Niepewność

Niepewność

I znów to samo, znów jestem w punkcie wyjścia, te same objawy, ta sama fala lęku i konieczność zażycia tabletki, gdzie i tak zasnęłam po kilku godzinach walki. Nie wierzę w to co ma miejsce, już byłam przekonana, że będzie dobrze, że to nie wróci. A tym bardziej, że poprzedni tydzień wcale nie należał do łatwych, o nie! Przejścia z sąsiadami i dwukrotne zeznania na Policji były dla mnie przeżyciem i niosły ze sobą znaczny bagaż emocjonalny. Ale to jak widać mnie nie powaliło. 

Powaliła mnie wiadomość o tym, że znów nie mam, gdzie mieszkać, że za 3 miesiące będę musiała opuścić to wynajmowane mieszkanie i wyprowadzić się. To kompletnie zachwiało moje poczucie bezpieczeństwa rzeczywiście i spowodowało, że jest jak jest (od kilku dni było ciszej na klatce więc moje poczucie bezpieczeństwa się ledwie i dopiero co pojawiło). No ale jak mam reagować? Nie mam pracy, jestem na świadczeniu rehabilitacyjnym, moja terapia, jak dobrze pójdzie! Potrwa do końca stycznia, więc tak samo jak ja się mam wyprowadzić, ale gdzie? Nie wiem. 

Znów nie wiem, znów ta niepewność, co będzie, co życie przyniesie, jak ja to ogarnę. 

Przeczytałam w jakimś artykule: „bez regresu nie ma progresu”. Bardzo trzymam się tych słów i je sobie powtarzam, żeby wierzyć, że wyjdę jednak na prostą. Ale mam świadomość, że jest to możliwe tylko wtedy, gdy podstawowe moje potrzeby będą zaspokojone, czyli wtedy, gdy będę miała przyzwoite miejsce zamieszkania – mój dom. Miejsce, do którego wraca się z ulgą a nie ze strachem, że zobaczę krew, alkohol i pijanych do nieprzytomności mężczyzn… 

Może tak miało być, może miałam tu posprzątać i tym samym pomóc tym ludziom, bo muszę przyznać, że dzielnicowy sprawnie i skutecznie zajął się sprawą i rzeczywiście już można mówić, że jedne ofiary, mimo że pijane, ale jednak ofiary, zostały otoczone wsparciem i opieką. Więc to miało sens, przyczyniłam się do tego. I z drugiej strony o czym nie chcę zapomnieć, dzięki właśnie tym pijanym ja miałam możliwość przepracowania własnych lęków z dzieciństwa, miałam możliwość wyjścia z roli ofiary nareszcie i zrobiłam to, więc dla mnie ta sytuacja, mimo że trudna też była ważna i potrzebna. Może skoro robota też została zrobiona u mnie do końca to czas iść dalej? Może tak…

W karcie dotyczącej niepewności, w miejscu – jak sobie z nią radzić, czytam: „ważne będzie tu wypracowanie w sobie postawy akceptacji oraz odpuszczenie potrzeby kontroli, poddanie się nurtowi życia”.

Chciałabym, żeby to było takie proste w mojej sytuacji, bardzo bym chciała… A zwłaszcza nocą, gdy czarne myśli nie pozwalają mi zasnąć.

I znów się dopasowałam

I znów się dopasowałam

Uświadomiłam sobie, że tutaj, gdzie mieszkam od blisko już 3 lat powieliłam ten sam schemat zachowania, to samo co robiłam zazwyczaj na przestrzeni całego swojego życia wszędzie tam, gdzie się pojawiałam. To znaczy dopasowywałam się, starałam się być miła i uczynna, starałam się spełniać oczekiwania innych i dawać im to co chcieli ode mnie dostać nie patrząc na siebie, nie próbując nawet tego skonfrontować ze sobą. Mnie nie było, ja nie istniałam, liczyli się tylko oni. Tak to wyglądało i tutaj, tym bardziej, że myślałam, że to tylko na chwilę a potem już miałam tylko na to nadzieję. I czułam się jak przechodzień, który tu zawitał na krótki czas. Teraz wiem, że to może potrwać dłużej i poczułam się jak domownik tutaj w tej przestrzeni. 

Ale ile można znosić rażące przekraczanie granic innych wobec mnie? W końcu musiałam to zobaczyć tym samym porzucając swoje myślenie życzeniowe – będzie lepiej, wytrzymaj, nie jest tak źle, samo mieszkanko jest śliczne… Jak tylko pojawi się w mojej głowie słowo: „wytrzymaj” to będę wiedzieć, że już próbuję wejść w rolę ofiary. To będzie dla mnie stanowić czerwone światło ostrzegawcze – nie idź tam!  Tej nocy po raz pierwszy od tamtego wydarzenia zasnęłam bez tabletek i spałam, jest znowu lepiej. Jest dobrze. 

Dlaczego nie mogę spać?

Dlaczego nie mogę spać?

I znów nie mogłam zasnąć tej nocy, znów to samo – krążące, uporczywe myśli, nadaktywny umysł, ciągle przesuwające się obrazy wydarzeń minionego dnia. Sytuacje, dialogi i tak w kółko. Nawet jeśli usilnie próbuję skupić uwagę na czymś przyjemnym, wyluzować albo siłą woli mówię sobie: „Kochana, stop, jesteś w łóżku, tu i teraz, spokojnie, przestań myśleć, zwolnij. Nie myśl, tu i teraz, przecież jesteś bezpieczna, jest dobrze, Kochana…” Nic z tego, niestety. W zamian tego uporczywa potrzeba pójścia do toalety. Gdy wracam i staram się zasnąć czuję napięte nogi, jakby niespokojne, cała jestem niespokojna. Tak wiem… ale te nogi dziwnie drętwe, nie mogą leżeć tylko muszę nimi ruszać, wierzgać… Tak samo jak mój umysł ciągle w ruchu… Te nogi jakby mnie bolały, jakby moje i nie moje… O co chodzi?

I tak jest lepiej od pewnego czasu. Pamiętam, że kiedyś jeszcze serce mi do tego waliło, tak bardzo a każde pójście do toalety uruchomiało go bardziej, mocniej na nowo. Teraz jest lepiej. Terapia działa. Gdy zobaczyłam, że jest druga godzina a ja dalej nie śpię, zdesperowana i pokonana wzięłam Hydroxizinum. Było lepiej, uspokoiłam się, ale wciąż nie spałam. Po jakimś czasie, już nie patrzyłam na zegarek, poszłam do kuchni i wzięłam jeszcze połówkę. Pomogło, zasnęłam i spałam do 10.30. z dwoma wybudzeniami. I tak sukces, bo kiedyś było gorzej o wiele gorzej, pamiętam noce, gdy wcale nie spałam mimo tabletek. Nic już nie działało.

Rano jestem tak obolała, słaba i jakby na kacu, na mega kacu! Ale jestem przyzwyczajona, tak mam po tych tabletkach. Niby śpię, ale to już nie jest zdrowy, dobry sen, który regeneruje. To raczej jest sen, który pozwala przetrwać noc, byle do rana. Sen, który ogłupia, otępia, jakby ktoś dał mi w głowę a mimo wypitej kawy nadal jestem oszołomiona, przybita i bez energii. I wciąż chce mi się pić.
I próbuję zrozumieć, co zrobiłam nie tak, że ta noc taka była? Dlaczego? Czy przeżywane emocje związane z tym co miało miejsce w tym dniu? Co mnie tak dotknęło, rozwaliło?

Dlaczego te chodzące nogi? Ten umysł nadaktywny? Czy to ma związek z uświadomionymi sobie wydarzeniami z dzieciństwa, gdy jako niemowlę byłam poddana długoletniemu leczeniu wady nóg z którą się urodziłam – Końsko szpotawa i moja mama na polecenie lekarza kilka razy w ciągu dnia prostowała mi na siłę pokrzywione nóżki. Na noc i do spania w dzień również zakładała mi takie gipsowe łuski, żeby te nogi przygotować w ciągu kilku miesięcy do zabiegu. Zaczęło się to, gdy miałam niespełna miesiąc i tak codziennie kilka razy dziennie, w piątym miesiącu życia miałam już pierwszy zabieg a było ich kilka aż do czasu gdy skończyłam dwa latka. Mama napisała w swoim pamiętniku wtedy: „…po prostu wyłaś z płaczu, to nie był płacz tylko przeraźliwy szloch i krzyk skrzywdzonego dziecka… Mija dzień za dniem, Mamusia dziennie ci zakłada łuski a ty płaczesz niemożliwie, ale powiedz córeczko co ja mam robić? Ja tak muszę robić bo chcę żebyś była zdrowa. Stałaś się niezmiernie nieznośna, chcesz tylko żeby cię nosić, spać nawet nie potrafisz córeczko, taka się stałaś nerwowa przez te łuski…”

Przepisując te słowa a czytam to nie pierwszy raz ale znów płaczę, wciąż mnie to dotyka, rozwala, kiedy przepracuję ten ból, tą traumę? Kiedy zacznę dobrze spać mimo trudniejszego dnia? Kiedy będzie inaczej? I czy kiedykolwiek będzie??? Czy będę taka jak kiedyś – spokojna, radosna i wypoczęta po dobrze przespanej nocy? Z nadzieją i ochotą przyjmującą kolejny dzień…
Jest godz. 14.20. ja nadal w pidżamie siedzę, piszę i płaczę. Mimo pożywnego śniadania i dwóch kaw jestem taka zmęczona, tak bardzo jestem zmęczona…