Odnalazłam miłość własną

Odnalazłam miłość własną

W ostatnich dniach na nowo uświadomiłam sobie znaczenie i też możliwości oddziaływania naszego Ego. Jak to zazwyczaj u mnie wygląda – samo wpadło mi w ręce przeglądając filmiki na YouTube. I rzeczywiście tak miało być, tego potrzebowałam. Namierzyłam u siebie nawet kilka struktur Ego. Mianowicie, zapewne pierwszą była u mnie bardzo silnie osadzona struktura ofiary, mówię była, bo dzięki terapii pozbyłam się tej roli ofiary. Oczywiście mam świadomość, że to może wrócić i tak się dzieje, zwłaszcza wtedy, gdy człowiek przeżywa jakieś trudności, czuje się źle, może jest chory itd. Jeśli w takich sytuacjach przyjmujemy podobną postawę to jest to funkcjonalne dla nas, mówiąc kolokwialnie normalne. Ale u mnie właśnie było to nadmiernie stosowane i kładło się cieniem na moje relacje z innymi, w których to przyjmowałam postawę uległości. I to już było niefunkcjonalne dla mnie a wręcz zagrażające mnie samej, zagrażające moim potrzebom, mojemu dobru. Trzeba koniecznie wspomnieć w tym miejscu, że ta struktura była silnie związana u mnie z poczuciem zagrożenia, lęku. I to już dawało niezły koktajl emocji związanych z przeżywaniem strachu, niepokoju…

Dzisiaj w nocy miałam nawet lekcję poglądową w tym temacie. Położyłam się spokojnie spać i rzeczywiście byłam zrelaksowana, spokojna z uczuciem ulgi a nie zagrożenia jak to bywało wcześniej. Tak mam w ostatnim czasie, cudowne uczucie. Ale czytając jeszcze tak sobie Zwierciadło przed snem natrafiłam na artykuł o laleczkach wudu, przeczytałam go i zaczęło się. Moje Ego zaczęło działać, przeszło do zdecydowanego ataku strasząc mnie i próbując zalać lękiem. Teraz gdy to piszę to wydaje mi się to śmieszne, ale w nocy ja na prawdę zaczęłam się bać, czułam, że znajoma fala lęku jest już tuż, tuż prawie. Z dużą determinacją i wielokrotnie racjonalizując, uspokajając siebie szukałam na nowo wypartego poprzez lęk poczucia bezpieczeństwa. To była prawdziwa walka z mojej strony i oczywiście ze strony mojego Ego, które poniekąd po tylu latach jest uzależnione od lęku, ono się nim żywi a robi to w słusznej sprawie, bo chce mnie dalej chronić. Jemu się wydaje, że ja nadal tego potrzebuję.

Nasze mechanizmy obronne powstają jak sama nazwa wskazuje właśnie w naszej obronie, ale z czasem przestają nam służyć, są przeszkodą dla naszego rozwoju i życia w wolności.

Ale ja już nie muszę się bać, ja po ostatnim procesie pojednania z moją mamą pełnym miłości przyjęłam ją, przyjęłam nareszcie moją mamę w emocjach, w środku, w duszy i w ciele. Bo przecież na głowę to ja ją kochałam, ale mój środek i ciało mówiło co innego. Ja przyjmując moją mamę przyjęłam tym samym siebie samą, cudowny proces miłości własnej został skonsumowany, można powiedzieć. I rzeczywiście ja wyraźnie od tamtej chwili i wciąż czuję poczucie godności, czuję szacunek do samej siebie, akceptację dla siebie. Ja to mam nareszcie. Mam to i znów nie tylko z poziomu głowy – mówiąc o tym. Ja to mam z poziomu serca, ze środka – ja to czuję tak po prostu i naturalnie. To jest we mnie. Ja kocham siebie nawet z moją oponką na brzuchu, kocham i już. I to jest piękne. Jestem w domu. Czuję się dobrze i czuję wyraźnie, że jestem bezpieczna, że świat mi sprzyja, że świat też mnie przyjął taką jaką jestem. 

Ja już nic nie muszę. Nie muszę udowadniać, że jestem coś warta. Nie muszę zasługiwać, kupować uwagi, troski, miłości. Nie muszę, bo sama mam w sobie wszystko to co potrzebuję. Sama sobie daję tyle razy, ile potrzebuję i to co potrzebuję. Ja to mam nareszcie. Jestem pełna. Nareszcie nie jestem pusta z moimi głodami. Ja już jestem pełna. Ja to mam. I dlatego nie patrzę już na moją mamę z pozycji dziecka – daj mi. Już nie. Ja sama sobie daję to co potrzebuję, bo mam z czego. 

Teraz rzeczywiście czuję, że jestem dorosła i dlatego mocna, silna i pełna. Mam wszystko, bo mam miłość. To jest kluczem do wszystkiego, kluczem jest miłość. Odzyskałam miłość mojej mamy, poznałam ją i przyjęłam. A dalej przyjęłam samą siebie z tą samą miłością więc miłość wypełnia mnie po brzegi. I to zmieniło wszystko co we mnie tam jest w środku, w sercu, w duszy, w ciele i tym samym zmieniło wszystko to co na zewnątrz mnie – moje relacje z innymi, mój odbiór rzeczywistości, świat…

Jak trudno mi było bez tej miłości własnej żyć, jak bardzo. Tak trudno, że zaczęłam się nią zajmować zawodowo na drodze naukowych poszukiwań. Ale dopiero w trakcie terapii i w czasie ostatniego procesu z przed trzech dni mogę powiedzieć, że ją odnalazłam. Odnalazłam miłość do siebie samej, czyli nic innego jak miłość własną.

Oswoić swoje strachy

Oswoić swoje strachy

Znów się dałam złapać, zupełnie nie mając tego świadomości a jednak weszłam na nowo w rolę ofiary. Nie do uwierzenia. Myślałam, że już tak jest dobrze ze mną. Ubiegły weekend był dla mnie taki transformujący, przebieg warsztatów jak i udział w spektaklu. Doznałam swoistego oczyszczenia wręcz uzdrowienia. Czułam się jak ta sama co kiedyś – równie nieustraszona, silna i sprawcza. A zwłaszcza co ważne odczuwałam w ciągu dnia radość i spokój. I to przez kilka dni z rzędu i dobrze też spałam.

Ale mijał dzień za dniem, trudy codzienności. Terapia jak i wyjazdy z tatą do lekarza, potem na kontrolę i dwa dni wycięte, można powiedzieć. Napisanie życiorysu (życiorys jest wymagany w każdym kolejnym cyklu w terapii) też było trudnym procesem emocjonalnym jak i poznawczym. Było mi o wiele trudniej nawet tym razem niż gdy robiłam to wcześniej. Teraz widzę, że za dużo obowiązków, sytuacji stresogennych a za mało odpoczynku i luzu miało miejsce. I jednak się to odbiło w postaci trzech napadów lęku w ciągu ostatnich dwóch nocy. 

Dostałam też sygnały od innych i na terapii, jak i wczoraj na warsztatach, że: „jestem jakby inna, mniej ekspresyjna, wyciszona i bez emocji. Co jest dziwne w moim przypadku, że takiej mnie nie znają…”. I dzisiaj, gdy wszystkie fakty dodałam do siebie łącznie z moim snem z tej nocy. Mogę powiedzieć, że nie zdając sobie z tego do końca sprawy to jednak niebagatelne znaczenie miało też ciążące widmo wyprowadzki. Tej niewiadomej jeszcze – gdzie? I jak? Czas mija a ja nie wiem. Wciąż nie wiem…

I problem nie w tym, że jest jak jest. Ale raczej w tym co ja z tym zrobiłam. Mianowicie, ja znów starym zwyczajem weszłam w swój schemat i uciekałam od tego, odcinałam się, niby nie myślałam o tym itp. Znów to samo. Przecież wiem na poziomie świadomym, ja to wiem, że ucieczka nic nie daje. Wręcz przeciwnie to tylko powoduje właśnie narastający strach. Jeśli ja z tym nic nie zrobię – nie przegadam ze sobą albo z kimś, nie przepracuję, nie oswoję. To on sam nie zniknie, no nie, niestety! Ten niezaopiekowany strach przerodzi się w lęk i zaleje mnie w najmniej oczekiwanej chwili, a zwłaszcza w nocy. Bo w nocy jestem sama ze sobą bez żadnych innych bodźców i wtedy nareszcie jestem dostępna niejako.

Czując jednak gdzieś to w sobie znów wchodziłam w tryb przeczekania, czyli nic innego jak rola ofiary w moim wypadku. A tym bardziej mogę tak to wyraźnie zobaczyć, ponieważ pomogły mi też w tym wczorajsze warsztaty. Grając swoją rolę w scence używałam krzyku, agresji nawet z dużą dawką ekspresji i to pomogło mi wyrazić swoją złość. Wow! Tą złość, którą gdzieś tam tłumiłam w sobie wobec mojej sytuacji w jakiej jestem na tu i teraz: „bo nie wiem, gdzie się podzieję za 2 miesiące i parę dni…”. Więc najzdrowiej jak widać było się pozłościć. 

No ale żeby to zrobić, to trzeba wiedzieć, że tego się właśnie chce. A żeby wiedzieć to trzeba sobie pozwolić na skontaktowanie się ze sobą, na przeżywanie siebie a nie uciekanie w nieczucie.

Nieprawdopodobne, ale tylko jedno przychodzi mi do głowy, gdy jako kilkulatka uciekałam do lasu na długie spacery w samotności. Uwielbiałam to i ten czas dawał mi ukojenie i spokój. Wtedy uciekałam od czegoś co na zewnątrz było dla mnie za trudne do zniesienia. Czyli podobnie jak ostatnio. 

Różnicę stanowi fakt, że nie jestem już dzieckiem. Jestem dorosła i umiem oswoić swoje strachy, już to potrafię.

Niepewność

Niepewność

I znów to samo, znów jestem w punkcie wyjścia, te same objawy, ta sama fala lęku i konieczność zażycia tabletki, gdzie i tak zasnęłam po kilku godzinach walki. Nie wierzę w to co ma miejsce, już byłam przekonana, że będzie dobrze, że to nie wróci. A tym bardziej, że poprzedni tydzień wcale nie należał do łatwych, o nie! Przejścia z sąsiadami i dwukrotne zeznania na Policji były dla mnie przeżyciem i niosły ze sobą znaczny bagaż emocjonalny. Ale to jak widać mnie nie powaliło. 

Powaliła mnie wiadomość o tym, że znów nie mam, gdzie mieszkać, że za 3 miesiące będę musiała opuścić to wynajmowane mieszkanie i wyprowadzić się. To kompletnie zachwiało moje poczucie bezpieczeństwa rzeczywiście i spowodowało, że jest jak jest (od kilku dni było ciszej na klatce więc moje poczucie bezpieczeństwa się ledwie i dopiero co pojawiło). No ale jak mam reagować? Nie mam pracy, jestem na świadczeniu rehabilitacyjnym, moja terapia, jak dobrze pójdzie! Potrwa do końca stycznia, więc tak samo jak ja się mam wyprowadzić, ale gdzie? Nie wiem. 

Znów nie wiem, znów ta niepewność, co będzie, co życie przyniesie, jak ja to ogarnę. 

Przeczytałam w jakimś artykule: „bez regresu nie ma progresu”. Bardzo trzymam się tych słów i je sobie powtarzam, żeby wierzyć, że wyjdę jednak na prostą. Ale mam świadomość, że jest to możliwe tylko wtedy, gdy podstawowe moje potrzeby będą zaspokojone, czyli wtedy, gdy będę miała przyzwoite miejsce zamieszkania – mój dom. Miejsce, do którego wraca się z ulgą a nie ze strachem, że zobaczę krew, alkohol i pijanych do nieprzytomności mężczyzn… 

Może tak miało być, może miałam tu posprzątać i tym samym pomóc tym ludziom, bo muszę przyznać, że dzielnicowy sprawnie i skutecznie zajął się sprawą i rzeczywiście już można mówić, że jedne ofiary, mimo że pijane, ale jednak ofiary, zostały otoczone wsparciem i opieką. Więc to miało sens, przyczyniłam się do tego. I z drugiej strony o czym nie chcę zapomnieć, dzięki właśnie tym pijanym ja miałam możliwość przepracowania własnych lęków z dzieciństwa, miałam możliwość wyjścia z roli ofiary nareszcie i zrobiłam to, więc dla mnie ta sytuacja, mimo że trudna też była ważna i potrzebna. Może skoro robota też została zrobiona u mnie do końca to czas iść dalej? Może tak…

W karcie dotyczącej niepewności, w miejscu – jak sobie z nią radzić, czytam: „ważne będzie tu wypracowanie w sobie postawy akceptacji oraz odpuszczenie potrzeby kontroli, poddanie się nurtowi życia”.

Chciałabym, żeby to było takie proste w mojej sytuacji, bardzo bym chciała… A zwłaszcza nocą, gdy czarne myśli nie pozwalają mi zasnąć.

Jestem w punkcie wyjścia

Jestem w punkcie wyjścia

Dzisiejszej nocy było jeszcze gorzej, nie mogłam zasnąć, bo gdy już było blisko zalewał mnie lęk i tak w kółko, nawet 1,5 tabletki Hydroxizinum nie pomogło, męczyłam się tak z kilka godzin. Ciągle chodziłam też do toalety, tak samo jak wtedy. A nawet gdy już udało mi się zasnąć, bo miałam sny, więc spałam to było to na krótko i znów na nowo nie mogłam zasnąć. Koszmar na jawie. Wkręcające się myśli w mózg: „i znowu to samo, jestem w punkcie wyjścia, dlaczego? Czy to było tego warte? Co dalej? Jak ja rano wstanę, mam jechać z mamą do lekarza, długa droga i rozmowy. Muszę być skupiona, czy ja to ogarnę? A czy jutro się nareszcie wyśpię? To już czwarta noc z rzędu przechodzona, kiedy mnie odpuści?…”

Na korytarzu jest cicho, imprezy ustały i rzeczywiście nie widziałam sąsiada od tamtego czasu, więc schody też są uwolnione. Ale na jak długo? Czy to rzeczywiście było tego warte? Czy zrobiłam dobrze? Dobrze dla kogo? Dla mnie? Dla innych mieszkańców? Co dalej? Mam przerwę w terapii i nawet nie mogę skorzystać z pomocy grupy i terapeutów. Co będzie dalej?

Czy to było tego warte?

Słowa mogą zabić

Słowa mogą zabić

No i dostałam po głowie i to nieźle, bardzo bolało i boli nadal. Mój dorosły syn w rozmowie ze mną na WhatsApp dowalił mi z zaciętą i wrogą twarzą w złości a wręcz wściekłości, że: „nie wierzę w ciebie już, ja w ciebie nie wierzę, tak chcę żebyś wiedziała, nie wierzę w ciebie już!!!”. Taki był przekaz.

Dla mnie to było i jest raniące i boli, teraz gdy potrzebuję najbardziej wsparcia moja najbliższa mi osoba mówi takie słowa! To jest straszne, to wibruje w uszach, w głowie i ciele, to zostaje… To powoduje łzy i rzeczywiście jestem bliska zwątpienia i zastanawiam się, może oni wszyscy mają rację? To znaczy, moja rodzina, dla których jestem powodem do zmartwień, ja która kiedyś byłam u szczytu, zaradna, skuteczna i mocna i co chyba najważniejsze miałam pieniądze, powodziło mi się zawodowo, finansowo… Teraz ja ta sama niby, ale całkiem inna, bo jestem na terapii, bo nie mam już swojego mieszkania, wiecznie chora, pokonana, bo nie pracuję – ciągle na zwolnieniu lekarskim.

Tak wiem, że mój syn mnie kocha i się o mnie martwi. Ale słowa mogą zabić i te jego słowa spowodowały, że ja sama z poziomu zadowolenia i wiary w siebie wpadłam w czarną dziurę rozpaczy i zwątpienia. Myśląc, że może faktycznie, może ten blog nie ma sensu, może nikt tego nie chce, tak samo jak nie chce tego mój syn. Może to kolejna strata pieniędzy i czasu, może ja rzeczywiście jestem… no właśnie, jaka jestem? Nic już nie wiem, jestem w punkcie wyjścia. Te słowa zabiły we mnie to co udało mi się osiągnąć przez ostatni czas, czyli spokój, radość, zadowolenie i wiarę w siebie, że będzie lepiej. Zastanawiam się czy mam jeszcze nadzieję? Może trochę tak… nie wiem, nic już nie wiem.

Po co to było? On twierdził, że chce mną potrząsnąć, zmobilizować… Ale to tak nie działa, nie tak. Po tej rozmowie uszło ze mnie wszystko co było dobre, jestem pusta i zastanawiam się teraz jak to możliwe, że pozwoliłam na to, aby to tak mnie dotknęło?! Przecież to była tylko jego ocena, jego opinia, nikt nie jest nieomylny.

Przypominam sobie moje dzieciństwo a potem młodość nikt we mnie nie wierzył, nikt!!! Moi rodzice zawsze byli pełni lęku, pamiętam takie słowa często powtarzane: „jak wy sobie w życiu dacię rade?” z pełnym powątpiewaniem i troską w głosie.

Moja wychowawczyni w ósmej klasie na forum innych uczniów wykrzyczała wręcz takie słowa do mnie: „Ty, ty do średniej szkoły???!!!” (cedząc przy tym moje nazwisko przez zęby). W odpowiedzi na jej pytanie: „gdzie każdy z nas planuje iść po skończeniu szkoły podstawowej?” Usłyszała wtedy ode mnie, że chciałabym iść do średniej szkoły. Ile mnie to wtedy kosztowało stresu, jakie to było straszne i okrutne z jej strony a przecież znałam ją i niestety wiedziałam od dawna jaka jest jej opinia na mój temat. Tak nie miałam samych piątek, większość to były czwórki a z matematyki i z fizyki jeszcze naciągane, ale ja wtedy miałam kruchą wiarę i jak widać dużą nadzieję, że mogę iść do szkoły średniej a nie do zawodówki. Notabene lata później miałam okazję skonfrontować się z tą historią pracując w tej samej szkole jako psycholog! Jako magister psychologii!!! Więc zaszłam o wiele dalej niż ona się spodziewała. A jednak nie miała racji, jaka ulga pojawia się u mnie i satysfakcja. To była osoba mi obca, ważna wtedy dla mnie, ale obca.

A z drugiej strony, dlaczego tak było i nadal tak jest, że ci najbliżsi mi, moja rodzina nadal we mnie nie wierzą? Dlaczego??? Czy rodzina nie powinna być od tego żeby wspierać i wierzyć choćby cały świat zwątpił. Dlaczego ja mam zawsze pod górkę i ciągle muszę zmagać się nie dość, że ze swoimi demonami to jeszcze z kłodami, które rzucają mi pod nogi ci najbliżsi, ci którzy są dla mnie ważni, których słowa najbardziej potrafią zranić, potrafią zabić… Mam już dosyć tłumaczenia każdego, no tak ale kocha, no tak ale się martwi… Mam dosyć!!! Chcę szacunku i dobrego traktowania, chcę miłości w czynach a nie w gadaniu o niej. Tak wiem, dostałam też wiele miłości i wsparcia od mojego syna przez te trudne ostatnie lata, ale to nie oznacza, że teraz może mnie aż tak źle traktować. Nie zgadzam się na to bo to było złe, raniące i krzywdzące. Rana to ból, ból to krzywda, tak to wygląda mimo najlepszych chęci.

Jak to zmienić? Nie pozwalać sobie na słabość wobec bliskich i nie mówić o mojej rzeczywistości na tu i teraz, chyba że ta stanie się kiedyś świetlana i pożądana. Tak, o sukcesach łatwo się mówi i z przyjemnością słucha. Trudności i porażki są o wiele trudniejsze do przyjęcia i dla nas samych i dla innych.

Pocieszam się faktem, że mimo wszystko ta noc też była dobra, mimo że już byłam na granicy, czułam ucisk w sercu, ciężar i to znajome odczucie, że już prawie zalewa mnie fala lęku. Uciekałam jak mogłam, tłumaczyłam sobie, że „jesteś bezpieczna, ja ciebie już nie zostawię, jest dobrze, to tylko słowa, a ja jestem, wciąż jestem i ja w ciebie wierzę Kochana, wierzę i nigdy cię już nie zostawię, zawsze będę przy tobie i z tobą. Jestem i kocham, jestem i wspieram, jestem i wiem, że będzie dobrze bo ja wierzę …”

Może to jest metoda – kochać siebie i akceptować wbrew wszystkiemu i wszystkim wokół. Być dla siebie dobrą mimo, że inni pokazują ci, że na to nie zasługujesz traktując cię raniąco krzywdząc cię i poniżając… Ale przecież jeśli ja dam sobie miłość i szacunek to wtedy łatwiej będę innym stawiać bezpieczne dla mnie granice, wtedy się ochronię i nie będę cierpieć. Bardzo bym tego chciała… I postanawiam słuchać siebie i wierzyć w swoją mądrość i intuicję, bo przecież ona zawiodła mnie do tego punktu, w którym jestem teraz a tego nie zamieniłabym na żadne pieniądze świata. Decyzja o terapii była dla mnie i jest wciąż jedną z najlepszych moich decyzji w życiu.

Czuję po napisaniu tego, po ułożeniu w głowie tych myśli i emocji w ciele, że jestem w domu. Czuję spokój, wracam do siebie.

Dziękuję, że mogę się z tym podzielić, bo mnie to uzdrawia, rzeczywiście mi to pomaga, jestem na powrót sobą. Więc opinia mojego syna i tym bardziej jego słowa nie mają teraz dla mnie większego znaczenia niż to co ja mam w głowie i co najważniejsze w sercu, mimo wszystko.