Zaklęty krąg

Zaklęty krąg

Jestem wykończona. Co najgorsze jeszcze święta się nie zaczęły a ja mam już dosyć tych zbliżających się wspólnych i radosnych inaczej dni. Już jestem tak zmęczona moją rodziną, już czuję się nadużyta i na granicy wytrzymałości psychicznej, emocjonalnej i fizycznej. Najchętniej to uciekłabym daleko stąd i nie wróciła najlepiej nigdy. Tak to wygląda. 

Nawet moje sny to pokazują. Dziś kilka razy śniło mi się, że krwawię i to bardzo mocno. Byłam cała we krwi. Cała pomazana krwią, moje ciało, ubranie jakie miałam, wszystko. No cóż i tak też się czuję po wczorajszym dniu. Wczoraj poległam niestety, już nie wytrzymałam, nie dałam rady tego znieść i to podwójnie. I to z dwóch stron. Ze strony siostry a potem ze strony mamy. 

Najpierw siostra mnie zaatakowała, że ja mam z czymś jakiś problem. Mylnie odebrała moje westchnienie od razu interpretując, że ja nie chcę. No i zaczęło się atak, walka, pretensje… znajome dramaty. Ja zaatakowana też automatem weszłam w ten sam tryb, to się po prostu stało. Jak za naciśnięciem guzika – ona na mnie napiera to ja się od razu zdenerwowałam i powiedziałam podniesionym już głosem, że „ja nie mam żadnego problemu, żeby ją odebrać autem…” Ale już byłam zła i ten komunikat mógł wydać się wtedy nieprzekonujący. A byłam zła na to, że mnie próbuje wciągać w swoje negatywne emocje, w swoje gierki. W ten swój sposób manipulacji, w swój schemat stosowany od lat: „ja muszę to zrobić, aż tyle zrobić…, tyle mnie to kosztuje wysiłku…, najpierw muszę to… potem to… i jeszcze tamto…” Celem czego jest oczywiście między słowami: „zobacz jak mi strasznie, wejdź w ten stan i pomóż mi, zrób coś…”. I ja jestem gotowa jej pomóc, czyli zadziałać, ale nie jestem zainteresowana i też nie mam czasu ani energii na to, żeby wysłuchiwać tych historii. Ale najgorsze jest to, że ona z góry zakłada, że świat jest przeciwko niej. Ona już to wie, że ja nie chcę, że ja jestem przeciwko niej, ona jakby zaczynając tę walkę od razu prowokuje u tej drugiej strony taką a nie inną reakcję jakiej się spodziewa. Bo jest to powiedziane na wysokim tonie, z dużymi negatywnymi emocjami i na granicy krzyku właściwie. 

Jak teraz to piszę to myślę, że powinnam wytrzymać jej emocje, powinnam być przy sobie nadal i powinnam na spokojnie jej mówić to co czuję i co myślę, tak na spokojnie. No ale wczoraj już miałam wyjść, śpieszyłam się na terapię, sama byłam w działaniu i jeszcze jej dramaty… Nie wytrzymałam, po prostu się zdenerwowałam, bo wyczułam te znajome od lat próby manipulacji, gdzie nigdy nie ma prostych słów typu: „chcę, żeby…, potrzebuję…, proszę…”. Tylko całe historie przekazane w trakcie długiego słowotoku a im dalej, tym bardziej robi się nieprzyjemnie, zagrażająco, negatywnie. Wysokie negatywne emocje na granicy krzyku i nie znoszące sprzeciwu.

Gdy ochłonęłam po tym telefonie a długo mi to zajęło jednak, to uzmysłowiłam sobie, że przecież my już od poprzedniego dnia byłyśmy umówione, to było już ustalone, że ja ją odbiorę tym samochodem. To o co chodzi? Kto miał problem w takim razie i z czym? Może ona chciała, żeby ją tam też zawieźć? Może tak, nie wiem, ale przecież mówiła w trakcie tego przydługiego monologu, że ustaliła już, że pojedzie autobusem. 

Ja na prawdę piszę to i w ten sposób próbuję rozkminiać, co się stało? Jak to się stało? I co za tym idzie? Co należałoby zrobić w przyszłości? Jak się zachować? Jak te relacje budować? Tylko, że ja to właśnie próbuję stosować przez całe moje dorosłe życie i jak widać są takie efekty jakie są.

Ta sytuacja wydarzyła się przed terapią, potem trudny proces z grupą. Znów byłam przy sobie, znów się popłakałam widząc, czując jak trudno było mi w dzieciństwie. Jak bardzo wtedy byłam osamotniona, ja byłam zupełnie niezaopiekowana emocjonalnie, całkowicie zostawiona samej sobie a jeszcze byłam obarczona problemami mojej mamy, mojego rodzeństwa. A nawet ojca, bo jego problemy były problemami mojej mamy a jej problemy to już na pewno były moimi. Dźwigałam o wiele za dużo niż mogłam w ogóle unieść. Nikt mi nie pomagał w moim świecie wewnętrznych przeżyć a jeszcze mi dowalał swoim światem i to zwielokrotnionym w kilka osób naraz. Z empatią i czułością zobaczyłam to, przeżyłam i opłakałam.

I teraz widzę, że jest podobnie. Widzę, że moja rodzina nadal i wcale wciąż nie interesuje się czym ja żyję, co mnie zajmuje, porusza, co słychać u mnie nawet? Mówiąc kolokwialnie. Tylko na okrągło mówią pokazując swój świat, swoje potrzeby, swoje oczekiwania itp. Oni nadal oczekują i chcą, że ja będę ich bohaterem rodzinnym. Tym bohaterem silnym, nieustraszonym i niezniszczalnym… Oni są w centrum od zawsze a mój świat ma się kręcić wokół nich i dla nich.  A ja już jestem zupełnie kim innym, ja już wiem, że moje moce są ograniczone i że nie jestem w stanie ich do końca zaspokoić i uszczęśliwić. Nie jestem w stanie tego zrobić choćbym sama oddała się temu zadaniu do końca. Jak widać nawet do krwi.

Na koniec tego fatalnego dnia słysząc znów te same gadki mojej mamy. Co roku to samo: „ale makówki zrób na wodzie, nie na mleku, bo skiśnie…”. Też wypowiedziane na wysokim tonie pretensji połączonej z dramatem w tle, nie wytrzymałam. Po prostu to się stało i odparłam: „mam dosyć tych corocznych gadek, że nie na mleku… na wodzie są niedobre i nikt tego nie je potem, zrobię na mleku i już. Jak ja robiłam to nigdy nie zdążyło skisnąć”. Ale wcale nie byłam spokojna, oj nie. Czułam złość, poirytowanie a nawet wściekłość i jeszcze wyraziłam te emocje dołączając znajomy grymas mojej mamy na swojej twarzy. Ja się tak skrzywiłam, jak ona to ma w zwyczaju. Kosmos. Tak było. Moja mama poczuła się oczywiście urażona i się obraziła. Wcale nie miało dla niej znaczenia, że ją przeprosiłam wychodząc. Nie odezwała się do mnie, ledwo się pożegnała słabym: „pa”.

I takie są efekty wczorajszego dnia, dwie osoby są na mnie obrażone. Tak to wygląda. Z moją siostrą też próbowałam nawiązać jakąś nić porozumienia, rozładować sytuację zagadując do niej po powrocie, gdy natknęłam się na nią w kuchni. Nie podjęła tematu zostając w swoim świecie urazy i żalu. Ale teraz to pisząc widzę jaka naiwna byłam, bo przecież nie spełniłam wtedy jej oczekiwań. Ja nie zrobiłam tego co ona chciała, mimo że sama może do końca nie wiedziała czego chce a tym bardziej nie umiała mi tego powiedzieć. Ale jej zdaniem to ja jestem winna a ona ma święte prawo być obrażona. 

To wszystko co się dzieje trudnego emocjonalnie zazwyczaj też odzwierciedla się w moim ciele. I niestety też tak jest i tym razem. Boli mnie noga, ta słabsza, lewa. Tak ją odczuwam, gdy mam jakiś stan zapalny w organizmie. Boli mnie jakby od środka i już zaczęło się to w nocy. To tak jakby te relacje z moją rodziną były frontem walki a ja umęczona, pobita i zakrwawiona najchętniej chciałabym uciec przed tym. Uciec przed nimi. Ale wiem, że nie mogę, bo nie chcę przed nimi uciekać. Bo przecież ja ich kocham. Ja ich kocham takimi jakimi są. Ja rozumiem ich trudności, widzę te lęki, napięcia i strachy o nawet proste i przyziemne sprawy. Ja ich kocham nawet w tym.

Ale dlaczego tak boli?

Płaczę i czuję jakbym była w czarnej dziurze beznadziei i rozpaczy. Widzę to jakby… jakby zaklęty krąg bólu.

Chcąc zrozumieć co się dzieje ze mną, po dłuższym czasie, po śniadaniu, wyciągam na chybił trafił kartę emocji i widzę „smutek”. Trafione w punkt. Czytam: „smutek związany jest z niespełnieniem, rozstaniem, porzuceniem… Smutek związany jest ze stanem pustki, braku i niemożności. Jest więc istotnym składnikiem tęsknoty. Wreszcie – smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności. Odczuwamy go, gdy na kimś się zawiedliśmy lub rozczarowaliśmy. Ale też, gdy inni nie odwzajemniają naszych uczuć i nie otrzymujemy w relacjach od innych tego, co sami dajemy lub czego pragniemy…”.

Tak, te słowa odzwierciedlają rzeczywiście mój stan ducha. Ale najsilniej utożsamiam się z tym, że ja na prawdę chciałabym im pomóc, ulżyć, ukoić niejako a za każdym razem w takich sytuacjach czuję niemoc. Jestem bezsilna i wtedy smutek łączy się u mnie z frustracją i poczuciem beznadziei. Czuje się przegrana i pokonana. 

Więc co? Ja też walczę? No tak, jeśli tak, to stąd te stany zapalne u mnie tak częste w takich trudnych momentach. Bo ta od lat odtwarzana bitwa jest z góry przegrana. Nie da się nikogo uszczęśliwić na siłę. Więc wciąż i na nowo widząc ich krzywdę, ich ból przeżywam go jako swój. Tak jest. To ma miejsce. I mam tego jeszcze potwierdzenie: „…smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności…”. 

I koło się zamyka. Mam odpowiedź. 

Czuła empatia

Czuła empatia

Wczoraj znów byłam z rodziną, poszłam do nich wieczorem ponaglona niemalże zachęcającym telefonem ze strony mojego taty. Moja mama upiekła ciasto, było dużo rozmów, sielanka. Tak rzeczywiście jest miło, widać u wszystkich dobre, przyjazne nastawienie. Jedynie mama starając się zwrócić na siebie uwagę wchodziła w stare schematy i wtedy albo uderza w nutę ofiary, albo atakuje innych, najczęściej tatę bądź moją siostrę. Dlatego te dwie osoby a nie inne, bo oni właśnie w trójkę mieszkają razem na co dzień. Więc to widać ma związek. Wtedy mama rzuca takie hasła jakby chciała powiedzieć: „na co dzień nie jest tak różowo, na co dzień jestem nieszczęśliwa, skrzywdzona, nieszanowana…”. 

I tak rzeczywiście znam to z mojego dzieciństwa, młodości, przeszłości – moja mama zazwyczaj czuła się niezadowolona, niezaspokojona w swoich oczekiwaniach i rozżalona w kontekście wzajemnych relacji z resztą domowników. Zawsze ktoś był winien jej złego samopoczucia albo jeden albo inny kozioł ofiarny musiał się znaleźć. Chwile pozornego spokoju mogły być tylko mierzone w godzinach. A i tak dało się wtedy odczuć napięcie co tym razem się stanie, co się wydarzy, na kogo padnie tym razem.

Piszę o tym, ale czuję spokój i akceptację na to co miało miejsce, co ma i co jeszcze będzie miało miejsce, bo wiem, że te schematy zachowania mojej mamy są i takie pozostaną. Ona z takiego zachowania a nie innego czerpie korzyści, ale nie chcę dalej się o tym rozpisywać. Zostawiam to. To jej schematy i jej odpowiedzialność za nie i za siebie tym samym. Oddaję jej to, nareszcie wyraźnie czuję, że to jej a ja nie jestem odpowiedzialna ani za jej samopoczucie ani tym bardziej za jej zachowanie. Nareszcie jestem wolna. 

Bo tak rzeczywiście jest. I wczoraj tam na gorąco widziałam to zachowanie mojej mamy i nie poczułam się inaczej niż wcześniej, nic mi to nie zrobiło, nie ma to już nade mną żadnej mocy tak jak wcześniej. A dziś, gdy o tym piszę to czuję oprócz spokoju i akceptacji taki rodzaj czułej empatii do niej, że aż tak ta moja mama nie potrafi przyjąć miłości od swoich domowników. Dlaczego? Bo jej nie widzi, bo nie chce jej widzieć, bo nie umie już jej zobaczyć? Nie wiem. I nie chcę już tego rozkminiać, już nie. Zostawiam to i oddaję niejako w ręce mojej mamy, bo do niej to należy, nie do mnie. Już nie, nareszcie, uff. Rzeczywiście jestem już wolna.

Mogę teraz czule ją objąć swoją uwagą pełną empatii i kochać ją, po prostu ją kochać taką jaką ona jest. I to wystarczy. 

Moje ciało wie lepiej

Moje ciało wie lepiej

Jestem tak bardzo zmęczona, tak bardzo. Ostatni czas jest tak intensywny, jestem tak zajęta. Sprawy terapii, która trwa jeszcze prawie do końca stycznia przyszłego roku. Warsztaty teatralne też są bardziej wymagające, bo dużymi krokami zbliżamy się do daty wystawienia naszego spektaklu. Szukanie mieszkania w odległym jednak mieście a nie gdzieś obok. No i codzienne tematy jak np. fizjoterapia, przyjazd mojego brata i chęć nacieszenia się nim, powoduje, że więcej czasu spędzam u rodziców, bo oni tam są wszyscy razem. I ciągnie mnie do nich, chcę być z nimi. 

Ale to wszystko jest dla mnie bardzo wyczerpujące, bo nie mam czasu na nic innego już właściwie. Mam nawet poważne zaległości we wpisach na bloga, bo nie ogarniam tego najzwyczajniej w świecie. Piszę na bieżąco rejestrując to co przynosi mi życie, ale zanim to trafi na blog a to też wymaga czasu i ja nie ogarniam na ten moment. Obiecuję sobie, że może dziś, może jutro i tak leci dzień za dniem.

Nie mam ostatnio czasu, żeby pobyć ze sobą, żeby odpuścić wszelką aktywność, wszelkie myśli, zadania do wykonania, ja nawet nie mam wysprzątane… Dziś niedziela, nareszcie nie muszę nic, ale ja wczoraj zaprosiłam moją rodzinkę na kawę i dziś nie wiem, czy się cieszyć, bo na razie to ja nie jestem w stanie. Jestem wypluta, zmęczona, czuję się jakby mnie walec przejechał po tym całym tygodniu. Gdzie muszę przyznać dwie noce były tak ciężkie, że musiałam się wspomóc 1/2 Hydroxizinum. Dziś była ta druga, spałam, ale ze wspomagaczem.

No i patrząc na to wszystko obiektywnym okiem to ja się wcale nie dziwię, wcale. Bo tego jest po prostu za dużo, bo ja nie odpoczywam, nie luzuję. Ja potrzebuję wypocząć, dlatego mój organizm wie co robi wysyłając mi takie a nie inne sygnały. Nie dając mi w nocy zasnąć. Ale to ja sama sobie to robię, ja sama jestem za to odpowiedzialna. Większość dnia jestem w działaniu, w rozjazdach albo gdy już jestem w domu to siedzę w Internecie i szukam mieszkania, dzwonię umawiam się. Wieczorem już powinnam odpuścić i luzować, wyciszać oddając się przyjemnościom. A ja do końca naginam, myję się kładę do łóżka i ten cały kołowrotek myślowy ciągnę nadal w mojej głowie. To się dalej kręci nie dając mi zasnąć. Zbyt duże zmęczenie i intensywne myśli wkręcające się w mózg nie pozwalają mi spowolnić, wyciszyć się, wziąć na luz, gdzie w konsekwencji tego właśnie nie mogę zasnąć. W tym jest problem.

We mnie tkwi przyczyna, w mojej złej organizacji dnia albo właściwie w jej braku. Przyczyna tkwi w braku odpoczynku i zbyt dużym stresie, napięciu, działaniu bez końca. Skoro nawet w łóżku nadal rozmyślam to końca nie widać. Organizm wie co robi, organizm mnie chroni, bo on chce mi pokazać, że to błędna droga, że on tego nie akceptuje, bo ja w ten sposób się zażynam po prostu. Sama sobie to robię. Sama.

Czy nie jest to przypadkiem zakamuflowany obraz, ale jednak mojego schematu wchodzenia w rolę ofiary a w konsekwencji objaw autoagresji. Najpierw: „ja muszę, ja powinnam, jeszcze to trzeba zrobić…” i skutki są takie, że sama sobie szkodzę, nadużywam siebie nie szanując swoich potrzeb, nawet tych podstawowych co powoduje pogorszenie zdrowia. I tego zdrowia psychicznego jak i fizycznego przecież. 

Tak, mój organizm, moje ciało wie co robi i jedyne co powinnam to go słuchać, podążać za nim, czyli za sobą, bo jego potrzeby są moimi potrzebami. To ja potrzebuję odpoczynku, spokoju, przyjemności jak powietrza. Nie da się na dłuższą metę tego pomijać, nie zauważać. Albo szukać przyczyny w złej kondycji, bo zbyt słabej itp. Tak, w przeszłości miałam takie myśli: „dlaczego moje ciało mi to robi? dlaczego mnie nie słucha? Dlaczego nie jestem już taka silna i odporna fizycznie, psychicznie jak kiedyś?”. A teraz wiem, wiem na pewno, że moje ciało wie co robi, ono jest mądrzejsze ode mnie tej świadomej na pozycji głowy, ono wie lepiej i w ten sposób stawiając mi pewne ograniczenia na drodze pragnie mnie chronić. Nic innego jak chronić przed destrukcją, rozpadem, przed samą sobą, bo to ja sama sobie to robię. 

Moje ciało wie lepiej, bo ono to ja sama w istocie, ale na tym wyższym podświadomym poziomie. Na poziomie serca, duszy jakby to nie nazwać. Ono wie lepiej. 

Cisza przed burzą

Cisza przed burzą

Dlaczego wciąż czuję napięcie i strach przed jakimś większym działaniem? Jeśli mam jakąś pracę do wykonania to najlepiej gdybym nie odpoczywała, nie jadła i zrobiła to jak najszybciej. Już najlepiej już. Zastanawiam się czy mogę iść chociaż na spacer? Czy jest sens gotować obiad? Bo przecież zaoszczędzę czas… To jest chore, tak się nie da żyć, w każdym razie nie na dłuższą metę. Siedzenie przed komputerem cały dzień wymaga jednak jakichś przerw chociaż dla zdrowia, dla kręgosłupa, dla psychiki właśnie. 

A co robię ja? Ja to wszystko wiem a i tak ulegam lękowi i w tym znanym mi napięciu piszę, pracuję, tworzę, żyję. Tak żyję, bo życie składa się z takich codziennych, zwyczajnych chwil. Ale skąd to napięcie? Robię to co kocham, jest spokój, bo na korytarzu wciąż nie ma imprez, mam więc dobre warunki a dalej się boję! Czego? O co chodzi?

Czy to jest ten lęk z dzieciństwa? Wtedy, gdy cokolwiek robiłam to zawsze się bałam czy mama tym razem będzie zadowolona? Czy uda mi się sprostać oczekiwaniom rodziców?
Czy zdążę z tym przed kolejną awanturą? Katastrofą, która zawsze wybijała mnie z jakiegoś rodzaju mojej i tak pseudo normalności. Czy to jest to?

Nie wiem, może tak…

Przymus pomagania

Przymus pomagania

Dlaczego nadal staram się być uczynna i pomagać nawet wtedy, gdy inni o to nie proszą, dlaczego? Przecież mogę być tak po prostu normalnie przy sobie a nie przy tym drugim obok mnie i kombinując jak mu nieba przychylić, dlaczego ja to wciąż i nadal robię? Nawet w stosunku do zupełnie obcych mi ludzi ledwo dopiero poznanych. 

Czyżbym nadal jak uzależniona od narkotyku potrzebowała uszczęśliwiać wszystkich wokół na siłę tak jak do tej pory robiłam to z moją rodziną będąc z nimi i żyjąc dla nich. Zlana w jeden organizm emocjonalno-regulacyjny.

Mnie nie może być dobrze, gdy tobie jest źle, bo to oznacza, że nie jestem z tobą przy twojej biedzie, twoim głodzie… Nie mam prawa do siebie, swojej drogi i swojego szczęścia…

Gdy tobie jest źle to wtedy wylejesz na mnie swoje brudy, żeby sobie ulżyć i wtedy ci dopiero ulży, gdy ja rzeczywiście to poczuję i wezmę na siebie. Wtedy to oznacza dla ciebie, że jestem lojalna, że kocham i wtedy dopiero ci ulży, bo nie jesteś w tym sam. Tak wyglądała regulacja emocji własnych w mojej rodzinie.

Czy o to chodzi? Czy to ma sens, to się działo wielokrotnie latami, tak to wyglądało. Czy dlatego czuję ogromne napięcie i przymus pomocy, gdy widzę, że ta druga osoba jest w impasie, że nie wie, że jest jej źle, że cierpi…

Znów wczoraj zauważyłam u siebie brak właściwych granic, najchętniej przygarnęłabym jak matka i przytuliła do piersi. Hello? O co chodzi? W czym rzecz? Nareszcie widzę co robię, widzę jak wiele jeszcze pracy przede mną. Jestem jak dziecko, które dopiero uczy się chodzić. Bo przez większość mojego życia zawodowego tak bardzo byłam zlana z tą moją rolą właśnie zawodową, że całkowicie byłam tym kimś nie zastanawiając się wcale nad prawdą o mnie, ale tak osobiście. Jakie jest moje Ja odarte zupełnie z pełnionej funkcji w roli zawodowej. Teraz mam okazję dopiero poznać siebie, bo zawodowo nie pełnię teraz żadnej roli, jestem naga niejako. I dlatego wychodzi to co wychodzi. Bo nie mam za czym się skryć. Tak jestem naga, jestem sobą i nie jest to łatwe, bo nie do końca mi się podoba to co widzę. 

Będąc w jakiejkolwiek roli zawodowej umiałam nad tym jakoś zapanować, nie zalewałam nikogo sobą, miałam sukcesy i byłam pozytywnie postrzegana, tak mi się w każdym razie wydaje. I takie też informacje otrzymywałam, ale osobiście, ja tu i teraz to leżę, zupełnie lezę rozłożona na łopatki jakbym została odarta z jakiejś iluzji o sobie samej.

Oni mnie już nie nakarmią

Oni mnie już nie nakarmią

Gdy wracałam wczoraj wieczorem do domu rodzice przez telefon zaprosili mnie na ciasto, na makrelę itp. Rzeczywiście byłam głodna, przecież już było grubo po 19. Przystałam na to i wpadłam do nich. Niby wszystko ok, ale na miejscu okazało się, że tej makreli jest zdecydowanie za mało, że to jakiś fragment po prostu. Poczułam zaskoczenie, zawód i pomyślałam: „tutaj zapraszają a tu trochę to pachnie malizną”. Obróciłam to w żart i wyciągnęłam z lodówki coś jeszcze, żeby zjeść do syta. 

No właśnie, czy to było do syta? Czy ponad to? Bo jadłam zachłannie i w pośpiechu wrzucając w siebie kolejne porcje jedzenia, znów jadłam kompulsywnie. Znów to sobie robiłam. W efekcie czego przejadłam się i czułam się fatalnie a co najważniejsze czułam się niezaspokojona. Bo nie zjadłam należycie tzn. w spokoju i w świadomości tego co robię. I też nie zjadłam tego na co miałabym ochotę tylko wrzucałam coś przypadkowego i niepasującego do siebie – śledź w marynacie z cebulą i żółty ser. Tego raczej nie chciałabym jeść razem, bo to mi nie smakuje, nie pasuje wręcz jedno do drugiego. Ale wczoraj na szybko nie widziałam tego tylko wrzucałam w siebie, byleby już i natychmiast ukoić mój głód, niepokój, napięcie. 

Uświadomiłam sobie tą moją wpadkę, gdy wróciłam do domu i powiedziałam sobie wtedy: „Kochana oni ciebie już nie nakarmią ani fizycznie, ani emocjonalnie”. Dziś pisząc te słowa idę jeszcze dalej i to nie o nich tutaj chodzi, jacy oni są lub nie bo oni są w porządku zawsze tacy jacy by nie byli. Jako też moi rodzice zawsze będą chcieli coś mi dać, tak już mają i tak już zostanie.

Tutaj chodzi przede wszystkim o mnie, to ja popełniam błąd wchodząc w rolę dziecka, patrz głodnego i niezaspokojonego, jakby czas cofnął się o kilkadziesiąt lat. Zamiast przyjąć rolę dorosłego i zweryfikować to na bieżąco, co mi pasuje, co mogę wziąć a co nie. Mam do tego prawo, mam prawo uprzejmie odmówić. Ulegając starym schematom i wchodząc w role dziecka tym samym przyjmuje znowu rolę ofiary. A ja przecież nie jestem już od dawna zależna od nich ja już potrafię sama siebie nakarmić i emocjonalnie, i fizycznie. Jestem niezależna i dorosła, potrafię o siebie zadbać. I to biorę sobie głęboko do serca. Wybieram dojrzałość co oznacza, że w trakcie jakiejkolwiek trudnej dla mnie sytuacji będę o tym pamiętać. Tego chcę.

Jak ptak opuszcza rodzinne gniazdo i karmi się tym co sam złapie tak i ja wybieram samodzielność
a tym samym dojrzałość.

Walka o przetrwanie

Walka o przetrwanie

Miałam wczoraj sesję, oczywiście było dużo płaczu i bólu, ale też dowiedziałam się czegoś. Mianowicie, że to przed czym całe życie uciekałam to i tak jest we mnie, to mnie toczy jak robak, niszczy, zabija.  W dzieciństwie ojciec i matka powtarzali: „jak wy dacie sobie radę? W życiu nie ma lekko; zobaczysz, z dupy ci będzie kapać…”. Taki przekaz miałam powtarzany jak mantrę. Pamiętam, że po maturze byłam rzeczywiście wystraszona co to będzie, gdzie znajdę pracę, jak sobie dam radę itp. Tak, byłam wtedy wystraszona. Ale z drugiej strony zawzięłam się i walczyłam ze wszystkich sił i powtarzałam sobie „ja wam pokaże, zobaczycie, że będę szczęśliwa w życiu…i dam radę”. A po latach okazało się, że te słowa się spełniły, bo od pewnego czasu żyję w ciągłym zagrożeniu i lęku jakbym była w stanie wojny, walki. Jakiekolwiek działanie wiąże się u mnie z napięciem, pojawiają się moje trudności, bo ja to działanie podejmuję jak wyzwanie, jak bitwę. Czy to gotowanie obiadu, czy sprawy dnia codziennego bądź kwestie zawodowe, nieważne co i tak wszystko przeżywam podobnie. Jak walkę o przetrwanie, o przeżycie… No i tak jak mi przepowiedziano dawno temu tak też wszystko co robię przychodzi mi z ogromnym trudem, poświęceniem. Wcale nie jest mi lekko, tak jak mówili, tak się stało.

Nie da się tego zrozumieć bez opowiedzenia choć części mojej historii. Pierwszy obraz widzę – ja jako małe dziecko, mogłam mieć wtedy nie więcej niż 2 latka. Miałam zwyczaj przesiadywania pod stołem, gdzie skubałam naprzemiennie swoje gipsy i też kocyk robiąc kulki w małych paluszkach. Babcia i inni wokół pytali śmiejąc się: „co ty tam robisz? Znów kulki na wojnę?” Trochę już starsza słyszałam rozmowy babci z ciocią o przepowiedniach Królowej Saby, o zbliżającym się końcu świata, o wojnie która ma nadejść. Jako 7-latka i później uwielbiałam spacerować po lesie, ale gdy tylko słyszałam odgłos przelatującego samolotu to chowałam się przerażona w obawie, że zaraz spadną bomby. W nocy miałam często koszmary na temat wojny, że uciekam, że się chowam… W telewizji w tamtych czasach ciągle leciały filmy wojenne „Czterej pancerni” itp. Moj tata, odkąd pamiętam powtarzał nam przy posiłkach: „dzieci jedzcie, bo wojna będzie, jak ten gruby zdąży schudnąć to ten chudy umrze”. I ja w to wierzyłam, ja jadłam, ile się dało, do końca, aż poczułam ucisk, że więcej już nie zmieszczę. Posiłki w domu rodzinnym były w atmosferze takiego napięcia, w takim poczuciu zagrożenia, że to wyglądało jak oblicze cichej walki albo i nawet otwartej bitwy, różnie. Tak wyglądała rzeczywistość mojego dzieciństwa. I myślę, że fakt prostowania – ćwiczenia moich małych nóżek od momentu, gdy miałam niespełna miesiąc przez okres do 2 lat też miał i ma szczególne znaczenie. Tak długo byłam poddawana cierpieniu, bólowi przez najbliższą mi osobę, która wtedy stawała się oprawcą, agresorem. To też była dla mnie forma walki przecież.

Nie bez znaczenia jest fakt, że na tym stole z dzieciństwa zazwyczaj stał alkohol, często zdarzały się libacje, mój dziadek miał melinę. Kłótnie, agresja, napięcie – tam żyłam od urodzenia do 4 lat a potem przeprowadziliśmy do domu pod lasem, gdzie też był alkohol, ale o wiele rzadziej, bo wiązało się to tylko z okazjami typu urodziny itp. Co nie oznacza, że na co dzień było miło, niestety nie. Tam było cicho i zimno, mamy albo nie było albo była wiecznie zajęta i niedostępna. A ojca się bałam i unikałam jak mogłam. Ojciec bił mnie żyłą przyniesioną z kopalni, to taki twardy kawałek czarnej gumy gruby na 1 cm… Tym bił mnie, kilkuletnią dziewczynkę – czyż to nie wyglądało jak obraz prawdziwego oprawcy? 

I to mam zapisane w ciele, w moich szlakach neuronowych, tak funkcjonuję żyjąc w poczuciu zagrożenia i ciągłej walki o przetrwanie, o przeżycie. W czujności, w napięciu, czy aby znów się nie zacznie. Tak to czuję. Tak to teraz widzę.

Zagrożenie

Zagrożenie

Wczoraj podjęłam decyzje o sprzedaży samochodu i zaczęłam działać w tym kierunku, wiadomo – przygotowanie ogłoszenia, dokumentów, zrobienie zdjęć itp. Niby nic, niby wiadomo, robiłam to nie raz, wiem o co chodzi i w sumie jak się okazało jestem w tym dobra – tak mówi tata. Ale ja i tak czułam napięcie, stres, lęk, ogólnie rzecz ujmując zagrożenie, wyraźnie czułam zagrożenie i to jest chyba źródłem tych pierwszych odczuć. 

Dlaczego, dlaczego tak szybko wpadam w taki stan? Który jest na prawdę niefajny, bo wiąże się z tym, że automatem się śpieszę, jakby mi coś miało uciec, czuję takie napięcie w ciele, że powinnam szybko, sprawnie i skutecznie, i najlepiej wszystko już, na teraz. A tego się nie da, po prostu niemożliwe. W takich sytuacjach włącza mi się niepokój a jakże i wtedy mam problemy z koncentracją, z pamięcią, trudno mi się ogarnąć…. Pojawiają się znów wkręcające i natrętne myśli – zagrażające myśli: „a co, jeśli ten kupiec okaże się niebezpiecznym człowiekiem? Oszustem? Gdzie spiszemy umowę? Jak mam go wpuścić do domu, niech to nie będzie mężczyzna, niech to będzie kobieta, tak chcę kobietę. Jaka płatność, gotówka? A może przelew…”

Widać z tego, że sama znowu strzelam sobie w kolano, nie, nie chce już tak nawet mówić, uważam, że słowa mają moc. Skreślam te słowa. W zamian powiem: „Kochana popełniłaś błąd, zdarza się każdemu, rozumiem, sprzedaż samochodu to poważne przedsięwzięcie, miałaś prawo poczuć lekkiego stresa, ale to nic strasznego. Będzie dobrze, oddychaj, odpręż się, wyluzuj, puszczaj, puść te wszystkie emocje i spróbuj to wydarzenie przyjąć jak przygodę, kolejną przygodę w twoim ciekawym życiu…” 

I w to chcę wierzyć. Kiedyś usłyszałam gdzieś takie słowa: „wiara czyni mistrza a mistrz czyni cuda”, niech tak się stanie…

Uzależnienie od lęku i napięcia

Uzależnienie od lęku i napięcia

Dlaczego nadal czuję ten lęk, czy to jest jakiś rodzaj uzależnienia? Tak długo czułam napięcie i lęk, niepewność i strach, zagubienie i rozpacz… A teraz gdy jest lepiej, bo zdarzają się dobre sny, noce, które dają regenerację i wypoczynek, wtedy dni też bywają lepsze. Po co mi ten lęk? Po co to napięcie? Wypoczęta i zrelaksowana mam chwile a nawet dłużej – taki stan, w którym zdaję sobie sprawę, że jest mi dobrze, po prostu mi dobrze. Rozkoszuję się tą chwilą. I to zdarza mi się zazwyczaj rano, gdy jeszcze spokojnie pijąc kawkę rozmyślam i cieszę się kolejną dobrze zaliczoną nocą mając nadzieję, że tak już zostanie.

W ciągu dnia, już później gdy zaczynam działać i od razu przychodzi mi do głowy – gdy zaczynam tym samym się śpieszyć, bo działanie zawsze kojarzy mi się z pośpiechem. Tak, zawsze tak miałam, cokolwiek robiłam, czy to w pracy, czy w domu to musiało być szybko, sprawnie, efektywnie i z sukcesem! Nawet miałam takie przekonanie, które pielęgnowałam w myślach: „jeśli coś robię obojętnie co, to wkładałam w to całe swoje serce i chcę, żeby to było zrobione najlepiej jak potrafię”. Niby fajnie brzmi, ale jak bardzo wyśrubowane oczekiwania ujawniają te słowa. Jak bardzo musiałam się ze sobą męczyć i jak wiele frustracji musiało to ze sobą nieść, ile konfliktów wewnętrznych… Sama sobie kręciłam taki bicz, wychowana w domu, w którym na miłość, patrz zaledwie jakąś uwagę musiałam zasługiwać poprzez posłuszne wykonywanie swoich obowiązków, które zazwyczaj miały nieznośną tendencję wzrostową, bo miałam młodsze rodzeństwo i wiadomo z czym to się wiąże.

Pośpiech to jest czynnik nakręcający u mnie spiralę lęku, to tak jakbym nagle znów automatem przeniosła się w tamten świat, w tamtą rzeczywistość wystraszonej dziewczynki, że nie podoła, że zawiedzie. Tam, wtedy miałam za dużo obowiązków, za mało czasu i nierealne oczekiwania rodziców (zwłaszcza matki, ojciec był zwykle nieobecny). Nierealne, ponieważ nawet jeśli zrobiłam najlepiej jak umiałam to i tak mama była niezadowolona i tak było źle. Więc choć starałam się, to i tak nie umiałam temu sprostać. Jakie to musiało być dla mnie trudne, dla 12-letniego dziecka, bo wtedy zaczęłam mieć jeszcze więcej na głowie ponieważ pojawił się na świecie mój brat.

Ale co ciekawe teraz dostrzegam, że w pracy zawodowej, która była dla mnie również dużym wyzwaniem i polem do zdobywania nowych umiejętności też odtwarzałam ten sam schemat „dawania siebie na maksa i to w dużym pośpiechu i zawsze lęku, żeby wyszło dobrze”. A i tak, po fakcie, po odniesionych jakichś swoich sukcesach zwykłam mówić: „udało mi się”. Nie: zapracowałam na to, tylko udało mi się – znamienne. I słowo na maksa, tak to też jest mi bardzo znajome, uwielbiałam to słowo i taką dynamikę, jeśli już to na maksa… Uświadamiam sobie teraz dopiero, ile w tym jest ryzyka, walki, samozaparcia, trudu, niepewności i co za tym idzie, ile lęku. Od tak wysokich emocji byłam i nadal jak widać jestem uzależniona, bo takie skrajne emocje miałam na co dzień fundowane w dzieciństwie naznaczonym domem z problemem alkoholowym. I jeszcze na dodatek z matką, która nie umiała z tym nic zrobić a w zamian była niedostępna emocjonalnie, oskarżająca (to zawsze moja, nasza tzn. dzieci wina była, że jest jak jest…), nieadekwatnie wymagająca, manipulująca, szukająca zawsze winnych itp. 

Wyraźnie to też identyfikuję nawet w czasie mojej ostatniej pracy, wiecznie się śpieszyłam z wykonywaniem różnych czynności, śpieszyłam się żyjąc w napięciu, ogromnym stresie, mimo że nikt tego ode mnie nie wymagał, nikt! Ja miałam na to tyle czasu, ile trzeba było, tam pośpiech był niepotrzebny wcale, ale stare nawyki dawały o sobie znać. Wtedy tego nie widziałam, nie widziałam. Ciekawa jestem jak wiele jeszcze jest ukryte i co? I ile pracy własnej jeszcze przede mną? Obiecuję sobie, że nie będę się śpieszyć, że od dziś cokolwiek będę robić to ze spokojem i z poczuciem, że mam czas na wszystko co jest mi potrzebne. Tego postanawiam się trzymać. Zobaczymy co z tego wyjdzie…

Ściśnięte serce

Ściśnięte serce

Byłam wczoraj u moich rodziców. Tak wyszło, że nie odwiedzałam ich ostatnio, ponieważ czułam strach, że się rozsypię, że coś powiem i zranię kogoś. Ale zepsuł mi się samochód i potrzebowałam ich, znów życie zadecydowało za mnie. Stało się i rzeczywiście nie było łatwo znów zobaczyć moją mamę, tą samą jak zazwyczaj – przybitą, milczącą, z grymasem bólu na twarzy, słabą, obolałą…

Tak wiem, moja mama w ostatnim czasie ma infekcję i boli ją noga, bierze antybiotyki, ale ona bywa w podobnym stanie już od lat! Często bez jakiejś zewnętrznej przyczyny. Czułam ogromne napięcie, nie mogłam sobie z tym poradzić, byłam świadoma tego a i tak nie potrafiłam nad tym zapanować. Napięcie związane z jakimś zagrożeniem, że coś się stanie, coś wybuchnie… oraz irracjonalny lęk. Gdy wczoraj jadłam u nich jakieś kanapki, tylko kanapki, to znów czułam to samo poczucie winy, że jem, że zabieram, że oni dają a ja biorę, a tak im ciężko a przecież to wszytko moja wina… DDA jak malowane (syndrom dorosłego dziecka alkoholika). Dlatego tak trudno mi prosić o pomoc i przyjmować wsparcie innych, niekoniecznie nawet to od moich rodziców.

Korzystając z okazji zaczęłam pytać o jakieś informacje dotyczące moich przodków, tłumacząc, że jest mi to potrzebne do procesu terapii i jak bardzo jest to ważne. Tata się rozgadał, znalazłam jakiś nowy istotny szczegół, ale moja mama odwrotnie – wycofana, wręcz okopana w zamkniętej postawie: „nic nie powiem” przejawiała wrogość, zaciętość i milczała. Nie powiedziała nic!

Ja rozpoczęłam terapię, a ona nagle zachorowała, niby taka znana już jej przypadłość pojawiająca się z rzadka od wielu lat, ale to pozwala jej bez słów krzyczeć do mnie: „zostaw mnie, nie pytaj, nic nie chciej ode mnie, jestem chora, słaba…”. Jej schemat ucieczki w rolę ofiary. Więc jak mogłam kiedyś w dzieciństwie i potem dalej czegokolwiek od niej chcieć oczekiwać??? Nie wiedziałam że mogę, nie śmiałam nawet o tym myśleć w ten sposób, jako dziecko radziłam sobie sama ze swoimi trudnościami tak jak umiałam. Jako dziecko jeszcze pretendowałam do roli zastępczej matki dla dwojga młodszego rodzeństwa, do roli przyjaciółki i powiernicy mojej mamy. Musiałam wysłuchiwać: „jaki ten ojciec jest zły, jak pije, co strasznego zrobił…” To ona była ofiarą, więc w końcu szybko stałam się „bohaterem” tej rodziny i z tą rolą sumiennie i grzecznie identyfikowałam się przez większość czasu mojego życia. Dopiero kilka lat temu coś pękło, bo wtedy właśnie zaczęłam chorować i się rozsypywać… Ale to już kolejna odsłona mojej historii.

Czy kiedykolwiek to się zmieni, czy moja mama będzie mamą tak jak powinna, tak jak ja tego potrzebuję! Teraz potrzebuję tylko informacji, nic więcej! A ona i tak nie chce mi tego dać, znów to samo!!! Ona nie odpowiada na moje potrzeby. Czuję smutek, bezradność i zawód aczkolwiek nasuwa mi się od razu, że to głupie czuć zawód, bo powinnam się już przyzwyczaić. A jednak wyraźnie czuję zawód i nawet żal, bo ta jej postawa znowu, znowu oznacza nic innego tylko brak miłości z jej strony, tak! Gdyby kochała umiałaby wyjść poza koniec swojego nosa i nareszcie mnie dostrzec i nareszcie być ze mną w moim świecie, w moich potrzebach. Ale ona robi dokładnie to samo co znam od zawsze. Zostawiła mnie, nie chce mnie, jestem sama.
To tak boli, wciąż boli… Czy kiedyś przestanie?

I dlatego nie chciałam do nich chodzić, bo to boli za każdym razem… Mnie bolą też przecież te przeżywane na nowo emocje, odkrycia, sytuacje w związku z terapią, kolejny ból to za dużo, za dużo…

Dlatego czuję w takich sytuacjach ucisk w sercu, po prostu czuję fizycznie jak zaciska mi się serce.