Miłość czy uzależnienie?

Miłość czy uzależnienie?

Wczoraj znów miałam święto, była u mnie moja przyjaciółka i miałyśmy dużo czasu, żeby pogadać. Opowiadając jej o moich ostatnich przeżyciach i refleksjach związanych z przeżywaniem mężczyzn usłyszałam od niej takie słowa: „że weszłam w swój schemat”. Nawiązała w ten sposób do sytuacji dziwnej mojej reakcji na nowo poznanego kolegę.

Tak, zdecydowanie to był schemat. Ale jeśli tak, to czy mój były mąż też nie był takim właśnie schematem. Mój ojciec lubił wypić i mój mąż też pił, ale jeszcze więcej. Mając taki obraz ojca wybrałam sobie męża na jego wzór. Taka kalka wręcz miała miejsce, aczkolwiek zaburzona rzeczywistość mojego małżeństwa przerosła mnie o wiele bardziej. Dlatego się rozwiodłam wtedy wiele lat temu. Już od jakiegoś czasu zastanawiam się czy ja kochałam mojego męża? I czy to nie był
z mojej strony rodzaj uzależnienia od tych silnych emocji, które wyniosłam z dzieciństwa? A które on jako osoba pijąca alkohol je tak samo u mnie wyzwalał, jak kiedyś mój ojciec i ta trudna sytuacja w domu. 

Nie wiem, zastanawiam się nad tym, kiedyś myślałam, że to była wielka miłość i byłam przekonana, że to tylko alkohol stanął nam na drodze do naszego szczęścia. Teraz nie jestem już tego taka pewna, już nie.

Wciąż za dużo strachu i lęku

Wciąż za dużo strachu i lęku

Wczoraj na terapii uświadomiłam sobie jaki rodzaj emocji najczęściej przeżywam, niestety wyszło na to, że jest to strach. Bardzo często się boję, gdy mam gorszy okres to ma to miejsce wielokrotnie w ciągu dnia, a gdy nadchodzą lepsze dni to jest wtedy mniej tego strachu. W trakcie omawiania wszystkich emocji dostępnych dla każdego z nas uzmysłowiłam sobie, że tak mało u mnie radości, która mogłaby zneutralizować w pewnym sensie poczucie lęku. Znany dobrze mi jest też smutek, który poniekąd może być następstwem odczuwanego przeze mnie strachu. 

Jest to dla mnie odkrywcze i zdecydowanie chciałabym coś z tym zrobić. Myślę, że gdybym miała więcej relacji z innymi, oczywiście takich dobrych, cokolwiek to oznacza, to wtedy mogłabym częściej odczuwać radość. Poza tym również chciałabym dalej budować relację z samą sobą, to jest równie ważne w procesie tworzenia swojego dobrostanu. A na tym polu już widzę pewne sukcesy w konkretnych i pozytywnych zmianach moich nawyków. Mam więcej uważności dla siebie samej, jestem nawet bardziej czuła dla siebie, począwszy od dobrych słów i gestów a skończywszy na serdecznym dotyku. Kiedyś, gdy kremowałam swoją twarz lub pielęgnowałam ciało to robiłam to z pośpiechem, mechanicznie, zadaniowo byle szybciej i w efekcie było to robione wielokrotnie ze zbyt wielkim naciskiem, wręcz przemocowo siebie traktowałam. Niestety, taka prawda. Teraz nawet jeśli nawykowo wchodzę w ten tryb, już to szybko wyłapuję i zmieniam na slow, na tu i teraz, nastawiam się na przyjemność, którą też może dawać i powinien nawet dawać stan obcowania z samą sobą. 

Przypominają mi się słowa naszej bardzo znanej terapeutki: „ja jestem dla siebie najważniejsza…”.
I mimo, że brzmi to kontrowersyjnie, to jednak uważam, że relacja z samym sobą jest pierwszą i kluczową relacją i od niej zależy cała reszta. Do tego właśnie nawiązuje badane przeze mnie od lat pojęcie miłości własnej. No cóż, jedną sprawą jest coś wiedzieć a zupełnie drugą to czynić, tak po prostu zwyczajnie to robić. Miłość wtedy jest prawdziwa, gdy nie objawia się li tylko w słowach, ale też w czynach. Miłość to czynienie dobra dla siebie bądź dla drugiego, ale zawsze powinna się wiązać z czynem wyrażonym w działaniu. I ja się tego właśnie uczę i nareszcie zaczyna mi coś z tego wychodzić…

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Moja siostra wcale nie jest taka jak mi się wydawało, niestety! To były moje oczekiwania. Widzę w tym swój schemat postrzegania innych wokół mnie, że biorę ich na plus, mówiąc sobie a raczej wmawiając sobie, że są fajni, lepsi itp. No cóż żeby przeżyć we własnym domu z dzieciństwa taki przyjęłam sposób funkcjonowania, bo to dawało mi nadzieję, której tak bardzo potrzebowałam. Dzięki temu mogłam tam jakoś przetrwać przecież, bo tłumaczyłam sobie np. wtedy: „ale mama jest przecież dobra, ona nie chciała, tak tylko wyszło, będzie dobrze…”. I to moje kupowanie miłości, uwagi oraz dopasowywanie się do innych – to jest jakby konsekwencją tego poprzedniego. 

Z drugiej strony spostrzegłam, że moja siostra rzeczywiście bywa lepsza, gdy sama ma lepsze dni, więcej nadziei w sobie może, gdy można dostrzec w niej radość. Gdy z kolei napotyka na trudności i boryka się ze swoimi problemami a ma z czym się mierzyć rzeczywiście, to wtedy odbija się to negatywnie na jej relacjach z otoczeniem. Ale czy tak nie działa większość z nas? Czy nasze emocje wtedy nie biorą górę i nie wchodzimy tym samym w stare koleiny destrukcyjnych zachowań? Myślę, że tak właśnie jest i sama też jestem tego przykładem.

Z jednej strony czuję żal i rozczarowanie, że moje oczekiwania się nie spełniły, że jednak nie mam w niej tej bratniej duszy, którą chciałam widzieć, bo tak bardzo jej potrzebuję. No ale to są moje potrzeby. A ona jest sobą i jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten fakt. Najgorsze co mogłabym zrobić, to robić jej wyrzuty, że mnie zraniła wtedy, że powiedziała to czy tamto albo że czegoś nie powiedziała itp. To tylko spowodowałoby konflikt między nami i dałoby odwrotny skutek.

Obiecuję sobie w zamian, że w trakcie jakiejś kolejnej trudnej sytuacji poinformować ją na gorąco o moich odczuciach, powiedzieć po prostu to co czuję i myślę. A resztę zostawić jej. Ale tak bardzo chciałabym móc spokojnie mówić o tym co czuję, tak na bieżąco. Mieć wtedy do siebie dostęp, być przy sobie, pozwolić sobie na to odczucie i zobaczyć je a następnie móc ubrać to wszystko w słowa i wypowiedzieć je. Jakie to proste a jakie trudne zarazem. A to właśnie dopiero byłoby zachowaniem asertywnym, tym pożądanym i najbardziej właściwym. Nieuległość, nieagresja a asertywność jest najzdrowsza dla nas wszystkich.

Mnie do tej pory udało się zaledwie namierzyć jakiś rodzaj dyskomfortu, coś w rodzaju uczucia, że coś jest nie tak w tych słowach albo zachowaniu tej drugiej strony, ale to wszystko co na razie udało mi się osiągnąć. Dopiero po czasie, na spokojnie i zazwyczaj nawet na drugi dzień mam dostęp do tego i wtedy dopiero widzę wyraźnie – co się stało, co mnie dotknęło, dlaczego i co powinnam z tym zrobić, czyli co powiedzieć. Widzę, ale z opóźnieniem.

To wynika z mojego mechanizmu obronnego wypracowanego w dzieciństwie, żeby przeżyć musiałam mniej widzieć, a jeśli już zobaczyłam to zmienić znaczenie, zazwyczaj umniejszyć tą treść, która za tym stała albo i wyprzeć, zapomnieć. A przede wszystkim skupić się na tej drugiej stronie a nie na sobie, ten drugi zawsze wydawał mi się ważniejszy na tu i teraz a ja potem, długo, długo potem albo i wcale. Sama nie umiałam się obronić a wsparcia nie było znikąd. Ojca zazwyczaj nie było a nawet jeśli już był, to nigdy nie miał cierpliwości, żeby dostrzec nas i nasze potrzeby a mama podobnie zresztą. W przypadku konfliktów między nami nigdy nie próbowała dociec kto ma rację i gdzie leży prawda. Wygrywał ten kto był silniejszy, czyli patrz wykazał się większą agresją. Ja potrafię być agresywna a jakże ale mam coś takiego w sobie, że używam jej tylko w przypadku obrony, tylko wtedy, gdy nie mam już wyjścia, ale nigdy dla samego celu atakowania drugiego. Jeśli nie muszę wolę nie walczyć, wolę zawsze spokój i zgodę. I dla tzw. świętego spokoju potrafię znieść wiele, ale to nie jest dobre, bo to wpędziło mnie właśnie w tą wieloletnią rolę ofiary. To nie jest właściwe, bo tam, gdzie znajdzie się ofiara tam też pojawi się kat. To działa w dwie strony. I każdy jest wtedy na przegranej pozycji, obie strony cierpią. Nieraz wygląda to tak, że role się zmieniają i na przemian występują, kat wciela się w rolę ofiary i na odwrót. To też miało miejsce w mojej rodzinie, nieraz to widziałam i zresztą niestety widzę to wciąż i nadal.  A wyjściem jest tylko złoty środek: „JA JESTEM OK I TY TEŻ JESTEŚ OK”. Porozumienie, akceptacja siebie i wzajemny szacunek. Ot i wszystko na temat. I mogłoby być tak pięknie. Gdyby udało nam się przestać walczyć ze sobą to wszyscy bylibyśmy w raju już tu na ziemi…

Potrzeba akceptacji

Potrzeba akceptacji

Wczoraj byłam u rodziców na niedzielnym obiedzie, potem kawa i było tak dobrze, tak normalnie i po długim spacerze z siostrą, zostałam właściwie do późna. Czyli udało się jednak, ponieważ miałam takie założenie na tą wizytę, żeby się w trakcie niej nie zdenerwować, nie ulec innym wokół tylko być wierną sobie zgodnie ze słowami: „nic ani nikt nie ma prawa decydować o moim samopoczuciu, to ja wybieram co czuję, jak się zachowuję i co myślę”. Tylko raz poczułam wściekłość, gdy tata znów swoim zwyczajem użył słowa: „bieda” ale gdy to poczułam i miałam tego świadomość to po prostu puściłam to, poszło a ja zostałam w tym punkcie, w którym byłam wcześniej, rozmawiałam wtedy z mamą pokazując jej mojego bloga. Dałam jej też  do przeczytania tekst wpisu, w którym pisałam o jej pamiętniku i użyłam jego fragmentu. Z uwagą przeczytała, ale nic nie powiedziała, nic.

Powtórka z dzieciństwa – ja się dziele sobą a ona nic na to, nic na mnie tym samym, ściana. I tak się pocieszam, że gdy rozwinęłam temat tłumacząc moje motywy pisania tego bloga, to jej postawa wyglądała chociaż na przychylną i nie było słów dezaprobaty, co istotne. Jak ważne jest dla mnie jej błogosławieństwo, jej opinia, postawa wobec mnie, jak bardzo!!! Jestem dorosła i mam prawo do własnych wyborów a wciąż szukam jej akceptacji, patrz miłości… Znów wracam myślami do faktu, że jednak to jest dla mnie ważne, bo jest, bo nie chcę, żeby cierpiała z powodu tego, że o niej piszę, o innych z rodziny i dlatego chcę, żeby znała moje intencje i je rozumiała a najlepiej akceptowała. Może do tego dojdzie, może to jest proces, może tak.

Słowa mogą zabić

Słowa mogą zabić

No i dostałam po głowie i to nieźle, bardzo bolało i boli nadal. Mój dorosły syn w rozmowie ze mną na WhatsApp dowalił mi z zaciętą i wrogą twarzą w złości a wręcz wściekłości, że: „nie wierzę w ciebie już, ja w ciebie nie wierzę, tak chcę żebyś wiedziała, nie wierzę w ciebie już!!!”. Taki był przekaz.

Dla mnie to było i jest raniące i boli, teraz gdy potrzebuję najbardziej wsparcia moja najbliższa mi osoba mówi takie słowa! To jest straszne, to wibruje w uszach, w głowie i ciele, to zostaje… To powoduje łzy i rzeczywiście jestem bliska zwątpienia i zastanawiam się, może oni wszyscy mają rację? To znaczy, moja rodzina, dla których jestem powodem do zmartwień, ja która kiedyś byłam u szczytu, zaradna, skuteczna i mocna i co chyba najważniejsze miałam pieniądze, powodziło mi się zawodowo, finansowo… Teraz ja ta sama niby, ale całkiem inna, bo jestem na terapii, bo nie mam już swojego mieszkania, wiecznie chora, pokonana, bo nie pracuję – ciągle na zwolnieniu lekarskim.

Tak wiem, że mój syn mnie kocha i się o mnie martwi. Ale słowa mogą zabić i te jego słowa spowodowały, że ja sama z poziomu zadowolenia i wiary w siebie wpadłam w czarną dziurę rozpaczy i zwątpienia. Myśląc, że może faktycznie, może ten blog nie ma sensu, może nikt tego nie chce, tak samo jak nie chce tego mój syn. Może to kolejna strata pieniędzy i czasu, może ja rzeczywiście jestem… no właśnie, jaka jestem? Nic już nie wiem, jestem w punkcie wyjścia. Te słowa zabiły we mnie to co udało mi się osiągnąć przez ostatni czas, czyli spokój, radość, zadowolenie i wiarę w siebie, że będzie lepiej. Zastanawiam się czy mam jeszcze nadzieję? Może trochę tak… nie wiem, nic już nie wiem.

Po co to było? On twierdził, że chce mną potrząsnąć, zmobilizować… Ale to tak nie działa, nie tak. Po tej rozmowie uszło ze mnie wszystko co było dobre, jestem pusta i zastanawiam się teraz jak to możliwe, że pozwoliłam na to, aby to tak mnie dotknęło?! Przecież to była tylko jego ocena, jego opinia, nikt nie jest nieomylny.

Przypominam sobie moje dzieciństwo a potem młodość nikt we mnie nie wierzył, nikt!!! Moi rodzice zawsze byli pełni lęku, pamiętam takie słowa często powtarzane: „jak wy sobie w życiu dacię rade?” z pełnym powątpiewaniem i troską w głosie.

Moja wychowawczyni w ósmej klasie na forum innych uczniów wykrzyczała wręcz takie słowa do mnie: „Ty, ty do średniej szkoły???!!!” (cedząc przy tym moje nazwisko przez zęby). W odpowiedzi na jej pytanie: „gdzie każdy z nas planuje iść po skończeniu szkoły podstawowej?” Usłyszała wtedy ode mnie, że chciałabym iść do średniej szkoły. Ile mnie to wtedy kosztowało stresu, jakie to było straszne i okrutne z jej strony a przecież znałam ją i niestety wiedziałam od dawna jaka jest jej opinia na mój temat. Tak nie miałam samych piątek, większość to były czwórki a z matematyki i z fizyki jeszcze naciągane, ale ja wtedy miałam kruchą wiarę i jak widać dużą nadzieję, że mogę iść do szkoły średniej a nie do zawodówki. Notabene lata później miałam okazję skonfrontować się z tą historią pracując w tej samej szkole jako psycholog! Jako magister psychologii!!! Więc zaszłam o wiele dalej niż ona się spodziewała. A jednak nie miała racji, jaka ulga pojawia się u mnie i satysfakcja. To była osoba mi obca, ważna wtedy dla mnie, ale obca.

A z drugiej strony, dlaczego tak było i nadal tak jest, że ci najbliżsi mi, moja rodzina nadal we mnie nie wierzą? Dlaczego??? Czy rodzina nie powinna być od tego żeby wspierać i wierzyć choćby cały świat zwątpił. Dlaczego ja mam zawsze pod górkę i ciągle muszę zmagać się nie dość, że ze swoimi demonami to jeszcze z kłodami, które rzucają mi pod nogi ci najbliżsi, ci którzy są dla mnie ważni, których słowa najbardziej potrafią zranić, potrafią zabić… Mam już dosyć tłumaczenia każdego, no tak ale kocha, no tak ale się martwi… Mam dosyć!!! Chcę szacunku i dobrego traktowania, chcę miłości w czynach a nie w gadaniu o niej. Tak wiem, dostałam też wiele miłości i wsparcia od mojego syna przez te trudne ostatnie lata, ale to nie oznacza, że teraz może mnie aż tak źle traktować. Nie zgadzam się na to bo to było złe, raniące i krzywdzące. Rana to ból, ból to krzywda, tak to wygląda mimo najlepszych chęci.

Jak to zmienić? Nie pozwalać sobie na słabość wobec bliskich i nie mówić o mojej rzeczywistości na tu i teraz, chyba że ta stanie się kiedyś świetlana i pożądana. Tak, o sukcesach łatwo się mówi i z przyjemnością słucha. Trudności i porażki są o wiele trudniejsze do przyjęcia i dla nas samych i dla innych.

Pocieszam się faktem, że mimo wszystko ta noc też była dobra, mimo że już byłam na granicy, czułam ucisk w sercu, ciężar i to znajome odczucie, że już prawie zalewa mnie fala lęku. Uciekałam jak mogłam, tłumaczyłam sobie, że „jesteś bezpieczna, ja ciebie już nie zostawię, jest dobrze, to tylko słowa, a ja jestem, wciąż jestem i ja w ciebie wierzę Kochana, wierzę i nigdy cię już nie zostawię, zawsze będę przy tobie i z tobą. Jestem i kocham, jestem i wspieram, jestem i wiem, że będzie dobrze bo ja wierzę …”

Może to jest metoda – kochać siebie i akceptować wbrew wszystkiemu i wszystkim wokół. Być dla siebie dobrą mimo, że inni pokazują ci, że na to nie zasługujesz traktując cię raniąco krzywdząc cię i poniżając… Ale przecież jeśli ja dam sobie miłość i szacunek to wtedy łatwiej będę innym stawiać bezpieczne dla mnie granice, wtedy się ochronię i nie będę cierpieć. Bardzo bym tego chciała… I postanawiam słuchać siebie i wierzyć w swoją mądrość i intuicję, bo przecież ona zawiodła mnie do tego punktu, w którym jestem teraz a tego nie zamieniłabym na żadne pieniądze świata. Decyzja o terapii była dla mnie i jest wciąż jedną z najlepszych moich decyzji w życiu.

Czuję po napisaniu tego, po ułożeniu w głowie tych myśli i emocji w ciele, że jestem w domu. Czuję spokój, wracam do siebie.

Dziękuję, że mogę się z tym podzielić, bo mnie to uzdrawia, rzeczywiście mi to pomaga, jestem na powrót sobą. Więc opinia mojego syna i tym bardziej jego słowa nie mają teraz dla mnie większego znaczenia niż to co ja mam w głowie i co najważniejsze w sercu, mimo wszystko.