie… Depresja to ciężka choroba i trudna do przezwyciężenia, do wyleczenia. A ja chcę się wyleczyć, chcę normalnie funkcjonować, chcę wrócić do pracy, chcę być szczęśliwa cokolwiek to oznacza, chcę żyć!!! Mam marzenia i nadal mam nadzieję, wciąż ją mam.

Oczywiście to co piszę to nie są potoczne prawdy obiektywne ani definicja depresji ani cokolwiek innego jakby to nie nazwać. To co piszę na tym blogu to jedynie moje odczucia, przemyślenia, odkrycia własne związane z tym czasem terapii własnej. To co myślę na tu i teraz a przede wszystkim to co czuję i jak te odczucia, emocje nazywam albo próbuję nazwać – tego się wciąż uczę. Bo to jest potrzebne w procesie terapii nad sobą samym, mieć w ogóle dostęp do siebie samego – wgląd w siebie i pozwolić sobie nareszcie przeżywać i przez to dostrzegać i dalej żyć. To stanowi życie, gdy pozwalamy sobie na to nie tylko będąc w terapii oczywiście, to jest właściwe, zdrowe dla nas wszystkich tak na co dzień.

Tak, uczę się tego, ponieważ przez większość mojego życia wolałam nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć. Gdy ktoś mnie np. źle traktował to najpierw próbowałam tego nie widzieć, po prostu i już. A gdy się nie dało, bo krzywda była zbyt widoczna to zazwyczaj go tłumaczyłam: „ale on, ona nie chciała, tak wyszło, miał, miała zły dzień, to się zdarza, trzeba wybaczać itd.” Koncentrowałam się tym samym nie na sobie, co ja widzę, co ja czuję, co ja myślę o tym… Sobie nie dawałam nawet prawa, żeby się nad tym pochylić, bo ja byłam przecież nieważna, pomijana to inni byli ważniejsi. To wyniosłam z dzieciństwa – być dla innych zawsze i w ich służbie, w ich sprawie itp.

Tak się cieszę, że mam czas i przestrzeń, żeby na nowo uczyć się siebie, odkrywać swoje braki, destrukcyjne schematy zachowań mając nadzieję, że to pomoże mi lepiej funkcjonować, dobrze spać i dalej żyć w tej nowej, lepszej jakości. Bo ja się zmieniam, jest to bolesne i trudne, ale wiem, widzę i czuję, że się zmieniam i oby tak dalej.