Najpierw kochać siebie a potem tego drugiego

Najpierw kochać siebie a potem tego drugiego

Wczoraj, gdy ledwo się pozbierałam emocjonalnie i psychicznie po tych ostatnich wydarzeniach zadzwonił do mnie tata z prośbą żebym kupiła jeszcze szynki i jakieś tam inne wędliny. To nic, że ja mam inne plany na ten dzień, to nic, że wczoraj byłam w sklepie i dzwoniłam z pytaniem, co jeszcze kupić. On ma swoje scenariusze w głowie. Odparłam, że nie, nie mam czasu, że może zrobić to sam przecież. Bo może jeszcze rzeczywiście. I on to przyjął i powiedział, że kupi. Zgodził się, ale nie był zadowolony. On był urażony zdecydowanie. A ja się w efekcie wściekłam, ja po tym telefonie byłam tak zła, zła na całego. Poczułam się tak jakbym sama nie miała żadnych praw do siebie, swoich potrzeb, planów itd. Poczułam jakbym tylko była na posyłki, jakbym była przeznaczona tylko i wyłącznie do spełniania ich potrzeb i oczekiwań. Dosyć tego.

Myślę, że obie sytuacje i inne też, bo nie sposób wymienić wszystkiego, wystarczy to co już zostało powiedziane a i tak rysuje mi się cały obraz. O to przecież w tym wszystkim chodzi. Chodzi o to, żeby zobaczyć, przeżyć i zrozumieć. Żeby być mądrzejszym na przyszłość i nie wchodzić już w to samo bagno. Po to to robię.  No więc te sytuacje mi pokazały, że wciąż i nadal jestem emocjonalnie uzależniona od mojej rodziny, od ich nastrojów, dramatów, potrzeb…itp. 

Ponieważ to nie oni mi zrobili, ale to ja sama sobie zrobiłam, bo otwarłam się na te ich emocje i wzięłam je na siebie. Nie potrafiłam ich zatrzymać w odpowiednim miejscu, czyli zostawić je tam skąd przyszły a nie przyjmować ich do siebie. One do mnie nie należały, one moje nie były. To, że moja rodzina tak funkcjonuje, że tylko przelanie swoich trudnych emocji na innego przynosi im ulgę, to nie znaczy, że ja mam temu ulegać. Bo to jest destrukcyjne i dla mnie, i dla nich. Dla nich dlatego, że w ten sposób jest im łatwiej przetrwać w tym trudnym momencie, ale nie zrobią wtedy nic konstruktywnego, żeby dany problem rozwiązać. I tym samym mówiąc kolokwialnie uczyć się na błędach. A dla mnie dlatego bo ja wtedy czuję się podle, tak podle, bo znów sama sobie to zrobiłam. Bo czuję się nadużyta, zmęczona, chora ze stanem zapalnym, nie wyspana a i tak na tabletkach, bez nadziei, odrzucona i tak, pusta jak bęben. Czuję się pogrążona w tym zaklętym kręgu smutku a właściwie to już rozpaczy.

Oni zostają z niczym więc nie ma wartości dodanej. To znaczy jednak z minusem, bo są urażeni, w każdym razie ja tak to odbieram. A ja zostaję nawet nie z niczym, ale raczej z ogromnym deficytem emocjonalnym, psychicznym i fizycznym. Ja jestem na ogromnym minusie i to na trzech płaszczyznach właściwie. Kosmos. 

Nie zgadzam się na to. Nigdy więcej. Wybieram siebie i swój dobrostan. Nie będę już więcej ich karmić, bo i tak się nie da tego zrobić, tam są takie dziury emocjonalne, że ja ich nigdy nie wypełnię. Tylko oni sami mogą to zrobić. Ale żeby tak było to najpierw muszą chcieć a potem sami się za to zabrać. Tylko sami mogą tego dokonać. Ja tego za nich nie zrobię, bo się nie da. Ja mam karmić siebie, bo to jest moim obowiązkiem i to właśnie oznacza wzięcie tym samym odpowiedzialności za siebie i swoje życie. To oznacza miłość własną. Ja sobie jestem to winna a nie im. Im nie jestem nic winna. W każdym razie nic ponad własne koszty. Nic ponad własne siły i możliwości. Nic już na minusie własnym. Nic.

Wybieram miłość do siebie a potem miłość do innych. Jak ja jestem pełna miłości, czyli nakarmiona, czyli zaspokojona w zakresie potrzeb własnych. Więc tym samym wypoczęta, spokojna, zdrowa, zadowolona, wyspana… to wtedy jestem pełna i mam co dawać innym. Mam co dać, bo sama mam. A z pustego nic nie nalejesz, nie da się. Gdy ja jestem chora i zmęczona, niewyspana, rozbita, pusta to nie mam nic do zaoferowania drugiemu, nic. Ot i cała tajemnica.

Kochać siebie a potem innych to jest odpowiedź i jedyna droga do miłości tego drugiego.

Smutek

Smutek

Nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że nie jest różowo, wcale nie. Wczorajszy dzień przyniósł ze sobą kolejne niespodzianki. Miałam czekać na sygnał ze strony mojej siostry, że mam po nią przyjechać. I tak też trwałam w oczekiwaniu. Zadzwoniła w końcu i powiedziała, że tak, mogę wyjeżdżać. Ja ubieram się wychodzę z domu a ona dzwoni drugi raz, że nie, chyba nie bo jedzie do niej znajoma w tym samym celu jak się okazuje. Ale ona, w sensie moja siostra, nie umie się do niej dodzwonić i to potwierdzić. Słyszałam w jej głosie bezradność i zdenerwowanie. Powiedziałam, że spokojnie, ja już i tak wychodzę, pójdę do rodziców i będę czekać nadal na jej telefon, jak zadzwoni i będzie trzeba to pojadę po nią. Zgodziła się. Ja też tak zrobiłam. 

Po czym nie ma ani telefonu ani żadnej innej wiadomości od niej. Ja nadal nie wiem, ale mam w pamięci, że ustaliłyśmy i mam czekać na sygnał z jej strony, więc czekam. A ona po prawie trzech godzinach pojawia się w drzwiach. Wróciła. I nic nie mówi do mnie, nic zupełnie. Może żeby jakoś wyjaśnić, może też przeprosić. Skoro wczoraj zrobiła taki hałas o ten cały wywóz, przywóz itp. A ja w tym dniu miałam zaplanowane i umówione już kilka spotkań celem oglądania mieszkań. Przecież ja za miesiąc mam się wyprowadzać i nadal szukam. No ale jak usłyszałam, że taka sytuacja, że ona potrzebuje samochód i też moją pomoc to ja odwołałam spotkania i tym samym zrezygnowałam z wyjazdu. Ja to zrobiłam dla niej a potem w tym dniu czekałam i byłam w pogotowiu a zaistniała sytuacja pokazała, że ja wcale nie byłam w końcu potrzebna. To wszystko z mojej strony było nadaremne, po nic, ot co. 

Wczorajsza noc była nerwowa i niedospana, dzisiejsza podobnie. Stan zapalny nadal się utrzymuje. Relacja z siostrą wcale nie jest łatwiejsza. Moje plany poszły się paść. Nadal nie mam mieszkania. Nie ma żadnych korzyści z tych ostatnich dwóch dni w związku z tą opisywaną przeze mnie historią. Jestem bezradna, nie potrafię odnaleźć się w tym Matriksie cudzych oczekiwań, strachów, planów, kolejnych niespodzianek… Nie potrafię. 

Poza tym czuję się pominięta, nie szanowana, wykorzystana, znowu nadużyta! Mam dosyć takiego traktowania, mam dosyć tego, że ktoś ma mnie i moje uczucia głęboko gdzieś. A dalej tak samo moje plany, moje potrzeby i moje życie tym samym, czyli mnie samą. Mam tego dosyć. Niezależnie od tego, że moja siostra tak już ma, ona tak właśnie funkcjonuje od lat. Z nią nigdy nie wiadomo do końca, nigdy itd. Ja mam tego dosyć, ja się nie zgadzam! Mam dosyć tłumaczenia, że ona jest chora przecież, że ona ma swoje trudności… Dosyć! Bo ona jak chce i jej zależy to potrafi się zachować w każdej sytuacji i z każdym innym, ale nie z rodziną. Rodzinę to ona zawsze traktowała i jak widać traktuje nadal poniżej sznureczka uważając, że jej się wszystko należy z naszej strony. Bo ona ma prawo i już. A jeśli coś trzeba byłoby wyjaśnić albo i przeprosić, chociażby rzucić głupie: „sorki, tak wyszło…”. Nic z tego, nie ma, echo. Ja nigdy jeszcze, jak długo żyję nie usłyszałam z jej strony słowa „przepraszam”. Nigdy. A uzbierałoby się kilka grubszych powodów z pewnością.

Aż się prosi, żeby to na spokojnie przegadać, wyjaśnić. Powiedzieć jedna drugiej, jak się czuje z tym wszystkim, co się wydarzyło i dlaczego. Tak to widzę. I w każdej innej sytuacji tak bym zrobiła. Ale w przypadku mojej siostry mam duże wątpliwości, ponieważ już wiem, że cokolwiek powiem to ona i tak odbierze to jako atak i nic dobrego nie wyjdzie z tej rozmowy. Ona zamieni to w konfrontację. A ja nie mam już siły na trzeci dzień walki, ja już nie mam siły. Ja to wszystko emocjonalnie zbyt przeżywam, żeby się sama jeszcze podkładać. Jesteśmy obie dorosłe, zostawiam to jej. Ja mam dosyć.

Ale nie jest mi wcale z tym dobrze, mam uczucie porażki i znów czuję smutek. Tak jest mi smutno, bardzo. Kocham moją siostrę i chcę dobrze a znów wyszło tak jak wyszło. Czy to nie jest smutne?! Jest i to bardzo.