Było warto

Było warto

Wczoraj miałam trudną sesję, czytałam swój życiorys na terapii. To taki rodzaj wiwisekcji. Czytam w grupie swoją historię, pojawiają się też emocje i następnie dostaję informacje z ich strony co im to robi, co myślą, co czują… Bardzo trudne, ale niejednokrotnie jednak odkrywcze a przede wszystkim uwalniające, oczyszczające i uzdrawiające co najważniejsze. 

Od psychoterapeuty usłyszałam słowa, że ja nie uzależniam się od tego co w środku, ale od tego co na zewnątrz. I jak zwykle trafione w punkt. Taka prawda. Rzeczywiście bardzo przywiązuję się do miejsc a zwłaszcza do ludzi. Lubię też mieć swoje rytuały i przyzwyczajenia. Czuję się wtedy bezpieczniej. A ostatnia moja reakcja na widok męża dała mi dużo do myślenia, zresztą te słowa padły właśnie tytułem komentarza między innymi do tej sytuacji. Więc tym bardziej przyjrzę się temu.

W innym miejscu usłyszałam, że mnie wystarczy dać kawałek a ja już jestem zadowolona. Niestety, tak. Byłam źle traktowana w dzieciństwie, dużo dawałam z siebie, więc gdy od mojego męża dostałam namiastkę uczucia, zainteresowania ja z tego zrobiłam miłość i weszłam w to. Tak bardzo chciałam kochać i być kochana…

Widzę, że w pierwszym cyklu terapii byłam bardziej skupiona na dzieciństwie i rodzinie mojego pochodzenia. A teraz odczuwam potrzebę pochylić się nad moim małżeństwem, rozwodem, który też był traumatyczny, nad kwestią mojego współuzależnienia. Czy wciąż i nadal je noszę w sobie? Mimo terapii sprzed lat w tym właśnie kierunku. Nie wiem, ale chcę się tego dowiedzieć.

Najbardziej wzruszyłam się czytając słowa dotyczące mojego syna: „wychowałam syna na wspaniałego człowieka, teraz mieszka za granicą, spełnia swoje marzenia podróżując po świecie i myślę, że jest szczęśliwy”. A to było moim największym marzeniem: „żeby był szczęśliwy mimo wszystko, mimo rozwodu i takich przeżyć i takiego ojca…”

I to nie są puste słowa, ponieważ wczoraj też, mój syn zadzwonił do mnie i zapytałam go wprost: „czy jesteś szczęśliwy?” A on odparł, że: „tak. Oczywiście, że tak.” I to jest prawdziwy miód na me serce… 

Było warto toczyć ten bój. Walczyć o siebie i tym samym o niego…

Jesteśmy częścią całości

Jesteśmy częścią całości

Wróciłam na grupę. Tak, ale dopiero wczoraj na terapii poczułam, że rzeczywiście wróciłam do nich, że jestem z nimi i że jestem ich częścią. Mimo, że jesteśmy tacy różni, mimo, że nie zawsze nam jest blisko do siebie a nawet niekiedy reagujemy na siebie wzajemnie irytacją, złością. To wszystko jest właściwe i potrzebne. To jest też elementem leczącym. Grupa też jest jak rodzina, która, gdy trzeba to zruga, powie prawdę albo też i przytuli, wesprze, pomoże. 

Cieszę się, że wróciłam, tak teraz mogę tak powiedzieć. Ponieważ pierwszy dzień był bardzo trudny dla mnie, ale jak się wczoraj okazało, równie trudny dla pozostałych. I jednak świadomość tego jest uwalniająca, że inni też tak czują, że inni są podobni do mnie, że nie jestem sama.

Dzisiejsza noc była taka normalna, szybko zasnęłam i dobrze spałam tylko z jednym wybudzeniem, tylko. Jestem wyspana i wypoczęta. 

Jak bardzo potrzebujemy być częścią całości.

Ja bardzo jak widać. 

Niepewność

Niepewność

I znów to samo, znów jestem w punkcie wyjścia, te same objawy, ta sama fala lęku i konieczność zażycia tabletki, gdzie i tak zasnęłam po kilku godzinach walki. Nie wierzę w to co ma miejsce, już byłam przekonana, że będzie dobrze, że to nie wróci. A tym bardziej, że poprzedni tydzień wcale nie należał do łatwych, o nie! Przejścia z sąsiadami i dwukrotne zeznania na Policji były dla mnie przeżyciem i niosły ze sobą znaczny bagaż emocjonalny. Ale to jak widać mnie nie powaliło. 

Powaliła mnie wiadomość o tym, że znów nie mam, gdzie mieszkać, że za 3 miesiące będę musiała opuścić to wynajmowane mieszkanie i wyprowadzić się. To kompletnie zachwiało moje poczucie bezpieczeństwa rzeczywiście i spowodowało, że jest jak jest (od kilku dni było ciszej na klatce więc moje poczucie bezpieczeństwa się ledwie i dopiero co pojawiło). No ale jak mam reagować? Nie mam pracy, jestem na świadczeniu rehabilitacyjnym, moja terapia, jak dobrze pójdzie! Potrwa do końca stycznia, więc tak samo jak ja się mam wyprowadzić, ale gdzie? Nie wiem. 

Znów nie wiem, znów ta niepewność, co będzie, co życie przyniesie, jak ja to ogarnę. 

Przeczytałam w jakimś artykule: „bez regresu nie ma progresu”. Bardzo trzymam się tych słów i je sobie powtarzam, żeby wierzyć, że wyjdę jednak na prostą. Ale mam świadomość, że jest to możliwe tylko wtedy, gdy podstawowe moje potrzeby będą zaspokojone, czyli wtedy, gdy będę miała przyzwoite miejsce zamieszkania – mój dom. Miejsce, do którego wraca się z ulgą a nie ze strachem, że zobaczę krew, alkohol i pijanych do nieprzytomności mężczyzn… 

Może tak miało być, może miałam tu posprzątać i tym samym pomóc tym ludziom, bo muszę przyznać, że dzielnicowy sprawnie i skutecznie zajął się sprawą i rzeczywiście już można mówić, że jedne ofiary, mimo że pijane, ale jednak ofiary, zostały otoczone wsparciem i opieką. Więc to miało sens, przyczyniłam się do tego. I z drugiej strony o czym nie chcę zapomnieć, dzięki właśnie tym pijanym ja miałam możliwość przepracowania własnych lęków z dzieciństwa, miałam możliwość wyjścia z roli ofiary nareszcie i zrobiłam to, więc dla mnie ta sytuacja, mimo że trudna też była ważna i potrzebna. Może skoro robota też została zrobiona u mnie do końca to czas iść dalej? Może tak…

W karcie dotyczącej niepewności, w miejscu – jak sobie z nią radzić, czytam: „ważne będzie tu wypracowanie w sobie postawy akceptacji oraz odpuszczenie potrzeby kontroli, poddanie się nurtowi życia”.

Chciałabym, żeby to było takie proste w mojej sytuacji, bardzo bym chciała… A zwłaszcza nocą, gdy czarne myśli nie pozwalają mi zasnąć.

Jestem w punkcie wyjścia

Jestem w punkcie wyjścia

Dzisiejszej nocy było jeszcze gorzej, nie mogłam zasnąć, bo gdy już było blisko zalewał mnie lęk i tak w kółko, nawet 1,5 tabletki Hydroxizinum nie pomogło, męczyłam się tak z kilka godzin. Ciągle chodziłam też do toalety, tak samo jak wtedy. A nawet gdy już udało mi się zasnąć, bo miałam sny, więc spałam to było to na krótko i znów na nowo nie mogłam zasnąć. Koszmar na jawie. Wkręcające się myśli w mózg: „i znowu to samo, jestem w punkcie wyjścia, dlaczego? Czy to było tego warte? Co dalej? Jak ja rano wstanę, mam jechać z mamą do lekarza, długa droga i rozmowy. Muszę być skupiona, czy ja to ogarnę? A czy jutro się nareszcie wyśpię? To już czwarta noc z rzędu przechodzona, kiedy mnie odpuści?…”

Na korytarzu jest cicho, imprezy ustały i rzeczywiście nie widziałam sąsiada od tamtego czasu, więc schody też są uwolnione. Ale na jak długo? Czy to rzeczywiście było tego warte? Czy zrobiłam dobrze? Dobrze dla kogo? Dla mnie? Dla innych mieszkańców? Co dalej? Mam przerwę w terapii i nawet nie mogę skorzystać z pomocy grupy i terapeutów. Co będzie dalej?

Czy to było tego warte?

Czas szybko mija

Czas szybko mija

Różne emocje się u mnie pojawiają. Z jednej strony ulga, bo był to dla mnie bardzo intensywny czas, wiele pracy wykonałam i bardzo dużo się działo przez te trzy miesiące pierwszego cyklu terapii.
Z drugiej strony odczuwam niepokój jak to będzie bez grupy przez jakiś czas, bo przede mną kilka tygodni przerwy, jaki będzie drugi cykl i czy równie owocny. A zwłaszcza czy uda mi się wrócić do normalności w moim codziennym funkcjonowaniu i do aktywności zawodowej za czym bardzo tęsknię.

Tak, terapia już dała mi wiele, bo dla mnie to było najważniejsze, żeby lepiej spać a zwłaszcza zasypiać, z czym miałam największy problem. Teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jedno i drugie wygląda zdecydowanie lepiej. Pojawiały się jeszcze sytuacje, że wracałam do punktu wyjścia, ale miało to miejsce o wiele rzadziej niż przed terapią i z czasem tylko w tzw. trudniejszych dniach, gdzie borykałam się z jakimś większym problemem, który we mnie generował mocny stres. Tak to działo się stopniowo a ja staram się spojrzeć na ten czas jak na całość i zobaczyć – przed i po, jaka jest różnica i ona rzeczywiście ma miejsce. Poza kwestią spania jeszcze drugą moją zmorą był lęk, poczucie zagrożenia i nieustające, uporczywe myśli co powodowało u mnie taaakie napięcie, że przejawiałam zachowania kompulsywne oraz ulegałam całkiem niechcący aktom autoagresji. To pierwsze również uległo poprawie, rzadziej sprawdzam kilkakrotnie – czy zamknęłam samochód, czy zamknęłam drzwi od mieszkania… chyba, że mam ten trudny akurat dzień to wtedy wraca to samo. I chciałabym powiedzieć, że ta autoagresja też uległa poprawie, ale nie mogę tego tak jednoznacznie określić i myślę, że powinnam się temu jeszcze przyjrzeć.

Wiele się o sobie dowiedziałam, zidentyfikowałam kilka schematów zachowania, zobaczyłam też siebie w oczach innych i niekiedy bolało, wczoraj również. Ale wszystko to było właściwe i potrzebne, biorę to na klatę i będę się temu przyglądać, bo po to właśnie tam poszłam. Wczoraj na sesji podsumowującej padły słowa, że dużo we mnie lęku również przed grupą, co powiedzą, co ze mną zrobią? Dużo lęku przed tym co zobaczę w sobie, tam w środku, co to spowoduje dalej? Zdarza mi się wchodzić w rolę coacha dając informacje poszczególnym osobom i też tak podobnie stawiam grupę do pionu. No cóż i tu poległam, nie da się ukryć. Ale z kolei udało mi się wyjść z roli zawodowej w aspekcie pracy nad sobą, tak byłam wtedy przy sobie (trochę trudniej było na początku) i poddałam się procesowi terapii wchodząc w role pacjenta. To się wydarzyło i dlatego pewnie terapia dała pierwsze efekty. Bo to może się zadziać, gdy pacjent się odkryje, podda, rozsypie, ulegnie emocjom, powie coś ważnego, dotknie czegoś, przeżyje, namierzy, przypomni sobie, uświadomi sobie… patrz ja.

Jestem wdzięczna życiu za ten czas i to miejsce, za tych ludzi – grupę i przede wszystkim za prowadzących Terapeutów. Jestem wdzięczna sobie, że znalazłam w sobie odwagę i siłę, aby się poddać tej terapii. Jestem też wdzięczna Pani Psychiatrze, że objęła mnie taką opieką a nie inną.
I będąc szczerze wzruszoną jestem wdzięczna naszej Pani Psycholog, bo prawdziwie czuję dla siebie podziw a tego ona mnie właśnie nauczyła. Dostrzec siebie i mieć również podziw dla siebie a nie tylko dla innych.

Dziękuję sobie i wszystkim wymienionym…

Każdy ma swoje prawo

Każdy ma swoje prawo

Byłam wczoraj u rodziców i było prawie całkiem miło, posiedziałam, zjadłam z nimi kolację bez bólu brzucha i innych sensacji. Gdy coś tam próbowali sobie dogadywać w śladowych jednak ilościach to starałam się być wtedy przy sobie a nie przy ich negatywnych emocjach. Złapałam się na tym i udało się, nie skończyło się na zlaniu z nimi i załapaniu ich emocji za swoje. Ja pozostałam przy sobie i swojej spokojnej takiej wewnętrznej a jednak radości. Terapia działa i doceniam ten czas i tą moją pracę, bo już widzę, że było warto.

Aczkolwiek muszę przyznać, że te ich takie dogadywania, spory, czy nawet kłótnie to jest już taki schemat zachowania, taka ich gra. Oni z tego czerpią jakieś konkretne korzyści, bo inaczej by tego nie robili wciąż i od lat. Więc powinnam zmienić do tego stosunek, wyjść z roli dziecka kłócących się znowu rodziców a wejść w rolę dorosłego, bo przecież jestem dorosła i zaakceptować fakt, że oni już tak mają i ich w tym zostawić. Nie ingerować, nie pouczać, nie naprawiać a co najwyżej zostać cichym obserwatorem. Mam nadzieję, że po zakończonym procesie terapii to rzeczywiście dla mnie będzie możliwe do zrobienia. Tego bym chciała. Oni są też dorośli i mają prawo żyć tak jak chcą. Wszyscy mamy do tego prawo dlatego jeśli kiedyś ta sytuacja między moimi rodzicami będzie dla mnie zbyt trudna, bo np. za dużo w niej będzie agresji (wiem, że tak też potrafią) to ja wtedy mam prawo wstać i wyjść. Zawsze mam wybór i prawo do dbania o swój dobrostan a tym samym własne zdrowie psychiczne. 

Oj tak, więcej asertywności w kontaktach z innymi jest mi potrzebne i żebym właśnie umiała wyrażać swoje potrzeby i mówić z własnej pozycji. Inaczej brzmi: „uspokójcie się, bo nie chcę na to patrzeć” a na przykład: „czuję się źle i rośnie we mnie niepokój, gdy się kłócicie w mojej obecności”. To ostatnie ma inny wydźwięk i daje im prawo wyboru a z drugiej strony wyraża też mój szacunek do nich. I tak to powinno wyglądać.

Wzajemny szacunek, ot co.

To co gryzie od środka

To co gryzie od środka

Będąc wczoraj na warsztatach teatralnych grałam rolę głównej księgowej i przesadziłam w słowie, w ekspresji, w sile głosu, w postawie ciała. Słowa były ostre, oceniające, zamykające wręcz. I za głośno, zdecydowanie za głośno i jeszcze w postawie stojącej. To tak jakbym podświadomie chciała, żeby cały świat mnie usłyszał, zobaczył, zrozumiał i przyjął. Po zobaczeniu odegranych kolejno pozostałych scenek w tej przedstawianej przez nas historii poczułam, że moja rola była częściowo jednak przerysowana i w konsekwencji czego nie pasowała. I też potwierdziły to słowa prowadzącego.

Cały wieczór mieliłam to w głowie, nie umiałam nad tym zapanować, ciągle byłam myślami przy tej sytuacji i innych wokół. Znów pojawiło się u mnie poczucie winy, znane mi uczucie porażki. Że wyszło ze mnie coś czego nie chciałam… Ja się tak cieszyłam na ten dzień i brałam to jako zabawę i rzeczywiście do tego momentu świetnie się bawiłam, śmiałam się często. Mało tego, nawet pisząc słowa mojej kwestii też chichotałam pod nosem uważając w duchu, że to takie zabawne. Ale gdy już je odgrywałam to poczułam jakie to robiło wrażenie na innych, wrażenie wręcz grozy. 

I te słowa, których podwójne znaczenie odkryłam dopiero na spokojnie po kilku godzinach, jak zazwyczaj to ma miejsce u mnie, czyli po jakimś czasie. „… i proszę do mnie nie przychodzić z pierdołami. Pierdoły zostawiamy za drzwiami!!!”. Po czasie zobaczyłam to tak jakbym mówiła, że moje tematy są ważne, to co ja mam w sobie jest ważne a wszytko inne i to co niosą ze sobą inni to pierdoły, to dla mnie nie ma znaczenia. Kosmos! Oczywiście w warstwie świadomej wcale tak nie uważam, nie miałam takich intencji, ja nie przypuszczałam, że to tak może wyglądać nawet. Ale jako psycholog nie mogę jednak teraz tego nie zobaczyć, no nie mogę, mimo że jest to dla mnie trudne i na ten moment nawet nie wiem co z tym zrobić. Nie wiem.

Tym bardziej, że dałam wcześniej swoją propozycję ujęcia w naszym przedstawieniu scenki przedstawiającej sytuację przebytego Covidu wzorowanej na moich rzeczywistych przeżyciach. I miałam z tym sprzeczne uczucia właściwie, najpierw chciałam, żeby o tym mówić, bo to ważne… Ale z drugiej strony miałam mnóstwo wątpliwości. A w końcu pomyślałam, że nie, że ja jednak nie chcę o tym mówić i tego grać, że ja chcę się pobawić z tymi ludźmi i w tej przestrzeni, że to nie jest dla mnie miejsce terapii a chcę i wybieram je jako miejsce zabawy, luzu, fajnych relacji i już. Takie właśnie miałam już od kilku dni nastawienie i tyle radości to we mnie budziło.

Ale problem chyba w tym, że tak to wszystko gładko wymyśliłam sobie i przyjęłam w swojej główce jako kolejną decyzję i zatwierdziłam ją tym samym: „do wykonania!”. A zapomniałam o tym co może się dziać w emocjach, w uczuciach, we mnie – w tym środku właśnie, co tam się dzieje? Nie byłam wtedy przy sobie, zostawiłam siebie, to tak jakbym się siebie samej wyrzekła, zdradziła. Oj znane mi to jest niestety.

I co? Wyszło co wyszło. Nie chciałam tego zdecydowanie a jednak nie mogę zaprzeczać, że może to wyglądać jednak inaczej.

Nie wiem jeszcze co z tym zrobić, może wniosę to na sesję terapii grupowej a może powinnam być bardziej przy sobie i dawać sobie przyzwolenie na własne uczucia? Nie przed innymi, ale tak sama ze sobą chyba powinnam bardziej być szczerą i dać przestrzeń na to co dzieje się w środku właśnie a nie to co mam wymyślone w głowie. Bo jeśli jak widać na załączonym obrazku bagatelizuję to albo próbuje wypierać to prędzej czy później to i tak da o sobie znać. Przypomni się w najmniej oczekiwanym momencie i to jeszcze ze zwielokrotnioną siłą.  Tak, to jest właściwy kierunek, więcej uważności na swoje wnętrze i to co tam się dzieje, toczy… To dla mnie ma sens i obym w tym wytrwała.

Nauka cierpliwości

Nauka cierpliwości

Czuję się pogubiona, wystraszona, znowu wystraszona! Pełna wątpliwości i obaw. Co mnie czeka? Jak to będzie? Czy kiedyś będę normalnie funkcjonować? Kiedy to będzie? Czy okres świadczenia rehabilitacyjnego wystarczy na to moje wyleczenie i dojście do normalności??? Itd. Itp.

Wczoraj byłam na komisji lekarskiej w związku z przyznaniem mi świadczenia rehabilitacyjnego, ponieważ zbliża się już 182 dni jak przebywam na zwolnieniu lekarskim. Sytuacja trudna, nieprzyjemna, wręcz traumatyzująca. Lekarz w pośpiechu bez jakichś tam uczuć wyższych, jedyne co od niego biło to pośpiech i zniecierpliwienie, zadawał mi pytania: jaki mam problem, …itp. A ja byłam tak przejęta, sparaliżowana lękiem, że odpowiadałam coś nieskładnie i nie do końca to co chciałabym powiedzieć, z przerażeniem w głowie: „że nawet tego nie potrafię, że jestem do niczego…”. Straszne uczucie… Nawet teraz nie pamiętam tych słów, które tam padły, nie pamiętam po prostu! Widzę, że to było dla mnie mega stresujące. Od tygodnia już źle spałam a w ciągu dwóch ostatnich nocy wcale znów nie mogłam spać, znowu Hydroxizinum musiałam wziąć, znów to samo. Dziś dopiero spałam normalnie i to bez wspomagaczy. No ale jest już po, więc pewnie dlatego. I tyle dobrze.

Dostałam 3 miesiące świadczenia rehabilitacyjnego co nawet nie obejmuje okresu terapii, w trakcie, której przecież jestem. Ale to nikogo nie obchodzi, taki mają schemat działania – pierwszy raz na tą konkretną jednostkę chorobową to 3 miesiące tylko, co najwyżej jest potem możliwość przedłużenia. Ale to znowu wiąże się ze stresem, z niepewnością z załatwianiem i tą samą procedurą. Kosmos! Ja będę przechodzić te same katusze a oni tą samą robotę, ale kogo to obchodzi?! Taki system i już, pogadane…

Czuję żal, frustrację i złość, tak czuję złość. To w sumie dobrze, bo ofiara nie czuje złości, więc jest ze mną lepiej. Ale wczoraj przecież byłam w roli ofiary, znów zlałam się w jedno z tym znajomym stanem, żeby przetrwać tą procedurę i mieć to za sobą. Cokolwiek się stanie, byleby mieć to za sobą. A dziś na spokojnie u siebie, na kanapie mając dostęp do samej siebie mogę poczuć i zobaczyć co się dzieje ze mną i co mam o tym wszystkim myśleć. 

Z jednej strony to dobrze, że mogę się leczyć w procesie psychoterapii korzystając ze świadczenia rehabilitacyjnego a z drugiej postrzegam, to jako porażkę, że ja muszę być aż na świadczeniu rehabilitacyjnym, na garnuszku ZUS-u, bo muszę się leczyć, bo tak jest ze mną źle!

Zupełnie sprzeczne uczucia a dotyczą tego samego, dużo we mnie sprzeczności, rozterek, przeciwstawnych uczuć, chaosu wręcz. Niekiedy nawet nie wiem, co mam myśleć, co mam robić. Próbuję rozkminiać: „no tak, ale jesteś w procesie terapii, to normalne. Poza tym twoje życie się zmienia i to poważnie, twój syn się wyprowadził, mieszkasz teraz blisko rodziców, zawodowo się zmienia, bo nie wrócisz do poprzedniej pracy, znajdziesz inne miejsce…” Tyle zmian, tyle niewiadomych a tak mało poczucia bezpieczeństwa i jakiejkolwiek stałości, jakiejkolwiek. Czuję jakby wszytko było płynne i niewiadome, jak się w tym odnaleźć? W pewnym sensie zależę od obcych mi osób – lekarz orzecznik, który wczoraj decydował, czy mi da to świadczenie, czy nie; Pani Psychiatra, która wypełniała niezbędne do tej procedury dokumenty; Psychoterapeuci, którzy mnie prowadzą a nawet grupa, bo to psychoterapia grupowa. Jestem trybikiem, częścią większej całości z poczuciem, że niewiele mogę sama decydować o sobie. To dla mnie bardzo trudne, nie ma wtedy szans na jakiekolwiek poczucie kontroli czy sprawstwa. 

Niekiedy nadmierne poczucie kontroli może być zagrażające w swych skutkach i nie sprawdza się na dłuższą metę. Ale poczucie sprawstwa daje z kolei poczucie mocy i też wpływa na poczucie bezpieczeństwa a to jest mi bardzo potrzebne. Bardzo.

Jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten stan rzeczy i oswoić te uczucia i żyć, po prostu żyć w tej rzeczywistości taką jaką mam. Nie mam innego wyjścia, to znaczy może i mam, ale to, które jednak poniekąd wybrałam jest najwłaściwsze. Więc jednak mogłam inaczej. Więc mam wybór, jest to pocieszające jednak. Więc jest dobrze, jest ok. Czas pokaże i życie samo przyniesie więcej odpowiedzi. A ja powinnam uzbroić się w cierpliwość, w coś czego zawsze mi brakowało. 

Obiecuję sobie być cierpliwą, czekać dalej i pozwolić sobie otworzyć się na to co przyniesie jutro. 

Chcę kochać, kochać pomimo wszystko

Chcę kochać, kochać pomimo wszystko

Sprzedałam wczoraj samochód i też z tej okazji poszłam do rodziców, było miło mama upiekła ciasto tak spontanicznie, bo nie było nic ustalane wcześniej. A ja miałam okazję znów coś nowego zobaczyć w relacji z moją mamą dzięki temu spotkaniu.

Mianowicie siedziałyśmy obok siebie na tapczanie i moja mama dotknęła moich stóp a ja odruchowo je cofnęłam. To był moment, czysty odruch. I rzeczywiście, gdy wspominam takie podobne sytuacje to tak było zawsze. Oczywiście były chwile, że przytulałam ją albo pozwalałam się jej przytulić, ale gdy dotykała moich nóg to zawsze czułam się nieswojo, dziwnie zagrożona, reagowałam lękiem. Dopiero teraz to wyraźnie widzę, bo wcześniej się temu nie przyglądałam, działałam automatycznie i nie miałam wtedy do tego dostępu ani wglądu. 

Terapia działa, takie momenty są dla mnie pokrzepiające, codziennie niemalże odkrywam coś nowego i tak ma być, mimo, że nie jest to łatwe, ale tego chcę. Chcę widzieć, czuć, rozumieć i wiedzieć, ale przede wszystkim kochać. Chcę czuć się przy mojej mamie bezpiecznie i dobrze, chcę ją kochać i móc jej to okazywać nawet bez żadnych już moich oczekiwań wobec niej. Tego pragnę i mam nadzieję, że tak będzie.

Zdrada samego siebie versus poczucie własnej godności

Zdrada samego siebie versus poczucie własnej godności

Wczoraj miałam sesję, na której poruszałam swój schemat roli ofiary. Często tak mam, że właśnie przyjmuję rolę ofiary w różnych sytuacjach i po fakcie mam tego świadomość, ale niestety już po. Nienawidzę tego, nie chcę być taka sama jak moja mama – wieczna męczennica, inni zawsze winni a ona ta dobra, ta lepsza… Tak bardzo nie chcę być jak moja mama. A niekiedy sama czuję się pokrzywdzona. W ostatnią niedzielę to też było to samo, przecież ja mogłam wstać i wyjść – zadbać o siebie a ja wzięłam na przeczekanie, a ja chciałam tą trudną i toksyczną dla mnie sytuację przetrzymać, przetrwać. Terapeutka powiedziała takie słowa: „rola ofiary często przykrywa złość wtedy, gdy nasze potrzeby nie są zaspokojone”. Ujęła to w punkt, tak, tak, tak. Wtedy, moja potrzeba bezpieczeństwa, spokoju, odpoczynku, bo po to tam przyjechałam w tą zieloną oazę, nie została zaspokojona i zamiast się zezłościć na to i tym samym pokazać swoją asertywność i swoje granice to ja weszłam w rolę ofiary, bo tak było mi łatwiej, bo nie musiałam stawać do walki z moją siostrą, bo przecież nawet gdybym chciała wyjechać stamtąd to musiałabym poprosić o otwarcie bramy. No i wtedy by się zaczęło, nowa jatka… 

Dziś myślę, że ja jestem ważniejsza i moje potrzeby, tym samym też moje poczucie godności, tak to widzę. Mam prawo zadbać o siebie i swoje samopoczucie, bo to składa się na moje zdrowie psychiczne i zarazem fizyczne a to dla mnie bardzo ważne. Ze wszystkich sił pragnę być asertywna i stawiać właściwe granice chroniące mnie samą i mój dobrostan, obiecuję sobie nad tym pracować i mam nadzieję, że mi się to uda. 

 Kluczem do tego jest częste stawianie sobie pytania w trakcie różnych trudnych sytuacji: „jak ja się w tym czuję? Czego ja chcę? Co podpowiada mi moje ciało? Co dla mnie jest ważne? …” I pójście za tym, pójście za sobą a nie za innymi i ich interesami, bo to tak samo jakbym zdradziła samą siebie. Jak wiele razy w swoim życiu już to zrobiłam. Nie chcę siebie już zdradzać i zostawiać w niełasce tak jak robili to ze mną inni. Ja chcę nareszcie ze sobą być i kochać siebie, chcę być sama dla siebie najważniejsza. Ja nie mam już małego dziecka na wychowaniu, nie mam żadnych właściwie zobowiązań i może to jest ten czas, żeby nareszcie zająć się sobą i zatroszczyć się o siebie. Wykarmić siebie, zaspokoić te wszystkie głody dzieciństwa i nauczyć się żyć w poczuciu szacunku do samej siebie i tym samym w poczuciu godności. Myślę, że tego potrzebuję i za tym chcę iść. Potrzebuję siebie samej, swojej troski, obecności, uważności… patrz miłości.