Mała zalękniona dziewczynka

Mała zalękniona dziewczynka

Tak dzisiaj Wigilia a ja dalej mam coś do napisania i przepracowania. Nadal moja głowa pracuje a serce jest niespokojne. Niestety. Wczoraj wzięłam sesję i powiedziałam o tych kilku ostatnich trudnych dniach i moich odczuciach. 

Usłyszałam, że nadal tkwię w schemacie matkowania im wszystkim, że czuję się za nich wciąż odpowiedzialna, że widać po mnie, że jestem już tą rolą umęczona i że rzeczywiście to jest nie do udźwignięcia a ja robię to od tylu lat. Czas już przestać. Usłyszałam nawet, że jestem marionetką w ich teatrzyku. 

Też padło, że może projektuję na nich swoje lęki? Zatroskana o nich czy sobie poradzą beze mnie, nie mam wtedy dostępu do siebie z pytaniem, czy ja sobie poradzę w nowym miejscu po przeprowadzce? Może tak, przyjrzę się też i temu.

W trakcie tej sesji uświadomiłam sobie rzeczywiście, że bardzo jestem z nimi, za bardzo, w sensie z moimi rodzicami i siostrą, z tą trójką. Moje myśli, energia, uwaga są skierowane na nich a nie na mnie. Tak właśnie się to dzieje jak u osoby współuzależnionej – klasyka przypadku. I też dlatego u mnie tyle emocji i złości na nich, bo z jednej strony już wiem, że ja chcę być ze sobą w swoim życiu, bo tego potrzebuję i mam tego właśnie świadomość a z drugiej strony ja dalej chcę ich zmieniać, bo gdyby byli inni to ja mogłabym spokojnie wyjechać tam, gdzie chcę. A oni są jacy są i to mnie wkurza. Ale nie dość tego to ja jeszcze odczuwam poczucie winy, że oni tacy bezradni, że tak mnie potrzebują a ja chcę się wyprowadzić, ja chcę ich zostawić. I co jeszcze? Ja chcę zająć się sobą?! Nieładnie! Tak mamusia cię wychowała? No nie mamusia chciała, żeby być przy niej aż do końca przecież… Od razu mi się wkręca w mózg… 

Ktoś powiedział też, że może to moje projekcje i lęki a oni sobie dają radę teraz i dadzą w przyszłości. I też, że oni wszyscy są dorośli przecież. 

Po tej sesji poczułam ulgę, że mogłam się tym podzielić i że rzeczywiście dostałam konkretne informacje w temacie: co ze mną nie tak? Co robię źle? O co chodzi? Bo mam dobre chęci przecież bo ich kocham itp. a wszyscy są nadal niezadowoleni łącznie ze mną. Wiedziałam tam gdzieś w środku, że coś jest też po mojej stronie, ale w tych emocjach nie mogłam tego tak namierzyć, tak celnie po prostu. Trudno być samemu sobie lekarzem, trzeba się zobaczyć w oczach drugiego. 

Reasumując to najważniejszym u mnie problemem jest schemat bohatera rodzinnego nadal odgrywany niestety jak widać na załączonym obrazku. Wciąż czuję się za nich odpowiedzialna i co za tym idzie odczuwam poczucie winy wobec nich, że chcę się zająć sobą i swoim życiem. 

I to mnie tak bardzo zżera i niszczy, ponieważ nie da się wziąć odpowiedzialności za drugą dorosłą osobę, to jest nie do zrobienia, bo ona ma wolną wolę tak samo jak ja i jak każdy z nas. Odpowiedzialność można wziąć tylko za swoje dziecko co najwyżej, które jest jeszcze zależne od nas, czyli niepełnoletnie. A poczucie winy jest bardzo niszczące i destrukcyjne na dłuższą metę, ponieważ wiąże się z poczuciem wstydu. I tak też jest u mnie – gdy czuję się winna to od razu jakby automatem się wstydzę tego co zrobiłam, jaka jestem… A gdy się wstydzę to jest mi smutno i wtedy znajome koło nazwane w poprzednich wpisach jako „zaklęte koło” się zaczyna toczyć i zagarniać mnie tam, gdzie nie chcę. Nie chcę na poziomie głowy, na poziomie mojej świadomości, ale emocje żyją własnym życiem i gdy to zaczyna się dziać to koło toczy mnie jakbym nie była wtedy sobą tą dorosłą, lecz dzieckiem.

Tak, czuję się wtedy jak dziecko, jak ta mała dziewczynka zalękniona i zostawiona sama sobie w poczuciu zagrożenia. I stąd tyle lęku u mnie i te problemy ze spaniem. Może odkryłam właśnie mechanizm działania moich stanów lękowych. Może tak. Przyjże się temu jeszcze.

Zaklęty krąg

Zaklęty krąg

Jestem wykończona. Co najgorsze jeszcze święta się nie zaczęły a ja mam już dosyć tych zbliżających się wspólnych i radosnych inaczej dni. Już jestem tak zmęczona moją rodziną, już czuję się nadużyta i na granicy wytrzymałości psychicznej, emocjonalnej i fizycznej. Najchętniej to uciekłabym daleko stąd i nie wróciła najlepiej nigdy. Tak to wygląda. 

Nawet moje sny to pokazują. Dziś kilka razy śniło mi się, że krwawię i to bardzo mocno. Byłam cała we krwi. Cała pomazana krwią, moje ciało, ubranie jakie miałam, wszystko. No cóż i tak też się czuję po wczorajszym dniu. Wczoraj poległam niestety, już nie wytrzymałam, nie dałam rady tego znieść i to podwójnie. I to z dwóch stron. Ze strony siostry a potem ze strony mamy. 

Najpierw siostra mnie zaatakowała, że ja mam z czymś jakiś problem. Mylnie odebrała moje westchnienie od razu interpretując, że ja nie chcę. No i zaczęło się atak, walka, pretensje… znajome dramaty. Ja zaatakowana też automatem weszłam w ten sam tryb, to się po prostu stało. Jak za naciśnięciem guzika – ona na mnie napiera to ja się od razu zdenerwowałam i powiedziałam podniesionym już głosem, że „ja nie mam żadnego problemu, żeby ją odebrać autem…” Ale już byłam zła i ten komunikat mógł wydać się wtedy nieprzekonujący. A byłam zła na to, że mnie próbuje wciągać w swoje negatywne emocje, w swoje gierki. W ten swój sposób manipulacji, w swój schemat stosowany od lat: „ja muszę to zrobić, aż tyle zrobić…, tyle mnie to kosztuje wysiłku…, najpierw muszę to… potem to… i jeszcze tamto…” Celem czego jest oczywiście między słowami: „zobacz jak mi strasznie, wejdź w ten stan i pomóż mi, zrób coś…”. I ja jestem gotowa jej pomóc, czyli zadziałać, ale nie jestem zainteresowana i też nie mam czasu ani energii na to, żeby wysłuchiwać tych historii. Ale najgorsze jest to, że ona z góry zakłada, że świat jest przeciwko niej. Ona już to wie, że ja nie chcę, że ja jestem przeciwko niej, ona jakby zaczynając tę walkę od razu prowokuje u tej drugiej strony taką a nie inną reakcję jakiej się spodziewa. Bo jest to powiedziane na wysokim tonie, z dużymi negatywnymi emocjami i na granicy krzyku właściwie. 

Jak teraz to piszę to myślę, że powinnam wytrzymać jej emocje, powinnam być przy sobie nadal i powinnam na spokojnie jej mówić to co czuję i co myślę, tak na spokojnie. No ale wczoraj już miałam wyjść, śpieszyłam się na terapię, sama byłam w działaniu i jeszcze jej dramaty… Nie wytrzymałam, po prostu się zdenerwowałam, bo wyczułam te znajome od lat próby manipulacji, gdzie nigdy nie ma prostych słów typu: „chcę, żeby…, potrzebuję…, proszę…”. Tylko całe historie przekazane w trakcie długiego słowotoku a im dalej, tym bardziej robi się nieprzyjemnie, zagrażająco, negatywnie. Wysokie negatywne emocje na granicy krzyku i nie znoszące sprzeciwu.

Gdy ochłonęłam po tym telefonie a długo mi to zajęło jednak, to uzmysłowiłam sobie, że przecież my już od poprzedniego dnia byłyśmy umówione, to było już ustalone, że ja ją odbiorę tym samochodem. To o co chodzi? Kto miał problem w takim razie i z czym? Może ona chciała, żeby ją tam też zawieźć? Może tak, nie wiem, ale przecież mówiła w trakcie tego przydługiego monologu, że ustaliła już, że pojedzie autobusem. 

Ja na prawdę piszę to i w ten sposób próbuję rozkminiać, co się stało? Jak to się stało? I co za tym idzie? Co należałoby zrobić w przyszłości? Jak się zachować? Jak te relacje budować? Tylko, że ja to właśnie próbuję stosować przez całe moje dorosłe życie i jak widać są takie efekty jakie są.

Ta sytuacja wydarzyła się przed terapią, potem trudny proces z grupą. Znów byłam przy sobie, znów się popłakałam widząc, czując jak trudno było mi w dzieciństwie. Jak bardzo wtedy byłam osamotniona, ja byłam zupełnie niezaopiekowana emocjonalnie, całkowicie zostawiona samej sobie a jeszcze byłam obarczona problemami mojej mamy, mojego rodzeństwa. A nawet ojca, bo jego problemy były problemami mojej mamy a jej problemy to już na pewno były moimi. Dźwigałam o wiele za dużo niż mogłam w ogóle unieść. Nikt mi nie pomagał w moim świecie wewnętrznych przeżyć a jeszcze mi dowalał swoim światem i to zwielokrotnionym w kilka osób naraz. Z empatią i czułością zobaczyłam to, przeżyłam i opłakałam.

I teraz widzę, że jest podobnie. Widzę, że moja rodzina nadal i wcale wciąż nie interesuje się czym ja żyję, co mnie zajmuje, porusza, co słychać u mnie nawet? Mówiąc kolokwialnie. Tylko na okrągło mówią pokazując swój świat, swoje potrzeby, swoje oczekiwania itp. Oni nadal oczekują i chcą, że ja będę ich bohaterem rodzinnym. Tym bohaterem silnym, nieustraszonym i niezniszczalnym… Oni są w centrum od zawsze a mój świat ma się kręcić wokół nich i dla nich.  A ja już jestem zupełnie kim innym, ja już wiem, że moje moce są ograniczone i że nie jestem w stanie ich do końca zaspokoić i uszczęśliwić. Nie jestem w stanie tego zrobić choćbym sama oddała się temu zadaniu do końca. Jak widać nawet do krwi.

Na koniec tego fatalnego dnia słysząc znów te same gadki mojej mamy. Co roku to samo: „ale makówki zrób na wodzie, nie na mleku, bo skiśnie…”. Też wypowiedziane na wysokim tonie pretensji połączonej z dramatem w tle, nie wytrzymałam. Po prostu to się stało i odparłam: „mam dosyć tych corocznych gadek, że nie na mleku… na wodzie są niedobre i nikt tego nie je potem, zrobię na mleku i już. Jak ja robiłam to nigdy nie zdążyło skisnąć”. Ale wcale nie byłam spokojna, oj nie. Czułam złość, poirytowanie a nawet wściekłość i jeszcze wyraziłam te emocje dołączając znajomy grymas mojej mamy na swojej twarzy. Ja się tak skrzywiłam, jak ona to ma w zwyczaju. Kosmos. Tak było. Moja mama poczuła się oczywiście urażona i się obraziła. Wcale nie miało dla niej znaczenia, że ją przeprosiłam wychodząc. Nie odezwała się do mnie, ledwo się pożegnała słabym: „pa”.

I takie są efekty wczorajszego dnia, dwie osoby są na mnie obrażone. Tak to wygląda. Z moją siostrą też próbowałam nawiązać jakąś nić porozumienia, rozładować sytuację zagadując do niej po powrocie, gdy natknęłam się na nią w kuchni. Nie podjęła tematu zostając w swoim świecie urazy i żalu. Ale teraz to pisząc widzę jaka naiwna byłam, bo przecież nie spełniłam wtedy jej oczekiwań. Ja nie zrobiłam tego co ona chciała, mimo że sama może do końca nie wiedziała czego chce a tym bardziej nie umiała mi tego powiedzieć. Ale jej zdaniem to ja jestem winna a ona ma święte prawo być obrażona. 

To wszystko co się dzieje trudnego emocjonalnie zazwyczaj też odzwierciedla się w moim ciele. I niestety też tak jest i tym razem. Boli mnie noga, ta słabsza, lewa. Tak ją odczuwam, gdy mam jakiś stan zapalny w organizmie. Boli mnie jakby od środka i już zaczęło się to w nocy. To tak jakby te relacje z moją rodziną były frontem walki a ja umęczona, pobita i zakrwawiona najchętniej chciałabym uciec przed tym. Uciec przed nimi. Ale wiem, że nie mogę, bo nie chcę przed nimi uciekać. Bo przecież ja ich kocham. Ja ich kocham takimi jakimi są. Ja rozumiem ich trudności, widzę te lęki, napięcia i strachy o nawet proste i przyziemne sprawy. Ja ich kocham nawet w tym.

Ale dlaczego tak boli?

Płaczę i czuję jakbym była w czarnej dziurze beznadziei i rozpaczy. Widzę to jakby… jakby zaklęty krąg bólu.

Chcąc zrozumieć co się dzieje ze mną, po dłuższym czasie, po śniadaniu, wyciągam na chybił trafił kartę emocji i widzę „smutek”. Trafione w punkt. Czytam: „smutek związany jest z niespełnieniem, rozstaniem, porzuceniem… Smutek związany jest ze stanem pustki, braku i niemożności. Jest więc istotnym składnikiem tęsknoty. Wreszcie – smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności. Odczuwamy go, gdy na kimś się zawiedliśmy lub rozczarowaliśmy. Ale też, gdy inni nie odwzajemniają naszych uczuć i nie otrzymujemy w relacjach od innych tego, co sami dajemy lub czego pragniemy…”.

Tak, te słowa odzwierciedlają rzeczywiście mój stan ducha. Ale najsilniej utożsamiam się z tym, że ja na prawdę chciałabym im pomóc, ulżyć, ukoić niejako a za każdym razem w takich sytuacjach czuję niemoc. Jestem bezsilna i wtedy smutek łączy się u mnie z frustracją i poczuciem beznadziei. Czuje się przegrana i pokonana. 

Więc co? Ja też walczę? No tak, jeśli tak, to stąd te stany zapalne u mnie tak częste w takich trudnych momentach. Bo ta od lat odtwarzana bitwa jest z góry przegrana. Nie da się nikogo uszczęśliwić na siłę. Więc wciąż i na nowo widząc ich krzywdę, ich ból przeżywam go jako swój. Tak jest. To ma miejsce. I mam tego jeszcze potwierdzenie: „…smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności…”. 

I koło się zamyka. Mam odpowiedź. 

Czuła empatia

Czuła empatia

Wczoraj znów byłam z rodziną, poszłam do nich wieczorem ponaglona niemalże zachęcającym telefonem ze strony mojego taty. Moja mama upiekła ciasto, było dużo rozmów, sielanka. Tak rzeczywiście jest miło, widać u wszystkich dobre, przyjazne nastawienie. Jedynie mama starając się zwrócić na siebie uwagę wchodziła w stare schematy i wtedy albo uderza w nutę ofiary, albo atakuje innych, najczęściej tatę bądź moją siostrę. Dlatego te dwie osoby a nie inne, bo oni właśnie w trójkę mieszkają razem na co dzień. Więc to widać ma związek. Wtedy mama rzuca takie hasła jakby chciała powiedzieć: „na co dzień nie jest tak różowo, na co dzień jestem nieszczęśliwa, skrzywdzona, nieszanowana…”. 

I tak rzeczywiście znam to z mojego dzieciństwa, młodości, przeszłości – moja mama zazwyczaj czuła się niezadowolona, niezaspokojona w swoich oczekiwaniach i rozżalona w kontekście wzajemnych relacji z resztą domowników. Zawsze ktoś był winien jej złego samopoczucia albo jeden albo inny kozioł ofiarny musiał się znaleźć. Chwile pozornego spokoju mogły być tylko mierzone w godzinach. A i tak dało się wtedy odczuć napięcie co tym razem się stanie, co się wydarzy, na kogo padnie tym razem.

Piszę o tym, ale czuję spokój i akceptację na to co miało miejsce, co ma i co jeszcze będzie miało miejsce, bo wiem, że te schematy zachowania mojej mamy są i takie pozostaną. Ona z takiego zachowania a nie innego czerpie korzyści, ale nie chcę dalej się o tym rozpisywać. Zostawiam to. To jej schematy i jej odpowiedzialność za nie i za siebie tym samym. Oddaję jej to, nareszcie wyraźnie czuję, że to jej a ja nie jestem odpowiedzialna ani za jej samopoczucie ani tym bardziej za jej zachowanie. Nareszcie jestem wolna. 

Bo tak rzeczywiście jest. I wczoraj tam na gorąco widziałam to zachowanie mojej mamy i nie poczułam się inaczej niż wcześniej, nic mi to nie zrobiło, nie ma to już nade mną żadnej mocy tak jak wcześniej. A dziś, gdy o tym piszę to czuję oprócz spokoju i akceptacji taki rodzaj czułej empatii do niej, że aż tak ta moja mama nie potrafi przyjąć miłości od swoich domowników. Dlaczego? Bo jej nie widzi, bo nie chce jej widzieć, bo nie umie już jej zobaczyć? Nie wiem. I nie chcę już tego rozkminiać, już nie. Zostawiam to i oddaję niejako w ręce mojej mamy, bo do niej to należy, nie do mnie. Już nie, nareszcie, uff. Rzeczywiście jestem już wolna.

Mogę teraz czule ją objąć swoją uwagą pełną empatii i kochać ją, po prostu ją kochać taką jaką ona jest. I to wystarczy. 

Jestem ok

Jestem ok

Wczoraj na terapii przeżyłam bardzo trudną sesję, nie moją, ale ja czułam, odbierałam czyjeś słowa tak osobiście, że mogę powiedzieć, że ta sesja była właściwie dla mnie, o mnie i we mnie. Przeżycia, historia tej osoby tak bardzo były podobne do moich minionych doświadczeń, że bardzo mnie dotykały bo za każdą ich nową odsłoną miałam w głowie: „ja też tak miałam, to też podobnie wyglądało u mnie, tak znam to”… I wywoływało to we mnie szereg emocji i uczuć: niedowierzanie, że aż tak; żal dla samej siebie, że to przeszłam; smutek, że to miało miejsce; czułam empatię do samej siebie, tak bardzo czułam ten swój trudny, straszny wręcz mój wewnętrzny świat wówczas i tak bardzo ze sobą sympatyzowałam na poziomie serca. 

Ja siebie po prostu nareszcie widziałam, ja widziałam te straszne fakty z mojego życia i mnie samą tak bardzo uwikłaną, utrudzoną, zniewoloną w okowach strachu i lęku. Tak jak to wyglądało rzeczywiście a nie umniejszając, racjonalizując bądź nawet wypierając, bo tak też sobie wcześniej radziłam. Części zdarzeń wolałam nie widzieć, pewnych słów wolałam nie słyszeć. A z całą pewnością tego wszystkiego trudnego co niosło moje życie wolałam nie czuć. Ja teraz nareszcie to poczułam, dotknęłam w emocjach, otwarłam na te uczucia moje serce. Tak bardzo byłam blisko siebie, przy sobie, że nawet nie byłam w stanie się odezwać, po prostu nie miałam nic do powiedzenia, żadna informacja ze mnie nie wypłynęła, bo byłam przy sobie. 

Wybrałam siebie. Po raz pierwszy na terapii ja wybrałam siebie. Nawet gdy terapeutka zwróciła uwagę, że część grupy zamarła jakby i nic się nie odzywa, wtedy ja zdołałam tylko powiedzieć, że: „nie jestem w stanie nic powiedzieć, bo te treści są mi tak bliskie, tak bardzo przypominają mi moją przeszłość, historię, że jestem w tym teraz przy sobie, bo tak mnie to dotyka, że jestem przy sobie i tam chce pozostać…”. 

Na końcu wydarzyło się też coś bardzo ważnego dla mnie. Odezwałam się nareszcie na słowa terapeutki, że może tamta osoba chce usłyszeć od nas – od grupy, że ona jest ok? I wtedy ja od razu, bez namysłu i zdecydowanie powiedziałam: „dla mnie jesteś fantastycznie ok! A wszystkie twoje trudności wynikają z twojej historii, z trudnego dzieciństwa, z tych warunków w jakich wyrastałaś, miałaś bardzo pod górkę. Ale i tak dajesz radę, jest coraz lepiej i jesteś na właściwej drodze. Dla mnie jesteś bardzo ok!” 

Dalej terapeutka zadała nam pytanie, ale czy zawsze jesteśmy ok?

A ja wtedy z uśmiechem na twarzy: „nawet gdy nie jestem ok, to i tak jestem ok! Zawsze jestem ok, taka jaka jestem!”  To było o mnie przede wszystkim, ja mówiłam rzeczywiście o sobie i rzeczywiście tak teraz już mam, że zawsze jestem ok! Niezależnie co by się podziało ze mną, we mnie prze ze mnie. To i tak jestem ok.

Odnalazłam miłość własną

Odnalazłam miłość własną

W ostatnich dniach na nowo uświadomiłam sobie znaczenie i też możliwości oddziaływania naszego Ego. Jak to zazwyczaj u mnie wygląda – samo wpadło mi w ręce przeglądając filmiki na YouTube. I rzeczywiście tak miało być, tego potrzebowałam. Namierzyłam u siebie nawet kilka struktur Ego. Mianowicie, zapewne pierwszą była u mnie bardzo silnie osadzona struktura ofiary, mówię była, bo dzięki terapii pozbyłam się tej roli ofiary. Oczywiście mam świadomość, że to może wrócić i tak się dzieje, zwłaszcza wtedy, gdy człowiek przeżywa jakieś trudności, czuje się źle, może jest chory itd. Jeśli w takich sytuacjach przyjmujemy podobną postawę to jest to funkcjonalne dla nas, mówiąc kolokwialnie normalne. Ale u mnie właśnie było to nadmiernie stosowane i kładło się cieniem na moje relacje z innymi, w których to przyjmowałam postawę uległości. I to już było niefunkcjonalne dla mnie a wręcz zagrażające mnie samej, zagrażające moim potrzebom, mojemu dobru. Trzeba koniecznie wspomnieć w tym miejscu, że ta struktura była silnie związana u mnie z poczuciem zagrożenia, lęku. I to już dawało niezły koktajl emocji związanych z przeżywaniem strachu, niepokoju…

Dzisiaj w nocy miałam nawet lekcję poglądową w tym temacie. Położyłam się spokojnie spać i rzeczywiście byłam zrelaksowana, spokojna z uczuciem ulgi a nie zagrożenia jak to bywało wcześniej. Tak mam w ostatnim czasie, cudowne uczucie. Ale czytając jeszcze tak sobie Zwierciadło przed snem natrafiłam na artykuł o laleczkach wudu, przeczytałam go i zaczęło się. Moje Ego zaczęło działać, przeszło do zdecydowanego ataku strasząc mnie i próbując zalać lękiem. Teraz gdy to piszę to wydaje mi się to śmieszne, ale w nocy ja na prawdę zaczęłam się bać, czułam, że znajoma fala lęku jest już tuż, tuż prawie. Z dużą determinacją i wielokrotnie racjonalizując, uspokajając siebie szukałam na nowo wypartego poprzez lęk poczucia bezpieczeństwa. To była prawdziwa walka z mojej strony i oczywiście ze strony mojego Ego, które poniekąd po tylu latach jest uzależnione od lęku, ono się nim żywi a robi to w słusznej sprawie, bo chce mnie dalej chronić. Jemu się wydaje, że ja nadal tego potrzebuję.

Nasze mechanizmy obronne powstają jak sama nazwa wskazuje właśnie w naszej obronie, ale z czasem przestają nam służyć, są przeszkodą dla naszego rozwoju i życia w wolności.

Ale ja już nie muszę się bać, ja po ostatnim procesie pojednania z moją mamą pełnym miłości przyjęłam ją, przyjęłam nareszcie moją mamę w emocjach, w środku, w duszy i w ciele. Bo przecież na głowę to ja ją kochałam, ale mój środek i ciało mówiło co innego. Ja przyjmując moją mamę przyjęłam tym samym siebie samą, cudowny proces miłości własnej został skonsumowany, można powiedzieć. I rzeczywiście ja wyraźnie od tamtej chwili i wciąż czuję poczucie godności, czuję szacunek do samej siebie, akceptację dla siebie. Ja to mam nareszcie. Mam to i znów nie tylko z poziomu głowy – mówiąc o tym. Ja to mam z poziomu serca, ze środka – ja to czuję tak po prostu i naturalnie. To jest we mnie. Ja kocham siebie nawet z moją oponką na brzuchu, kocham i już. I to jest piękne. Jestem w domu. Czuję się dobrze i czuję wyraźnie, że jestem bezpieczna, że świat mi sprzyja, że świat też mnie przyjął taką jaką jestem. 

Ja już nic nie muszę. Nie muszę udowadniać, że jestem coś warta. Nie muszę zasługiwać, kupować uwagi, troski, miłości. Nie muszę, bo sama mam w sobie wszystko to co potrzebuję. Sama sobie daję tyle razy, ile potrzebuję i to co potrzebuję. Ja to mam nareszcie. Jestem pełna. Nareszcie nie jestem pusta z moimi głodami. Ja już jestem pełna. Ja to mam. I dlatego nie patrzę już na moją mamę z pozycji dziecka – daj mi. Już nie. Ja sama sobie daję to co potrzebuję, bo mam z czego. 

Teraz rzeczywiście czuję, że jestem dorosła i dlatego mocna, silna i pełna. Mam wszystko, bo mam miłość. To jest kluczem do wszystkiego, kluczem jest miłość. Odzyskałam miłość mojej mamy, poznałam ją i przyjęłam. A dalej przyjęłam samą siebie z tą samą miłością więc miłość wypełnia mnie po brzegi. I to zmieniło wszystko co we mnie tam jest w środku, w sercu, w duszy, w ciele i tym samym zmieniło wszystko to co na zewnątrz mnie – moje relacje z innymi, mój odbiór rzeczywistości, świat…

Jak trudno mi było bez tej miłości własnej żyć, jak bardzo. Tak trudno, że zaczęłam się nią zajmować zawodowo na drodze naukowych poszukiwań. Ale dopiero w trakcie terapii i w czasie ostatniego procesu z przed trzech dni mogę powiedzieć, że ją odnalazłam. Odnalazłam miłość do siebie samej, czyli nic innego jak miłość własną.

Kochać pomimo

Kochać pomimo

Jestem inna zdecydowanie, czuję to, widzę i słyszę w relacjach z innymi. Wczoraj miałam okazję się sprawdzić, odebrałam z lotniska mojego brata a następnie spędziłam z rodziną kilka godzin. I było mi tak normalnie, tak dobrze, że aż nie chciało mi się stamtąd wychodzić. Mimo, że rozmowa nie zawsze należała do najmilszych, mimo, że mama znów wchodziła w rolę ofiary, innym razem znów atakowała ojca albo siostrę. Takie momenty się zdarzały i to kilka razy. Ale ja, co najważniejsze, nie czułam wtedy do niej złości, czy nawet niechęci a w zamian widząc to: „no tak ona znowu to robi” czułam jednak akceptację i spokój.  Tak po prostu. I nie zmieniło to mojego pozytywnego nastawienia do niej. I to działo się naturalnie tak z ciała, z serca a nie z głowy. Tak, to było z poziomu serca. Niesamowite, nareszcie przyjęłam moją mamę taką jaką ona jest, nareszcie już nie mam żadnych oczekiwań wobec niej. Uwalniające uczucie.

I co ciekawe, podczas tej wizyty przeglądałam też moje stare listy z lat młodości a nawet gdy byłam dzieckiem jeszcze. I znalazłam tam takie perełki, gdzie moja mama pisze listy do mnie będącej wtedy na kolonii letniej. To jest tak znamienne w swojej treści i też ładunku emocjonalnym, że aż nieprawdopodobne. Moja mama pisze o tym, że była chora na anginę, że miała wysoką temperaturę i dreszcze, ale dalej pisze, że to dobrze, że tylko 3 dni bo bała się czy to nie zapalenie stawów. Jest lepiej teraz, zapalenie przeszło… W tej chorobie, ale jednak upiekła siostrze tort makowy (miała właśnie urodziny) a ona znowu niezadowolona (moja siostra), bo chciała z galaretką. Cytuję: „A tak to jest Mama się stara a dzieci kręcą noskami. Nie wiem doprawdy po co Ci to piszę, ale to przecież samo życie – nasze, musisz wiedzieć co się dzieje…”. 

Czy 13-latka przebywająca akurat na swoich wakacjach nad morzem powinna wiedzieć ze szczegółami o tym z czym boryka się jej mama tam w domu? Mama, która została z trójką swoich dzieci. Teraz patrzę na to z niedowierzaniem, wręcz z pewną trudnością, że aż tak to wyglądało. Ale niestety, tak. To prawda. Tak to wyglądało. Dlatego byłam w roli bohatera rodzinnego czując się za wszystko i wszystkich odpowiedzialna a zwłaszcza za samopoczucie mojej mamy. To ja pełniłam rolę pocieszyciela i pierwszego jej pomocnika we wszystkim. 

I piszę to, ale nie czuję, wciąż nie czuję w sobie żalu, że tak było. Już nie czuję złości na mamę, że mi to robiła. No cóż radziła sobie jak umiała. Taka była i taka jest nadal. I taką ją kocham, przyjmuję. I czuję ulgę i spokój. 

Teraz przytoczę moją odpowiedź na powyższe słowa jej listu: „Kochani Rodzice!!! Pozdrawiam Was serdecznie. Dostałam Wasz drugi list. Dowiedziałam się o wszystkich maminych kłopotach i chciałabym tam być. U mnie się nic nie zmieniło. Dzisiaj idziemy piąty raz do kina na film >Kaskader z przypadku<…”. No cóż moje słowa również mówią same za siebie: „Chciałabym tam być” – dopowiem tutaj, dlaczego chciałabym tam być: żeby wesprzeć, żeby pomóc, żeby trzymać gardę przy mojej mamie, która ma tak bardzo ciężko, która ma tyle kłopotów i była nawet chora, ona sobie biedna nie radzi… Słowa układają mi się same, tyle razy w życiu to przerabiałam, odczuwałam, pomagałam, wspierałam…

Cieszę się z mojej terapii, bo pozwoliła mi zobaczyć prawdę, taką jaką jest, mogłam nareszcie zobaczyć te fakty z mojej przeszłości i mnie to nie powaliło, już nie. A te listy są między innymi dowodem, że to miało miejsce rzeczywiście. Więc moje uczucia, wspomnienia, słowa nie były wypaczone, przekoloryzowane, przesadzone. Przyznam, że takie wątpliwości też miewałam… 

Ale oprócz tego, że mogłam to zobaczyć nareszcie to jeszcze odczuwam inną diametralną zmianę w sobie – teraz patrzę na to ze spokojem i akceptacją. I tak samo mogę mimo tego wszystkiego patrzeć na moją mamę i kochać ją. 

Kocham moją mamę taką jaką jest i pomimo tego wszystkiego…

Przerażone dziecko

Przerażone dziecko

Wczoraj na terapii pracowaliśmy z takimi pojęciami jak rodzic, dziecko, dorosły. I w czasie różnorakich ćwiczeń dotarło do mnie, że ok, tak na głowę to ja nie przesadzam z rodzicem we mnie, deklaratywnie to ja mam to nawet ogarnięte. Ale w emocjach to jest już zupełnie inna kwestia, niestety i wyraźnie nie rozpoznaję w tym dorosłego a w zamian zalęknione dziecko. Dziecko, które się boi, tak mam tam gdzieś w środku, mimo że na zewnątrz jestem taka dzielna i nie pokazuje tego. Ja nawet gram sama przed sobą, że jest dobrze, bo do przodu. 

A to kosztuje mnie tyle energii, jestem tym już tak bardzo zmęczona, tak bardzo. 

Dlaczego nie jestem taka jak dawniej, nieustraszona i nie do pobicia. Taka byłam. Tak wiem przede mną duże wyzwania i same zmiany: nowe miejsce zamieszkania w dużym mieście (uff znów wracam do dużego miasta, jak dobrze), plany wznowienia mojej działalności gospodarczej. Pocieszam się, że to każdego mogłoby napawać jakimiś obawami a może i strachem. Ale tak do końca to żadne pocieszenie, bo męczy mnie już ta moja walka z demonami. Odczuwam od kilku dni znów kołatanie serca i inne znane mi już objawy stresu. 

Szukając rozwiązania sięgnęłam do kart emocji i znalazłam tam odpowiedź, już wiem, dlaczego tak reaguje a nie inaczej. Już wiem, dlaczego reaguję z pozycji dziecka, dziecka, które jest przerażone w obliczu nadchodzących zmian.

No cóż, to, że już mam tego świadomość to już pierwszy krok do zmiany, zobaczymy co przyniesie jutro.

Poczucie straty

Poczucie straty

Nie mogę w tym tygodniu jeździć na terapię, mam przerwę, bo jestem na kwarantannie, niestety. Miałam kontakt z kimś kto miał pozytywny wynik na Covid u nas na terapii. Ja jestem zdrowa, dobrze się czuję. Ale terapia mnie omija i czuję stratę. Nie jest mi z tym fajnie. Stracony czas. Cały tydzień to dużo, bo wiele mogłoby się wtedy wydarzyć. A ja jestem uziemiona.

Boję się dużo, boję się kolejnej takiej sytuacji, że znów ktoś na grupie, co jest przecież bardzo prawdopodobne będzie miał Covida i wtedy znów nie będę mogła kontynuować terapii. Myślę o tym, ale z drugiej strony nic nie mogę w tej kwestii, więc odpuszczam. 

Zobaczymy, czas przyniesie odpowiedź. 

Oswoić swoje strachy

Oswoić swoje strachy

Znów się dałam złapać, zupełnie nie mając tego świadomości a jednak weszłam na nowo w rolę ofiary. Nie do uwierzenia. Myślałam, że już tak jest dobrze ze mną. Ubiegły weekend był dla mnie taki transformujący, przebieg warsztatów jak i udział w spektaklu. Doznałam swoistego oczyszczenia wręcz uzdrowienia. Czułam się jak ta sama co kiedyś – równie nieustraszona, silna i sprawcza. A zwłaszcza co ważne odczuwałam w ciągu dnia radość i spokój. I to przez kilka dni z rzędu i dobrze też spałam.

Ale mijał dzień za dniem, trudy codzienności. Terapia jak i wyjazdy z tatą do lekarza, potem na kontrolę i dwa dni wycięte, można powiedzieć. Napisanie życiorysu (życiorys jest wymagany w każdym kolejnym cyklu w terapii) też było trudnym procesem emocjonalnym jak i poznawczym. Było mi o wiele trudniej nawet tym razem niż gdy robiłam to wcześniej. Teraz widzę, że za dużo obowiązków, sytuacji stresogennych a za mało odpoczynku i luzu miało miejsce. I jednak się to odbiło w postaci trzech napadów lęku w ciągu ostatnich dwóch nocy. 

Dostałam też sygnały od innych i na terapii, jak i wczoraj na warsztatach, że: „jestem jakby inna, mniej ekspresyjna, wyciszona i bez emocji. Co jest dziwne w moim przypadku, że takiej mnie nie znają…”. I dzisiaj, gdy wszystkie fakty dodałam do siebie łącznie z moim snem z tej nocy. Mogę powiedzieć, że nie zdając sobie z tego do końca sprawy to jednak niebagatelne znaczenie miało też ciążące widmo wyprowadzki. Tej niewiadomej jeszcze – gdzie? I jak? Czas mija a ja nie wiem. Wciąż nie wiem…

I problem nie w tym, że jest jak jest. Ale raczej w tym co ja z tym zrobiłam. Mianowicie, ja znów starym zwyczajem weszłam w swój schemat i uciekałam od tego, odcinałam się, niby nie myślałam o tym itp. Znów to samo. Przecież wiem na poziomie świadomym, ja to wiem, że ucieczka nic nie daje. Wręcz przeciwnie to tylko powoduje właśnie narastający strach. Jeśli ja z tym nic nie zrobię – nie przegadam ze sobą albo z kimś, nie przepracuję, nie oswoję. To on sam nie zniknie, no nie, niestety! Ten niezaopiekowany strach przerodzi się w lęk i zaleje mnie w najmniej oczekiwanej chwili, a zwłaszcza w nocy. Bo w nocy jestem sama ze sobą bez żadnych innych bodźców i wtedy nareszcie jestem dostępna niejako.

Czując jednak gdzieś to w sobie znów wchodziłam w tryb przeczekania, czyli nic innego jak rola ofiary w moim wypadku. A tym bardziej mogę tak to wyraźnie zobaczyć, ponieważ pomogły mi też w tym wczorajsze warsztaty. Grając swoją rolę w scence używałam krzyku, agresji nawet z dużą dawką ekspresji i to pomogło mi wyrazić swoją złość. Wow! Tą złość, którą gdzieś tam tłumiłam w sobie wobec mojej sytuacji w jakiej jestem na tu i teraz: „bo nie wiem, gdzie się podzieję za 2 miesiące i parę dni…”. Więc najzdrowiej jak widać było się pozłościć. 

No ale żeby to zrobić, to trzeba wiedzieć, że tego się właśnie chce. A żeby wiedzieć to trzeba sobie pozwolić na skontaktowanie się ze sobą, na przeżywanie siebie a nie uciekanie w nieczucie.

Nieprawdopodobne, ale tylko jedno przychodzi mi do głowy, gdy jako kilkulatka uciekałam do lasu na długie spacery w samotności. Uwielbiałam to i ten czas dawał mi ukojenie i spokój. Wtedy uciekałam od czegoś co na zewnątrz było dla mnie za trudne do zniesienia. Czyli podobnie jak ostatnio. 

Różnicę stanowi fakt, że nie jestem już dzieckiem. Jestem dorosła i umiem oswoić swoje strachy, już to potrafię.

Jesteśmy wolni

Jesteśmy wolni

Usłyszałam takie słowa wczoraj na terapii ze strony terapeuty: „każdy z nas jest tutaj na swoich warunkach”. Odnosiły się one właściwie do naszego sposobu funkcjonowania w grupie. Jaki kto ma stosunek, czy mówi mniej czy więcej, czy uwalnia swoje emocje i w jakim stopniu, a może jest bardziej skryty, bo tak już ma. Ale u mnie te słowa poruszyły o wiele więcej. Odniosłam je do nas wszystkich i naszych wyborów na przestrzeni naszego życia. 

I mam taką refleksję. Jak często o tym zapominamy, jak często kierujemy się innymi bądź niepisanymi normami społecznymi, stereotypami. A tak właściwie jesteśmy wolni i każdy z nas ma wybór. Bo każdy z nas jest tutaj na swoich warunkach. Mamy wolną wolę. I też wierzę głęboko, że każdy z nas ma coś do zrobienia na tym świecie. Coś do załatwienia wręcz dla siebie i jednocześnie dla innych. Bo jeden nie istnieje bez drugiego. Jesteśmy, jak system naczyń połączonych oddziaływując wzajemnie na siebie. I to jest w człowieku piękne. Umiemy sobie pomagać, umiemy współpracować, umiemy kochać, choć nie zawsze nam to wychodzi. Ale mamy to w sobie.

Ja sama teraz mierzę się z decyzją: „czy mogę jednak zostawić rodziców i się wyprowadzić? Gdzieś daleko? Ale przecież ich nie zostawiam, jest siostra przy nich…” Ale na ile jest to mój lęk przed pójściem dalej a na ile: „ale powinnam, tu jestem pomocna, tu mnie potrzebują…”. A może jest to związane z moją tendencją do uzależniania się od ludzi, od miejsc? Czy rzeczywiście tak jest? Będę stawiać sobie pytania i szukać na nie odpowiedzi. Poprzyglądam się temu i sobie samej. 

A może znowu życie przyniesie mi odpowiedź…