Zaklęty krąg

Zaklęty krąg

Jestem wykończona. Co najgorsze jeszcze święta się nie zaczęły a ja mam już dosyć tych zbliżających się wspólnych i radosnych inaczej dni. Już jestem tak zmęczona moją rodziną, już czuję się nadużyta i na granicy wytrzymałości psychicznej, emocjonalnej i fizycznej. Najchętniej to uciekłabym daleko stąd i nie wróciła najlepiej nigdy. Tak to wygląda. 

Nawet moje sny to pokazują. Dziś kilka razy śniło mi się, że krwawię i to bardzo mocno. Byłam cała we krwi. Cała pomazana krwią, moje ciało, ubranie jakie miałam, wszystko. No cóż i tak też się czuję po wczorajszym dniu. Wczoraj poległam niestety, już nie wytrzymałam, nie dałam rady tego znieść i to podwójnie. I to z dwóch stron. Ze strony siostry a potem ze strony mamy. 

Najpierw siostra mnie zaatakowała, że ja mam z czymś jakiś problem. Mylnie odebrała moje westchnienie od razu interpretując, że ja nie chcę. No i zaczęło się atak, walka, pretensje… znajome dramaty. Ja zaatakowana też automatem weszłam w ten sam tryb, to się po prostu stało. Jak za naciśnięciem guzika – ona na mnie napiera to ja się od razu zdenerwowałam i powiedziałam podniesionym już głosem, że „ja nie mam żadnego problemu, żeby ją odebrać autem…” Ale już byłam zła i ten komunikat mógł wydać się wtedy nieprzekonujący. A byłam zła na to, że mnie próbuje wciągać w swoje negatywne emocje, w swoje gierki. W ten swój sposób manipulacji, w swój schemat stosowany od lat: „ja muszę to zrobić, aż tyle zrobić…, tyle mnie to kosztuje wysiłku…, najpierw muszę to… potem to… i jeszcze tamto…” Celem czego jest oczywiście między słowami: „zobacz jak mi strasznie, wejdź w ten stan i pomóż mi, zrób coś…”. I ja jestem gotowa jej pomóc, czyli zadziałać, ale nie jestem zainteresowana i też nie mam czasu ani energii na to, żeby wysłuchiwać tych historii. Ale najgorsze jest to, że ona z góry zakłada, że świat jest przeciwko niej. Ona już to wie, że ja nie chcę, że ja jestem przeciwko niej, ona jakby zaczynając tę walkę od razu prowokuje u tej drugiej strony taką a nie inną reakcję jakiej się spodziewa. Bo jest to powiedziane na wysokim tonie, z dużymi negatywnymi emocjami i na granicy krzyku właściwie. 

Jak teraz to piszę to myślę, że powinnam wytrzymać jej emocje, powinnam być przy sobie nadal i powinnam na spokojnie jej mówić to co czuję i co myślę, tak na spokojnie. No ale wczoraj już miałam wyjść, śpieszyłam się na terapię, sama byłam w działaniu i jeszcze jej dramaty… Nie wytrzymałam, po prostu się zdenerwowałam, bo wyczułam te znajome od lat próby manipulacji, gdzie nigdy nie ma prostych słów typu: „chcę, żeby…, potrzebuję…, proszę…”. Tylko całe historie przekazane w trakcie długiego słowotoku a im dalej, tym bardziej robi się nieprzyjemnie, zagrażająco, negatywnie. Wysokie negatywne emocje na granicy krzyku i nie znoszące sprzeciwu.

Gdy ochłonęłam po tym telefonie a długo mi to zajęło jednak, to uzmysłowiłam sobie, że przecież my już od poprzedniego dnia byłyśmy umówione, to było już ustalone, że ja ją odbiorę tym samochodem. To o co chodzi? Kto miał problem w takim razie i z czym? Może ona chciała, żeby ją tam też zawieźć? Może tak, nie wiem, ale przecież mówiła w trakcie tego przydługiego monologu, że ustaliła już, że pojedzie autobusem. 

Ja na prawdę piszę to i w ten sposób próbuję rozkminiać, co się stało? Jak to się stało? I co za tym idzie? Co należałoby zrobić w przyszłości? Jak się zachować? Jak te relacje budować? Tylko, że ja to właśnie próbuję stosować przez całe moje dorosłe życie i jak widać są takie efekty jakie są.

Ta sytuacja wydarzyła się przed terapią, potem trudny proces z grupą. Znów byłam przy sobie, znów się popłakałam widząc, czując jak trudno było mi w dzieciństwie. Jak bardzo wtedy byłam osamotniona, ja byłam zupełnie niezaopiekowana emocjonalnie, całkowicie zostawiona samej sobie a jeszcze byłam obarczona problemami mojej mamy, mojego rodzeństwa. A nawet ojca, bo jego problemy były problemami mojej mamy a jej problemy to już na pewno były moimi. Dźwigałam o wiele za dużo niż mogłam w ogóle unieść. Nikt mi nie pomagał w moim świecie wewnętrznych przeżyć a jeszcze mi dowalał swoim światem i to zwielokrotnionym w kilka osób naraz. Z empatią i czułością zobaczyłam to, przeżyłam i opłakałam.

I teraz widzę, że jest podobnie. Widzę, że moja rodzina nadal i wcale wciąż nie interesuje się czym ja żyję, co mnie zajmuje, porusza, co słychać u mnie nawet? Mówiąc kolokwialnie. Tylko na okrągło mówią pokazując swój świat, swoje potrzeby, swoje oczekiwania itp. Oni nadal oczekują i chcą, że ja będę ich bohaterem rodzinnym. Tym bohaterem silnym, nieustraszonym i niezniszczalnym… Oni są w centrum od zawsze a mój świat ma się kręcić wokół nich i dla nich.  A ja już jestem zupełnie kim innym, ja już wiem, że moje moce są ograniczone i że nie jestem w stanie ich do końca zaspokoić i uszczęśliwić. Nie jestem w stanie tego zrobić choćbym sama oddała się temu zadaniu do końca. Jak widać nawet do krwi.

Na koniec tego fatalnego dnia słysząc znów te same gadki mojej mamy. Co roku to samo: „ale makówki zrób na wodzie, nie na mleku, bo skiśnie…”. Też wypowiedziane na wysokim tonie pretensji połączonej z dramatem w tle, nie wytrzymałam. Po prostu to się stało i odparłam: „mam dosyć tych corocznych gadek, że nie na mleku… na wodzie są niedobre i nikt tego nie je potem, zrobię na mleku i już. Jak ja robiłam to nigdy nie zdążyło skisnąć”. Ale wcale nie byłam spokojna, oj nie. Czułam złość, poirytowanie a nawet wściekłość i jeszcze wyraziłam te emocje dołączając znajomy grymas mojej mamy na swojej twarzy. Ja się tak skrzywiłam, jak ona to ma w zwyczaju. Kosmos. Tak było. Moja mama poczuła się oczywiście urażona i się obraziła. Wcale nie miało dla niej znaczenia, że ją przeprosiłam wychodząc. Nie odezwała się do mnie, ledwo się pożegnała słabym: „pa”.

I takie są efekty wczorajszego dnia, dwie osoby są na mnie obrażone. Tak to wygląda. Z moją siostrą też próbowałam nawiązać jakąś nić porozumienia, rozładować sytuację zagadując do niej po powrocie, gdy natknęłam się na nią w kuchni. Nie podjęła tematu zostając w swoim świecie urazy i żalu. Ale teraz to pisząc widzę jaka naiwna byłam, bo przecież nie spełniłam wtedy jej oczekiwań. Ja nie zrobiłam tego co ona chciała, mimo że sama może do końca nie wiedziała czego chce a tym bardziej nie umiała mi tego powiedzieć. Ale jej zdaniem to ja jestem winna a ona ma święte prawo być obrażona. 

To wszystko co się dzieje trudnego emocjonalnie zazwyczaj też odzwierciedla się w moim ciele. I niestety też tak jest i tym razem. Boli mnie noga, ta słabsza, lewa. Tak ją odczuwam, gdy mam jakiś stan zapalny w organizmie. Boli mnie jakby od środka i już zaczęło się to w nocy. To tak jakby te relacje z moją rodziną były frontem walki a ja umęczona, pobita i zakrwawiona najchętniej chciałabym uciec przed tym. Uciec przed nimi. Ale wiem, że nie mogę, bo nie chcę przed nimi uciekać. Bo przecież ja ich kocham. Ja ich kocham takimi jakimi są. Ja rozumiem ich trudności, widzę te lęki, napięcia i strachy o nawet proste i przyziemne sprawy. Ja ich kocham nawet w tym.

Ale dlaczego tak boli?

Płaczę i czuję jakbym była w czarnej dziurze beznadziei i rozpaczy. Widzę to jakby… jakby zaklęty krąg bólu.

Chcąc zrozumieć co się dzieje ze mną, po dłuższym czasie, po śniadaniu, wyciągam na chybił trafił kartę emocji i widzę „smutek”. Trafione w punkt. Czytam: „smutek związany jest z niespełnieniem, rozstaniem, porzuceniem… Smutek związany jest ze stanem pustki, braku i niemożności. Jest więc istotnym składnikiem tęsknoty. Wreszcie – smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności. Odczuwamy go, gdy na kimś się zawiedliśmy lub rozczarowaliśmy. Ale też, gdy inni nie odwzajemniają naszych uczuć i nie otrzymujemy w relacjach od innych tego, co sami dajemy lub czego pragniemy…”.

Tak, te słowa odzwierciedlają rzeczywiście mój stan ducha. Ale najsilniej utożsamiam się z tym, że ja na prawdę chciałabym im pomóc, ulżyć, ukoić niejako a za każdym razem w takich sytuacjach czuję niemoc. Jestem bezsilna i wtedy smutek łączy się u mnie z frustracją i poczuciem beznadziei. Czuje się przegrana i pokonana. 

Więc co? Ja też walczę? No tak, jeśli tak, to stąd te stany zapalne u mnie tak częste w takich trudnych momentach. Bo ta od lat odtwarzana bitwa jest z góry przegrana. Nie da się nikogo uszczęśliwić na siłę. Więc wciąż i na nowo widząc ich krzywdę, ich ból przeżywam go jako swój. Tak jest. To ma miejsce. I mam tego jeszcze potwierdzenie: „…smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności…”. 

I koło się zamyka. Mam odpowiedź. 

To co gryzie od środka

To co gryzie od środka

Będąc wczoraj na warsztatach teatralnych grałam rolę głównej księgowej i przesadziłam w słowie, w ekspresji, w sile głosu, w postawie ciała. Słowa były ostre, oceniające, zamykające wręcz. I za głośno, zdecydowanie za głośno i jeszcze w postawie stojącej. To tak jakbym podświadomie chciała, żeby cały świat mnie usłyszał, zobaczył, zrozumiał i przyjął. Po zobaczeniu odegranych kolejno pozostałych scenek w tej przedstawianej przez nas historii poczułam, że moja rola była częściowo jednak przerysowana i w konsekwencji czego nie pasowała. I też potwierdziły to słowa prowadzącego.

Cały wieczór mieliłam to w głowie, nie umiałam nad tym zapanować, ciągle byłam myślami przy tej sytuacji i innych wokół. Znów pojawiło się u mnie poczucie winy, znane mi uczucie porażki. Że wyszło ze mnie coś czego nie chciałam… Ja się tak cieszyłam na ten dzień i brałam to jako zabawę i rzeczywiście do tego momentu świetnie się bawiłam, śmiałam się często. Mało tego, nawet pisząc słowa mojej kwestii też chichotałam pod nosem uważając w duchu, że to takie zabawne. Ale gdy już je odgrywałam to poczułam jakie to robiło wrażenie na innych, wrażenie wręcz grozy. 

I te słowa, których podwójne znaczenie odkryłam dopiero na spokojnie po kilku godzinach, jak zazwyczaj to ma miejsce u mnie, czyli po jakimś czasie. „… i proszę do mnie nie przychodzić z pierdołami. Pierdoły zostawiamy za drzwiami!!!”. Po czasie zobaczyłam to tak jakbym mówiła, że moje tematy są ważne, to co ja mam w sobie jest ważne a wszytko inne i to co niosą ze sobą inni to pierdoły, to dla mnie nie ma znaczenia. Kosmos! Oczywiście w warstwie świadomej wcale tak nie uważam, nie miałam takich intencji, ja nie przypuszczałam, że to tak może wyglądać nawet. Ale jako psycholog nie mogę jednak teraz tego nie zobaczyć, no nie mogę, mimo że jest to dla mnie trudne i na ten moment nawet nie wiem co z tym zrobić. Nie wiem.

Tym bardziej, że dałam wcześniej swoją propozycję ujęcia w naszym przedstawieniu scenki przedstawiającej sytuację przebytego Covidu wzorowanej na moich rzeczywistych przeżyciach. I miałam z tym sprzeczne uczucia właściwie, najpierw chciałam, żeby o tym mówić, bo to ważne… Ale z drugiej strony miałam mnóstwo wątpliwości. A w końcu pomyślałam, że nie, że ja jednak nie chcę o tym mówić i tego grać, że ja chcę się pobawić z tymi ludźmi i w tej przestrzeni, że to nie jest dla mnie miejsce terapii a chcę i wybieram je jako miejsce zabawy, luzu, fajnych relacji i już. Takie właśnie miałam już od kilku dni nastawienie i tyle radości to we mnie budziło.

Ale problem chyba w tym, że tak to wszystko gładko wymyśliłam sobie i przyjęłam w swojej główce jako kolejną decyzję i zatwierdziłam ją tym samym: „do wykonania!”. A zapomniałam o tym co może się dziać w emocjach, w uczuciach, we mnie – w tym środku właśnie, co tam się dzieje? Nie byłam wtedy przy sobie, zostawiłam siebie, to tak jakbym się siebie samej wyrzekła, zdradziła. Oj znane mi to jest niestety.

I co? Wyszło co wyszło. Nie chciałam tego zdecydowanie a jednak nie mogę zaprzeczać, że może to wyglądać jednak inaczej.

Nie wiem jeszcze co z tym zrobić, może wniosę to na sesję terapii grupowej a może powinnam być bardziej przy sobie i dawać sobie przyzwolenie na własne uczucia? Nie przed innymi, ale tak sama ze sobą chyba powinnam bardziej być szczerą i dać przestrzeń na to co dzieje się w środku właśnie a nie to co mam wymyślone w głowie. Bo jeśli jak widać na załączonym obrazku bagatelizuję to albo próbuje wypierać to prędzej czy później to i tak da o sobie znać. Przypomni się w najmniej oczekiwanym momencie i to jeszcze ze zwielokrotnioną siłą.  Tak, to jest właściwy kierunek, więcej uważności na swoje wnętrze i to co tam się dzieje, toczy… To dla mnie ma sens i obym w tym wytrwała.

Nauka cierpliwości

Nauka cierpliwości

Czuję się pogubiona, wystraszona, znowu wystraszona! Pełna wątpliwości i obaw. Co mnie czeka? Jak to będzie? Czy kiedyś będę normalnie funkcjonować? Kiedy to będzie? Czy okres świadczenia rehabilitacyjnego wystarczy na to moje wyleczenie i dojście do normalności??? Itd. Itp.

Wczoraj byłam na komisji lekarskiej w związku z przyznaniem mi świadczenia rehabilitacyjnego, ponieważ zbliża się już 182 dni jak przebywam na zwolnieniu lekarskim. Sytuacja trudna, nieprzyjemna, wręcz traumatyzująca. Lekarz w pośpiechu bez jakichś tam uczuć wyższych, jedyne co od niego biło to pośpiech i zniecierpliwienie, zadawał mi pytania: jaki mam problem, …itp. A ja byłam tak przejęta, sparaliżowana lękiem, że odpowiadałam coś nieskładnie i nie do końca to co chciałabym powiedzieć, z przerażeniem w głowie: „że nawet tego nie potrafię, że jestem do niczego…”. Straszne uczucie… Nawet teraz nie pamiętam tych słów, które tam padły, nie pamiętam po prostu! Widzę, że to było dla mnie mega stresujące. Od tygodnia już źle spałam a w ciągu dwóch ostatnich nocy wcale znów nie mogłam spać, znowu Hydroxizinum musiałam wziąć, znów to samo. Dziś dopiero spałam normalnie i to bez wspomagaczy. No ale jest już po, więc pewnie dlatego. I tyle dobrze.

Dostałam 3 miesiące świadczenia rehabilitacyjnego co nawet nie obejmuje okresu terapii, w trakcie, której przecież jestem. Ale to nikogo nie obchodzi, taki mają schemat działania – pierwszy raz na tą konkretną jednostkę chorobową to 3 miesiące tylko, co najwyżej jest potem możliwość przedłużenia. Ale to znowu wiąże się ze stresem, z niepewnością z załatwianiem i tą samą procedurą. Kosmos! Ja będę przechodzić te same katusze a oni tą samą robotę, ale kogo to obchodzi?! Taki system i już, pogadane…

Czuję żal, frustrację i złość, tak czuję złość. To w sumie dobrze, bo ofiara nie czuje złości, więc jest ze mną lepiej. Ale wczoraj przecież byłam w roli ofiary, znów zlałam się w jedno z tym znajomym stanem, żeby przetrwać tą procedurę i mieć to za sobą. Cokolwiek się stanie, byleby mieć to za sobą. A dziś na spokojnie u siebie, na kanapie mając dostęp do samej siebie mogę poczuć i zobaczyć co się dzieje ze mną i co mam o tym wszystkim myśleć. 

Z jednej strony to dobrze, że mogę się leczyć w procesie psychoterapii korzystając ze świadczenia rehabilitacyjnego a z drugiej postrzegam, to jako porażkę, że ja muszę być aż na świadczeniu rehabilitacyjnym, na garnuszku ZUS-u, bo muszę się leczyć, bo tak jest ze mną źle!

Zupełnie sprzeczne uczucia a dotyczą tego samego, dużo we mnie sprzeczności, rozterek, przeciwstawnych uczuć, chaosu wręcz. Niekiedy nawet nie wiem, co mam myśleć, co mam robić. Próbuję rozkminiać: „no tak, ale jesteś w procesie terapii, to normalne. Poza tym twoje życie się zmienia i to poważnie, twój syn się wyprowadził, mieszkasz teraz blisko rodziców, zawodowo się zmienia, bo nie wrócisz do poprzedniej pracy, znajdziesz inne miejsce…” Tyle zmian, tyle niewiadomych a tak mało poczucia bezpieczeństwa i jakiejkolwiek stałości, jakiejkolwiek. Czuję jakby wszytko było płynne i niewiadome, jak się w tym odnaleźć? W pewnym sensie zależę od obcych mi osób – lekarz orzecznik, który wczoraj decydował, czy mi da to świadczenie, czy nie; Pani Psychiatra, która wypełniała niezbędne do tej procedury dokumenty; Psychoterapeuci, którzy mnie prowadzą a nawet grupa, bo to psychoterapia grupowa. Jestem trybikiem, częścią większej całości z poczuciem, że niewiele mogę sama decydować o sobie. To dla mnie bardzo trudne, nie ma wtedy szans na jakiekolwiek poczucie kontroli czy sprawstwa. 

Niekiedy nadmierne poczucie kontroli może być zagrażające w swych skutkach i nie sprawdza się na dłuższą metę. Ale poczucie sprawstwa daje z kolei poczucie mocy i też wpływa na poczucie bezpieczeństwa a to jest mi bardzo potrzebne. Bardzo.

Jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten stan rzeczy i oswoić te uczucia i żyć, po prostu żyć w tej rzeczywistości taką jaką mam. Nie mam innego wyjścia, to znaczy może i mam, ale to, które jednak poniekąd wybrałam jest najwłaściwsze. Więc jednak mogłam inaczej. Więc mam wybór, jest to pocieszające jednak. Więc jest dobrze, jest ok. Czas pokaże i życie samo przyniesie więcej odpowiedzi. A ja powinnam uzbroić się w cierpliwość, w coś czego zawsze mi brakowało. 

Obiecuję sobie być cierpliwą, czekać dalej i pozwolić sobie otworzyć się na to co przyniesie jutro. 

Nawroty i akceptacja

Nawroty i akceptacja

Mimo, że dziś niedziela i właściwie nic nie muszę to nie czuję tej radości, którą miałam jeszcze trzy dni temu. Jestem smutna i przygnębiona, przychodzi mi do głowy słowo złamana. Oj tak, to dobrze odzwierciedla to co czuję. Ale dlaczego? Dlaczego aż tak? Intuicja mi podpowiada: siadaj i pisz – dowiesz się. Więc robię to, ale bez większego entuzjazmu, czuję się zmęczona. Zmęczona sobą, tym wszystkim wokół i ciągłym szukaniem przyczyny dlaczego jest źle, dlaczego nie ma tak jak kiedyś? Mimo, że wcale nie było łatwo, ale ja dawałam radę, walczyłam jak Fajterka i zwyciężałam, udawało się. Życie płynęło szybko syn wydoroślał, wyprowadził się…

Dlaczego słowa mojego syna mnie tak złamały???
Dlaczego na to pozwoliłam?
Dlaczego otwarłam się na tą krzywdę? Znowu płaczę… Mam dosyć już swojego płaczu…
Dlaczego jednak uległam zwątpieniu, czy to wszystko ma sens? Po co to wszystko? Po co mi ta walka? Nie chce mi się już. Nie chce mi się myśleć, przeżywać i płakać… A może zacząć przyjmować przepisane przez psychiatrę leki nasenne i odpuścić i poddać się. Płynąć tam gdzie zawiodą mnie skutki uboczne i poddać się temu szaleństwu. Już to znam, już wiem jak wygląda. Miałam już takie uczucie, czułam ogromne napięcie w ciele, w głowie chaos, i uporczywe, wkręcające się myśli w mózg tak do żywego: „zaraz zwariuję, nie wytrzymam, oszaleję…”

Ale wtedy dostałabym pewnie inne leki, które by mnie stępiły, ogłupiły i zabrały to szaleństwo, byłoby mi łatwiej, może tak by było… Pewnie są takie sytuacje i też takie osoby, że leki są jedynym i najlepszym rozwiązaniem na ten czas, na ten przypadek chorobowy, na taką a nie inną konstrukcję psychiczną człowieka. A ja – psycholog, ja która już tyle przepracowałam i tak bardzo poszłam do przodu. Ja jednak wierzę w psychoterapię i tego na razie się trzymam pocieszając się, że przecież w ostatnich miesiącach więcej śpię niż nie śpię, przecież nie jest tak źle a właściwie jest coraz lepiej, bo tendencja jest odwrotna i w spaniu i w innych objawach.
Ale dziś niestety muszę przyznać, że w nocy było podobnie, niby zasnęłam, bo coś śniłam, ale wybudziłam się i znów to samo – napięte nogi, ciągłe chodzenie do toalety, krążące myśli… i nie mogłam dalej zasnąć. Po 01.29. wzięłam połówkę, tylko połówkę Hydroxizinum i zasnęłam po dłuższym czasie ale zasnęłam. Więc nie dziwi mnie, że od rana chodzi mi po głowie jakaś piosenka ze wczoraj i czuję się zmęczona. Dlaczego tę sytuację przeżywam jako klęskę, porażkę? I tak trudno mi to zaakceptować a przecież obiektywnie patrząc i w dłuższej perspektywie jest ze mną znacznie lepiej. Dlaczego chciałabym już, od razu, szybko i bez nawrotów tego co było i tego co mi tak utrudnia życie.

Przecież jako psycholog wiem, że tak się nie da, wiem, że psychoterapia jest skuteczna ale potrzebuje czasu. I z tym też bywa różnie bo wszystko zależy – ulubione słowo psychologów. Ale tak rzeczywiście jest. To na prawdę zależy od wielu czynników, od tak wielu, że nie sposób ich wszystkich wymienić. To zależy od danej osoby zwanej w psychologii jednostką, od jej historii… jest tak wiele tych zależności, bo jedno zależy od drugiego, trzeciego i szóstego, tamto od pierwszego itd. Dlatego uwielbiam psychologię i te wszystkie zawiłości, uwielbiam badać te związki jednego z drugim i szukać prawdy, po prostu uwielbiam. Tak z całą pewnością tak.

Ale na ten moment czuję, że cała ta moja wiedza i doświadczenie nie są w stanie mnie uleczyć, niestety. Na razie mam przynajmniej wiarę w to, że mi nie przeszkadza ale zobaczymy co będzie dalej, zobaczymy… Mam nadzieję, że będzie dobrze, znów mam nadzieję, o jak dobrze. Czyli zdecydowanie jest lepiej teraz niż gdy siadałam do pisania, więc wniosek z tego, że pisanie rzeczywiście mi pomaga. To już coś, tak trzymać.

Widzę, że nie odpowiedziałam sobie na stawiane wyżej pytania, ale może tak ma być na dziś, na teraz bo niektóre odpowiedzi wymagają czasu, bo nie da się inaczej. Uczę się cierpliwości i przyjmowania rzeczywistości z akceptacją, no cóż niech tak będzie, zobaczymy…