Kim ja jestem?

Kim ja jestem?

Odkrywam siebie na nowo, dostrzegam rzeczy, których wcześniej nie widziałam u siebie i w kontaktach z innymi. Nie podoba mi się to co widzę, ale nie mogę tego zbagatelizować, chcę się temu przyjrzeć i coś z tym zrobić…

W ostatnich dniach zobaczyłam, że gdy ktoś choć trochę zaczyna marudzić, nie wie jeszcze jak, nie ma pomysłu na wykonanie zadania to ja już przychodzę z rozwiązaniem. Odwalam robotę, szczęśliwa, że mogę pomóc, że ten ktoś już nie musi, że niby ja taka fajna jestem. Ale może to co robię nie jest dla tego drugiego tylko dla mnie właśnie. Może tak karmię swoje Ego, może ja tego potrzebuję a nie ten drugi, może to o mnie chodzi? Trochę boli, ale nie mam zamiaru uciekać przed prawdą o sobie. 

Zdarza się przecież, że ta druga osoba po prostu ma ochotę tak sobie pogadać sama ze sobą w asyście drugiego, trochę właśnie pomarudzić, bo ma taką potrzebę, po zastanawiać się. A może i nawet rozłożyć ręce i tak z tym zostać i tak ma być, może do tego wróci sama i z czymś. Dlaczego w roli zawodowej to mi się udaje, a gdy niby jestem sobą to płynę nie tam, gdzie powinnam i gdzie chcę… 

Ok, może to oczywiście wynikać z mojej historii, w dzieciństwie zawsze odwalałam robotę, musiałam myśleć za innych, opiekować się młodszym rodzeństwem, być wsparciem dla mamy itp. Ale ja jestem już od dawna dorosła i nikt nie oczekuje ode mnie, że ja coś gdzieś za niego wykonam, pomogę, podpowiem… Nie mogę napotkanych ludzi gdzieś tam w życiu traktować tak jak moją rodzinę kilkadziesiąt lat temu, bo to nie jest już ta sama bajka, to jest już zupełnie inna historia a nawet inny świat. To ja mam wyjść z tej roli bohatera rodzinnego i z tym skończyć, bo nikomu to już nie służy, nikomu! Nawet mnie a może tym bardziej mnie. 

Od dziś wprowadzam nowe filtry w wypowiedziach i gestach w stronę innych wokół mnie. Czy to co mówię karmi mnie czy tą drugą osobę? O kogo tutaj i w tej sytuacji ma chodzić? Co jest potrzebne? Czyli właściwe? Chcę być bardziej uważną, spokojną i taką ugruntowaną, taką przy sobie, w sobie.
A nie ulegać emocjom, gadać co mi ślina na język przyniesie i ulegać chwili i szybko. To nie tak. Nie tego chcę, bo wtedy właśnie robię takie gafy. A tego wcale nie zamierzam robić.   Gdy tak czytam te słowa: „być bardziej uważną, spokojną i taką ugruntowaną, taką przy sobie, w sobie”. To mi się ciśnie, że przecież kiedyś tak było, w każdym razie tak mi się wydaje, że to jakiś regres jest. Tak rzeczywiście, miałam już poukładane klocki i całkiem dobrze funkcjonowałam osobiście i zawodowo, ale trudne wydarzenia ostatnich lat a na końcu Covid cofnęły mnie do roli dziecka. Zregresowałam się właśnie w obszarze Ja, w tym osobistym.

Uzależnienie od lęku i napięcia

Uzależnienie od lęku i napięcia

Dlaczego nadal czuję ten lęk, czy to jest jakiś rodzaj uzależnienia? Tak długo czułam napięcie i lęk, niepewność i strach, zagubienie i rozpacz… A teraz gdy jest lepiej, bo zdarzają się dobre sny, noce, które dają regenerację i wypoczynek, wtedy dni też bywają lepsze. Po co mi ten lęk? Po co to napięcie? Wypoczęta i zrelaksowana mam chwile a nawet dłużej – taki stan, w którym zdaję sobie sprawę, że jest mi dobrze, po prostu mi dobrze. Rozkoszuję się tą chwilą. I to zdarza mi się zazwyczaj rano, gdy jeszcze spokojnie pijąc kawkę rozmyślam i cieszę się kolejną dobrze zaliczoną nocą mając nadzieję, że tak już zostanie.

W ciągu dnia, już później gdy zaczynam działać i od razu przychodzi mi do głowy – gdy zaczynam tym samym się śpieszyć, bo działanie zawsze kojarzy mi się z pośpiechem. Tak, zawsze tak miałam, cokolwiek robiłam, czy to w pracy, czy w domu to musiało być szybko, sprawnie, efektywnie i z sukcesem! Nawet miałam takie przekonanie, które pielęgnowałam w myślach: „jeśli coś robię obojętnie co, to wkładałam w to całe swoje serce i chcę, żeby to było zrobione najlepiej jak potrafię”. Niby fajnie brzmi, ale jak bardzo wyśrubowane oczekiwania ujawniają te słowa. Jak bardzo musiałam się ze sobą męczyć i jak wiele frustracji musiało to ze sobą nieść, ile konfliktów wewnętrznych… Sama sobie kręciłam taki bicz, wychowana w domu, w którym na miłość, patrz zaledwie jakąś uwagę musiałam zasługiwać poprzez posłuszne wykonywanie swoich obowiązków, które zazwyczaj miały nieznośną tendencję wzrostową, bo miałam młodsze rodzeństwo i wiadomo z czym to się wiąże.

Pośpiech to jest czynnik nakręcający u mnie spiralę lęku, to tak jakbym nagle znów automatem przeniosła się w tamten świat, w tamtą rzeczywistość wystraszonej dziewczynki, że nie podoła, że zawiedzie. Tam, wtedy miałam za dużo obowiązków, za mało czasu i nierealne oczekiwania rodziców (zwłaszcza matki, ojciec był zwykle nieobecny). Nierealne, ponieważ nawet jeśli zrobiłam najlepiej jak umiałam to i tak mama była niezadowolona i tak było źle. Więc choć starałam się, to i tak nie umiałam temu sprostać. Jakie to musiało być dla mnie trudne, dla 12-letniego dziecka, bo wtedy zaczęłam mieć jeszcze więcej na głowie ponieważ pojawił się na świecie mój brat.

Ale co ciekawe teraz dostrzegam, że w pracy zawodowej, która była dla mnie również dużym wyzwaniem i polem do zdobywania nowych umiejętności też odtwarzałam ten sam schemat „dawania siebie na maksa i to w dużym pośpiechu i zawsze lęku, żeby wyszło dobrze”. A i tak, po fakcie, po odniesionych jakichś swoich sukcesach zwykłam mówić: „udało mi się”. Nie: zapracowałam na to, tylko udało mi się – znamienne. I słowo na maksa, tak to też jest mi bardzo znajome, uwielbiałam to słowo i taką dynamikę, jeśli już to na maksa… Uświadamiam sobie teraz dopiero, ile w tym jest ryzyka, walki, samozaparcia, trudu, niepewności i co za tym idzie, ile lęku. Od tak wysokich emocji byłam i nadal jak widać jestem uzależniona, bo takie skrajne emocje miałam na co dzień fundowane w dzieciństwie naznaczonym domem z problemem alkoholowym. I jeszcze na dodatek z matką, która nie umiała z tym nic zrobić a w zamian była niedostępna emocjonalnie, oskarżająca (to zawsze moja, nasza tzn. dzieci wina była, że jest jak jest…), nieadekwatnie wymagająca, manipulująca, szukająca zawsze winnych itp. 

Wyraźnie to też identyfikuję nawet w czasie mojej ostatniej pracy, wiecznie się śpieszyłam z wykonywaniem różnych czynności, śpieszyłam się żyjąc w napięciu, ogromnym stresie, mimo że nikt tego ode mnie nie wymagał, nikt! Ja miałam na to tyle czasu, ile trzeba było, tam pośpiech był niepotrzebny wcale, ale stare nawyki dawały o sobie znać. Wtedy tego nie widziałam, nie widziałam. Ciekawa jestem jak wiele jeszcze jest ukryte i co? I ile pracy własnej jeszcze przede mną? Obiecuję sobie, że nie będę się śpieszyć, że od dziś cokolwiek będę robić to ze spokojem i z poczuciem, że mam czas na wszystko co jest mi potrzebne. Tego postanawiam się trzymać. Zobaczymy co z tego wyjdzie…

Jestem i to wystarczy

Jestem i to wystarczy

Znów się wyspałam, jak dobrze. Mimo, że nie od razu wczoraj zasnęłam, bo czułam się bardzo zmęczona po trudnej sesji na terapii ale poszłam na basen i to mi bardzo dobrze zrobiło. Woda, jeśli się jej poddać potrafi rzeczywiście odnawiać, oczyszczać i relaksować. I tak też się poczułam, tym razem nie mieliłam w głowie wszystkich sytuacji, słów, które padły i wydarzeń z terapii. Próbowały oczywiście mnie te myśli zalewać, ale ja nie wkręcałam się w nie i bez tego zaangażowania puszczałam je dalej, tak po prostu. Mówiąc do siebie: „puszczaj to, zostaw, jutro się tym zajmiesz, jeśli to będzie tego warte…” Niesamowite, ale pierwszy raz to mi się zdarzyło a musze przyznać, że ta sesja nie była łatwa i niosła za sobą pewien bagaż emocjonalny i konkretny materiał do przemyśleń dla mnie. Jaki wniosek? Uświadamiam sobie, że wcale nie muszę tego samego dnia obrabiać materiał z sesji na terapii, ponieważ to mi nie służy, bo wtedy mam trudniej zasnąć oczywiście a równie dobrze mogę się tym zająć dnia następnego. I też będzie dobrze. 

Niczego nie muszę już i od razu, nie muszę się śpieszyć, bo pociąg nie ucieknie, jeżdżę samochodem przecież, nic się nie zawali itp. W ten weekend zdałam sobie sprawę z tego i zaczęłam odpuszczać, nareszcie zaczęłam puszczać ten mój przymus robienia, myślenia, działania już i od razu. To było wręcz kompulsywne, jeśli coś odkładałam na później to czułam napięcie i jeśli miałam możliwość, bo nie zawsze ona istnieje przecież, to załatwiałam dany temat już, od razu. I na chwilę czułam ulgę, ale po jakimś czasie a może chwili, zależy, pojawiał się kolejny temat na już, na teraz, to nigdy nie miało końca… I zazwyczaj w ten sposób żyłam w napięciu, że coś mi zalega, że coś nie zrobiłam, że coś muszę… I ten niepokój, lęk, poczucie wstydu, że zawodzę siebie i innych, że znowu to samo – niekończąca się opowieść. To jest straszne, mam ochotę powiedzieć sama do siebie: „to było straszne” mając nadzieję, że nigdy już nie wróci. Przecież jestem na zwolnieniu lekarskim, ja mam jedynie obowiązek wstawiać się punktualnie na terapię, nic więcej a mimo wszystko miałam tak wysokie, wyśrubowane poczucie obowiązku i przymus działania, aktywności, produktywności itp. Ja nawet mam zwyczaj przy posiłku oglądać jakieś rozwojowe, oczywiście rozwojowe a jakże, filmiki na YouTube a najlepiej psychologiczne, przy jedzeniu!!! Zamiast się odprężyć, odpocząć i zająć myśli czym innym albo najlepiej niczym, to znów wybieram to samo mielenie myślowe. Sama sobie to robię, to jest straszne, bo to trwa niestety.  Mam tego świadomość, że trudno mi jeszcze położyć się albo nawet usiąść i nic nie robić, po prostu nic. Wytrzymać ze swoimi myślami cokolwiek one by nie niosły albo je puścić wolno i w ogóle przestać myśleć choć na chwilę, to jest dopiero mistrzostwo świata! Przestać myśleć a tylko albo aż być, mieć świadomość, że jestem i że to wystarczy, nie muszę nic. Wtedy dopiero możemy poczuć prawdziwy spokój, radość i wolność. Możemy poczuć w ten sposób istotę swojego człowieczeństwa, wielką tajemnicę istnienia. Jest mi to znane, miałam okazję poznać ten stan i te poczucie wyzwolenia z  okowów mojego ego, tak bym to mogła nazwać. Przychodzi mi do głowy pojęcie Flow, ale to o czym piszę jest o wiele szersze, większe i pełniejsze. Chciałabym móc częściej przebywać w takim właśnie stanie wyzwolenia i móc doświadczać wtedy siebie i też wszystko co wokół, w zupełnie inny, lepszy sposób, to jest prawdziwe życie. To jest to źródło dla nas, źródło odnalezienia siebie we wszechświecie i poczucia spełnienia choć na chwilę. To uwielbiam…

Jedzenie kompulsywne

Jedzenie kompulsywne

W mojej rodzinie jemy jak dziki w zastraszeniu, w pośpiechu, jakby ktoś miał nam to jedzenie odebrać, jakby ktoś nie chciał nas wykarmić, żałował nam tego jedzenia, właściwie tak.

To wyliczanie przy rodzinnym stole: „ile kto zjadł” – kosmos! Wczoraj zrobiłam to samo – zaczęłam się tłumaczyć, że zjadłam trzy wiśnie!!! A potem wyrzuty sumienia, że chyba nie, nie pamiętam, może było ich cztery… I znów poczucie winy i wstydu, które często czuję w kontaktach z ludźmi, towarzyszy mi to od dziecka. Były i nadal są takie momenty, że to aż boli…

Nawet gdy jem sama, u siebie w domu i tak czuję napięcie i pośpiech, zupełnie irracjonalne? Nigdzie się przecież nie śpieszę i jestem sama, więc nic mi nie grozi. Dlaczego to czuję??? O co chodzi???

Szukam w pamięci co działo się zazwyczaj przy rodzinnym stole w trakcie naszych posiłków. Widzę obraz jak mama z niecierpliwością, niechęcią wręcz rzuca półmiski z jedzeniem na stół ze słowami: „cały dzień roboty a 10 minut jedzenia, jak mnie nogi bolą…” Odnajduję w pamięci moje myśli: „to przeze mnie mama tak musi się męczyć, ale ja nie umiem gotować, co mam zrobić?” Czuję bezsilność, bezradność ale szybko dochodzi do mnie, że mogę jej to inaczej wynagrodzić, będę się starać… I tak całe życie próbowałam ją uszczęśliwić, nie udało się.
Słyszę słowa taty: „dzieci jedzcie bo wojna będzie” Wierzyłam w to i jadłam, jadłam ile mogłam w poczuciu strachu, że kiedyś może być wojna, byłam dzieckiem i na prawdę w to wierzyłam. Lęk i strach towarzyszył mi od zawsze. W telewizji ciągle puszczali filmy wojenne jak „Czterej pancerni” itp. Pamiętam, że gdy byłam gdzieś na dworze albo spacerując po lesie nieopodal domu na odgłos przelatującego samolotu bałam się myśląc „żeby tylko żadna bomba nie spadła”. Zdarzały mi się też koszmary z tematem wojny, że gdzieś uciekam, chowam się, boję się i jestem przerażona…

I też od zawsze byłam gruba albo trochę chudsza, bo na diecie i tak w kółko na karuzeli wagi. Teraz też przytyłam, jem większe posiłki, bo to daje mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Wiem o tym, ale i tak robię swoje. Pocieszam się słodkimi akcentami i mam już tego świadomość, ale co z tego. Tłumaczę sobie: „Kochana jesteś w terapii to trudny okres, będzie czas, że schudniesz…” Ale przecież wiem, że schudnąć nie jest łatwo i wymaga to wiele wyrzeczeń. Tyle wiem, psychodietetyka to był mój ulubiony przedmiot na studiach, uwielbiam artykuły poświęcone tej tematyce i dalej popełniam błędy i dalej tyję. Mam nadzieję, że kiedyś schudnę i tak już zostanie, nie chodzi o to aby być na siłę chudą – to już przerobiłam kiedyś i nie było dobrze, bo i tak czułam się większa niż byłam w rzeczywistości. Ja chcę być zdrowa i dobrze się czuć w swoim ciele, wystarczyłoby tylko około 5 kg w dół i myślę, że wtedy byłabym zadowolona.