Prawdziwa przyjaźń to wielki dar

Prawdziwa przyjaźń to wielki dar

Mam to szczęście, że mogę cieszyć się tym właśnie darem i bardzo go doceniam, bardzo. Wczoraj była u mnie moja wieloletnia i bardzo mi bliska przyjaciółka. Miałyśmy dla siebie prawie cały dzień
i mogłyśmy się wzajemnie cieszyć rozmową, wspólnym spacerem, takim po prostu byciem ze sobą. Piękne są takie chwile dla mnie i wiążą się zwykle z różnymi emocjami, z poczuciem bliskości i radości zwłaszcza. 

Mam też wtedy okazję podzielić się z kimś sobą, ale w tym przypadku to aż z Nią, z osobą, która jest dla mnie ważna i mam do niej duże zaufanie, bardzo cenię sobie jej zdanie. I co ważne, ona nigdy mnie nie zawiodła. Więc ważną jest kwestia, że właśnie z nią mogę się w takim wspólnym czasie podzielić sobą, swoją codziennością, swoim obrazem przeżywania świata. A tyle się u mnie dzieje, że rzeczywiście mam o czym mówić. I tym bardziej jest dla mnie to ważne. Bardzo cenię sobie te nasze spotkania i jestem wdzięczna, że Ją mam przy sobie, że w pewnym sensie towarzyszy mi od lat. Wiele dla mnie znaczy ta przyjaźń i ta osoba. 

Doceniam i cieszę się tym prawdziwie…

Zabrana radość i dodany smutek

Zabrana radość i dodany smutek

Po przeżyciu kolejnego dnia warsztatów teatralnych będąc pełna radości, poszłam wczoraj do rodziców i chciałam właśnie podzielić się tą moją radością z bliskimi. Z tymi którymi powinna być moja rodzina przecież. Jakie ogromne rozczarowanie mnie spotkało, moja mama w większości wizyty była właściwie nieobecna, bo była zajęta swoją komórką, bo rozmawiała potem przez telefon a następnie i tak była niedostępna, bo tylko ciałem, a duchem była dalej przy tamtej rozmowie telefonicznej. Więc próbowałam podzielić się z resztą rodziny. Mój tata mnie wyśmiał – dosłownie a moja siostra mu wtórowała, mając w tym niezły ubaw. Nawet nie pomyślała, żeby jakoś go ostudzić, może coś powiedzieć w mojej obronie, nie! Ona w to weszła, miała z tego niezły fun.

I dotarło do mnie dzisiaj, że przecież tak było zazwyczaj w moim domu, to właśnie tak wyglądało. Nawet gdy byłam dzieckiem, nawet wtedy! Mając jakieś smutki, gdy próbowałam się nimi podzielić – ulżyć sobie (co zawsze było trudne) coś powiedzieć mamie to ona i tak nigdy nie widziała w tym mnie tylko zawsze siebie. I jeszcze wypowiadała swoje lęki, strachy, bo zawsze nauczycielka miała rację a ja byłam ta winna i tego typu podobne historie. Ona mi jeszcze dowalała do pieca.

A z kolei, gdy przychodziłam z radością to było podobnie, bo moja radość nie miała szans się pomnożyć, nie! Tam nigdy się nikt nie cieszył wtedy, wręcz przeciwnie, ponieważ ta radość była zredukowana do zera, zabrana mi. Dokładnie tak samo jak było wczoraj, dokładnie tak samo! Wyszłam stamtąd, rozżalona, smutna, wyśmiana, pokonana – standard, życie w cieniu mojej rodziny…

W moim rodzinnym domu było i jest, jak widać wciąż niepisane prawo, że nie należy marzyć, cieszyć się, planować, żyć po swojemu… Tam tylko w epicentrum jest przede wszystkim mama – jej żale, smutki, nierozwiązane problemy… Nawet gdy milczy, nawet gdy jest niedostępna to woła: „patrz na mnie! Zobacz jaka jestem nieszczęśliwa, zobacz, jak mnie boli bądź ze mną, zrób coś z tym, wtedy mi tylko ulży, gdy zarażę sobą ciebie, gdy wleje swój ból w twój brzuch, trzewia, noś go ze mną…”

Straszne, ale tak to czuję i widzę chyba po raz pierwszy w życiu aż tak wyraźnie. To jest straszne.

Obiecuję sobie nie oczekiwać już od nich tego czego do tej pory od nich nie dostałam i w końcu to zaakceptować. To moja rodzina, ale nie bliscy, bo jak widać ja jestem dla nich obca, oni nie chcą dzielić ze mną mojego życia, ono ich wcale nie obchodzi, bo tak bardzo są zajęci sobą, że nie mają dla mnie ani czasu, ani przestrzeni. Tak jak wtedy w dzieciństwie, tak jest i teraz.

Ok, trudno, niech tak będzie. Przyjmuję to z akceptacją, aczkolwiek też i z nieukrywanym żalem.