Czuła empatia

Czuła empatia

Wczoraj znów byłam z rodziną, poszłam do nich wieczorem ponaglona niemalże zachęcającym telefonem ze strony mojego taty. Moja mama upiekła ciasto, było dużo rozmów, sielanka. Tak rzeczywiście jest miło, widać u wszystkich dobre, przyjazne nastawienie. Jedynie mama starając się zwrócić na siebie uwagę wchodziła w stare schematy i wtedy albo uderza w nutę ofiary, albo atakuje innych, najczęściej tatę bądź moją siostrę. Dlatego te dwie osoby a nie inne, bo oni właśnie w trójkę mieszkają razem na co dzień. Więc to widać ma związek. Wtedy mama rzuca takie hasła jakby chciała powiedzieć: „na co dzień nie jest tak różowo, na co dzień jestem nieszczęśliwa, skrzywdzona, nieszanowana…”. 

I tak rzeczywiście znam to z mojego dzieciństwa, młodości, przeszłości – moja mama zazwyczaj czuła się niezadowolona, niezaspokojona w swoich oczekiwaniach i rozżalona w kontekście wzajemnych relacji z resztą domowników. Zawsze ktoś był winien jej złego samopoczucia albo jeden albo inny kozioł ofiarny musiał się znaleźć. Chwile pozornego spokoju mogły być tylko mierzone w godzinach. A i tak dało się wtedy odczuć napięcie co tym razem się stanie, co się wydarzy, na kogo padnie tym razem.

Piszę o tym, ale czuję spokój i akceptację na to co miało miejsce, co ma i co jeszcze będzie miało miejsce, bo wiem, że te schematy zachowania mojej mamy są i takie pozostaną. Ona z takiego zachowania a nie innego czerpie korzyści, ale nie chcę dalej się o tym rozpisywać. Zostawiam to. To jej schematy i jej odpowiedzialność za nie i za siebie tym samym. Oddaję jej to, nareszcie wyraźnie czuję, że to jej a ja nie jestem odpowiedzialna ani za jej samopoczucie ani tym bardziej za jej zachowanie. Nareszcie jestem wolna. 

Bo tak rzeczywiście jest. I wczoraj tam na gorąco widziałam to zachowanie mojej mamy i nie poczułam się inaczej niż wcześniej, nic mi to nie zrobiło, nie ma to już nade mną żadnej mocy tak jak wcześniej. A dziś, gdy o tym piszę to czuję oprócz spokoju i akceptacji taki rodzaj czułej empatii do niej, że aż tak ta moja mama nie potrafi przyjąć miłości od swoich domowników. Dlaczego? Bo jej nie widzi, bo nie chce jej widzieć, bo nie umie już jej zobaczyć? Nie wiem. I nie chcę już tego rozkminiać, już nie. Zostawiam to i oddaję niejako w ręce mojej mamy, bo do niej to należy, nie do mnie. Już nie, nareszcie, uff. Rzeczywiście jestem już wolna.

Mogę teraz czule ją objąć swoją uwagą pełną empatii i kochać ją, po prostu ją kochać taką jaką ona jest. I to wystarczy. 

Miłość ponad wszystko, nawet i ból

Miłość ponad wszystko, nawet i ból

proces, Gestalt teoria psychologii postaci, terapeuta, poziom świadomości i podświadomości, zapomnieć, wyprzeć, transformacja, uzdrowienie, praca z ciałem, emocje, zamiana obiektu, maska strachu, maska przerażenia, maska bólu, miłość, cierpienie, ból, tulić, kochać, wzruszenie, pojednanie, ukojenie, zaspokojenie, poczucie bezpieczeństwa, dobry sen,

Przeżyłam wczoraj bardzo głęboki proces będąc na wizycie u terapeuty pracującego w nurcie Gestalt. Bardzo było mi to potrzebne. Czułam już od jakiegoś czasu a historia z klockami wyraźnie potwierdziła mi to, że w moim procesie psychoterapii wszystko zostało już dotknięte, obgadane, przepracowane na poziomie świadomym. W każdym razie jak na ten czas, bo nie wiadomo co przyniesie przyszłość. Czułam, że powinnam sięgnąć głębiej do podświadomości, do tego co zostało zapomniane bądź wyparte. Zostało wyparte w moim interesie oczywiście po to, żeby mnie chronić w tamtym czasie.

Opowiedziałam na wstępie filmik z klockami i wyraziłam swoje uczucia jak bardzo mnie widok tych dzieci poruszył. To akurat nie było trudne, bo znowu miałam łzy w oczach. Powiedziałam, że: „ja jestem jak te dzieci, boję się wziąć klocek do ręki, tak jak boję się nadchodzących zmian w moim życiu i wielu innych kwestii”. Terapeutka zapytała mnie – gdzie w ciele umiejscowiłabym ten lęk, odpowiedziałam, że w sercu i dalej już poszło. Odbył się długi proces głęboko transformujący, uzdrawiający. 

Dzięki temu procesowi mogłam w sercu, w emocjach i dalej w świadomości zamienić jeden obraz na drugi, właściwie jeden obiekt na drugi. Mianowicie przerażający obraz maski powykrzywianej w różnych dynamicznie zmieniających się grymasach, tak straszny dla tej małej kilkutygodniowej istotki, obraz strachu, przerażenia, bólu, cierpienia, płaczu wręcz krzyku na obraz mojej mamy. Która przecież robiła to z miłości. To ona była tym strasznym obiektem w masce strachu i bólu, ale dzięki temu przeżyciu mogłam to zobaczyć, poczuć, przeżyć i odkryć, że pod tą straszną maską kryła się moja mama. Mama, która aż tak bardzo kochała, że z miłości musiała zadawać mi ból. Z miłości cierpiała razem ze mną. Z miłości kochała prawdziwie, bo dzięki temu chodzę. Nie siedzę na wózku inwalidzkim jak mówili lekarze przy moim urodzeniu.

W efekcie czego przyjęłam moją mamę, przyjęłam jej miłość. Zobaczyłam tam głęboko i daleko, bo w moim dzieciństwie, że ona właśnie kochała mnie ponad wszystko, ponad swój ból, który odczuwała zadając mi ból. Ona cierpiała za nas dwie poniekąd. A mimo to jej miłość była na tyle duża, że uniosła to cierpienie i sprawiła, że mogłam pójść na operację i dalej mogłam zacząć chodzić. Dzięki niej chodzę, dzięki niej jestem tym kim jestem.

Wieczorem poszłam do mojej mamy Bogu dziękując, że jeszcze żyje i że mogę to jeszcze zrobić. I powiedziałam jak bardzo ją kocham, jak bardzo… i tuliłam ją długo i bardzo mocno, dziękując za wszystko co dla mnie zrobiła. Płakałyśmy obie. Było mnóstwo uczuć wzruszenia, pojednania, miłości.  Powiedziałam jej, gdzie byłam i co w tym dniu zrobiłam, jaki proces, ale bez szczegółów. W takiej chwili słowa są zbędne. Wystarczy wtedy być.

Tej nocy spałam jak niemowlę. Ukojone, zaspokojone, bezpieczne. I te uczucia noszę w sobie nadal. I niech tak zostanie.

Klocki życia

Klocki życia

Zobaczyłam dziś filmik na YouTube: „Wpływ deprywacji emocjonalnej i zaniedbania w stosunku do małych dzieci (1965)”. Jestem poruszona i czuję żal, wzruszenie, rozpacz – cały koktajl uczuć właściwie przelewa się prze ze mnie. Płaczę i widzę w tym dziecku, w tych dzieciach siebie. Widzę siebie.

To ja sama teraz podchodząca jak do jeża w obliczu wznowienia działalności gospodarczej, wyboru nowego miejsca zamieszkania i wszystkich innych zmian, które mnie czekają. To ja, ta która chce i nie chce. Zalękniona, rozglądająca się wokół jakby szukała podpowiedzi, czy może jednak wziąć ten klocek i nim się pobawić i przyjąć go. Ten klocek, klocki to nowe możliwości, które życie teraz daje mi na tacy, wszystkie okoliczności temu sprzyjają abym to wzięła. 

A ja się boję, ja szukam podpowiedzi wokół – w innych czy jednak mogę w to wejść, czy dam radę, czy zasługuję?

Mocna i dla mnie bardzo ważna lekcja. Za każdym razem, gdy ogarnie mnie lęk to przypomnę sobie te dzieci, które nie dostając wcześniej tego czego potrzebowały, czyli przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa a tym samym miłości, potem już przestają sięgać po cokolwiek co mogłoby ich wyzwolić ze starych kolein funkcjonowania.

Obiecuję sobie widzieć, sięgać i grać wszystkimi klockami, które podsuwa mi życie.

Miłość która zadaje ból

Miłość która zadaje ból

Byłam na warsztatach tańca intuicyjnego i między innymi była tam praca z seksualnością. Poddałam się temu procesowi, weszłam w to cała i podziało się, oj podziało. Nieprawdopodobne, że w trakcie miałam obraz mojego męża w najgorszym dla mnie momencie w przeciągu całej naszej historii. Miała miejsce taka sytuacja w trakcie naszego zbliżenia, gdy on wtedy na totalnym kacu, niedopity czy wypity, był w strasznym stanie, w każdym razie nie trzeźwy. A ja, mimo że widziałam, wiedziałam, czułam z kim mam do czynienia i tak weszłam w to jakby idąc na ścięcie, na śmierć. I tak było, nikt nigdy w całym moim życiu mnie tak źle nie potraktował, nie upokorzył, nie zbezcześcił wręcz jak on wtedy postąpił ze mną. 

Dlaczego się na to zgodziłam, dlaczego mu pozwoliłam? Kupowałam jego miłość w ten sposób, po prostu. Nauczona w dzieciństwie, że na względy trzeba sobie zasłużyć, że trzeba być grzeczną i wtedy może ktoś zwróci na mnie uwagę. Aczkolwiek teraz widzę, że to myślenie było złudne, ale jednak w ten sposób funkcjonowałam. 

Jak to możliwe, że dorosła kobieta, z doświadczeniem, wykształcona po wielu sukcesach w sferze osobistej jak i zawodowej (to wydarzenie miało miejsce zaledwie kilka lata temu), może się tak zregresować, żeby wejść w rolę zastraszonej, opuszczonej dziewczynki żebrzącej o uczucie. Wołającej – „bądź ze mną, zostań ze mną, nie opuszczaj mnie… Niech boli, niech tak będzie, rób co chcesz, ale tylko ze mną bądź… proszę”…

Pisząc to płaczę nad sobą, płaczę i tulę samą siebie. Tą małą dziewczynkę, która była bita przez ojca gumową, czarną żyłą przyniesioną z kopalni… Bił, ale był… Nie odszedł… 

Dlatego tyle we mnie autoagresji i przejadania się, traktowania siebie surowo. Dlatego tyle stawianych wymagań, wyśrubowanych oczekiwań, ambitnych celów. Dlatego traktuję siebie przemocowo, sama sobie to robię. Bo co, bo jestem sama i nikt inny mi tego nie zrobi, bo takie traktowanie kojarzy mi się z miłością. Bo tak wyglądała właśnie miłość w moim rodzinnym domu: przemoc fizyczna i słowna = agresja stosowana = opresja = terror = zło.

Razu pewnego mój ojciec w szale omal mnie nie zabił. Nawet nie wiem, czy wtedy był wypity, nie wiem, Czy mógł być wtedy trzeźwy? Nie wiem. Byłam mała, miałam zaledwie 5 a może 6 lat, nie więcej w każdym razie. Co mogłam wtedy zrobić, w czym zawinić??? Chwycił w ręce takie solidne drewniane krzesło kuchenne, i rzucił we mnie. Rzucił we mnie krzesłem, ono leciało prosto na mnie, ale moja mama w ostatniej chwili mnie popchnęła w innym kierunku, akurat na piec. Skończyło się tylko na bólu, siniaku, guzie. Przeżyłam. Mama mnie uratowała.

Nienawiść i miłość. Ból i troska. Cierpienie i uwaga. Dążenie i unikanie…

Jesteśmy wolni

Jesteśmy wolni

Usłyszałam takie słowa wczoraj na terapii ze strony terapeuty: „każdy z nas jest tutaj na swoich warunkach”. Odnosiły się one właściwie do naszego sposobu funkcjonowania w grupie. Jaki kto ma stosunek, czy mówi mniej czy więcej, czy uwalnia swoje emocje i w jakim stopniu, a może jest bardziej skryty, bo tak już ma. Ale u mnie te słowa poruszyły o wiele więcej. Odniosłam je do nas wszystkich i naszych wyborów na przestrzeni naszego życia. 

I mam taką refleksję. Jak często o tym zapominamy, jak często kierujemy się innymi bądź niepisanymi normami społecznymi, stereotypami. A tak właściwie jesteśmy wolni i każdy z nas ma wybór. Bo każdy z nas jest tutaj na swoich warunkach. Mamy wolną wolę. I też wierzę głęboko, że każdy z nas ma coś do zrobienia na tym świecie. Coś do załatwienia wręcz dla siebie i jednocześnie dla innych. Bo jeden nie istnieje bez drugiego. Jesteśmy, jak system naczyń połączonych oddziaływując wzajemnie na siebie. I to jest w człowieku piękne. Umiemy sobie pomagać, umiemy współpracować, umiemy kochać, choć nie zawsze nam to wychodzi. Ale mamy to w sobie.

Ja sama teraz mierzę się z decyzją: „czy mogę jednak zostawić rodziców i się wyprowadzić? Gdzieś daleko? Ale przecież ich nie zostawiam, jest siostra przy nich…” Ale na ile jest to mój lęk przed pójściem dalej a na ile: „ale powinnam, tu jestem pomocna, tu mnie potrzebują…”. A może jest to związane z moją tendencją do uzależniania się od ludzi, od miejsc? Czy rzeczywiście tak jest? Będę stawiać sobie pytania i szukać na nie odpowiedzi. Poprzyglądam się temu i sobie samej. 

A może znowu życie przyniesie mi odpowiedź…

Było warto

Było warto

Wczoraj miałam trudną sesję, czytałam swój życiorys na terapii. To taki rodzaj wiwisekcji. Czytam w grupie swoją historię, pojawiają się też emocje i następnie dostaję informacje z ich strony co im to robi, co myślą, co czują… Bardzo trudne, ale niejednokrotnie jednak odkrywcze a przede wszystkim uwalniające, oczyszczające i uzdrawiające co najważniejsze. 

Od psychoterapeuty usłyszałam słowa, że ja nie uzależniam się od tego co w środku, ale od tego co na zewnątrz. I jak zwykle trafione w punkt. Taka prawda. Rzeczywiście bardzo przywiązuję się do miejsc a zwłaszcza do ludzi. Lubię też mieć swoje rytuały i przyzwyczajenia. Czuję się wtedy bezpieczniej. A ostatnia moja reakcja na widok męża dała mi dużo do myślenia, zresztą te słowa padły właśnie tytułem komentarza między innymi do tej sytuacji. Więc tym bardziej przyjrzę się temu.

W innym miejscu usłyszałam, że mnie wystarczy dać kawałek a ja już jestem zadowolona. Niestety, tak. Byłam źle traktowana w dzieciństwie, dużo dawałam z siebie, więc gdy od mojego męża dostałam namiastkę uczucia, zainteresowania ja z tego zrobiłam miłość i weszłam w to. Tak bardzo chciałam kochać i być kochana…

Widzę, że w pierwszym cyklu terapii byłam bardziej skupiona na dzieciństwie i rodzinie mojego pochodzenia. A teraz odczuwam potrzebę pochylić się nad moim małżeństwem, rozwodem, który też był traumatyczny, nad kwestią mojego współuzależnienia. Czy wciąż i nadal je noszę w sobie? Mimo terapii sprzed lat w tym właśnie kierunku. Nie wiem, ale chcę się tego dowiedzieć.

Najbardziej wzruszyłam się czytając słowa dotyczące mojego syna: „wychowałam syna na wspaniałego człowieka, teraz mieszka za granicą, spełnia swoje marzenia podróżując po świecie i myślę, że jest szczęśliwy”. A to było moim największym marzeniem: „żeby był szczęśliwy mimo wszystko, mimo rozwodu i takich przeżyć i takiego ojca…”

I to nie są puste słowa, ponieważ wczoraj też, mój syn zadzwonił do mnie i zapytałam go wprost: „czy jesteś szczęśliwy?” A on odparł, że: „tak. Oczywiście, że tak.” I to jest prawdziwy miód na me serce… 

Było warto toczyć ten bój. Walczyć o siebie i tym samym o niego…

Schemat dramatu

Schemat dramatu

Mam się stąd wyprowadzić, zdecydowanie tak. Wczoraj wizyta u rodziców i powrót siostry mi to wyraźnie potwierdziło. Tu dla mnie nie ma miejsca. Mama doskonale się odnajduje w tych swoich schematach i gdy tylko pojawiła się siostra to weszła w rolę ofiary. Tam zawsze już tak będzie, bo oni tak funkcjonują od zawsze. Tak samo jak to, że oni nie chcą mojej pomocy.  Oni też nie chcą mnie prawdziwej, czyli tej zadowolonej, poukładanej, asertywnej… Bo oni mają własne dramaty. I chcą się w tych dramatach, żalach, pretensjach pławić i tkwić w nich. To jest ich schemat, tak chcą. To jest ich sposób na życie.

Tam nie ma normalności i nigdy nie będzie. A może to właśnie trzeba by było nazwać ich normalnością. Tak, właściwie tak. Przyjąć to i zaakceptować. Ale mimo wszystko wolałabym na to nie patrzeć i nie uczestniczyć w tym. Za bardzo ich kocham jednak by móc spokojnie patrzeć na to, jak oni się męczą. Wolę stąd wyjechać i nie być uczestnikiem tych dramatów. Zrobię im przysługę i sobie tym samym.

Niekiedy odejście jest najlepszym rozwiązaniem.

Żal mi tej miłości

Żal mi tej miłości

I znów nie wiem co zrobić, znów te sprzeczne uczucia. Zmarła moja teściowa, była teściowa, bo skoro były mąż to też i ona. Ale jednak, to teściowa. Jakby nie było. Nie wiem czy chcę iść na pogrzeb, bo wkrada mi się od razu, że przecież powinnam. Ale może ja chcę się właśnie po zastanawiać. Czy właściwie chcę tam iść? I już.

Będzie tam mój były maż. Okropnie brzmi to słowo: były, była. Okropnie, czy to chodzi
o męża czy o teściową to brzmi mi to, tak samo źle. No bo co kiedyś tak, a teraz nie są moją rodziną. Przykre i bolesne nawet po tylu latach. A jednak wciąż i nadal odczuwam smutek, stratę i ból. Tak to boli, mimo, że tyle lat upłynęło. Mam łzy, płaczę pisząc to. Nie wiedziałam, że tak jeszcze to przeżywam. Dlaczego?

Bo mogło być inaczej, mogło być dobrze a stało się jak się stało. I nic się już nie da zmienić. Nic. Już straciłam nadzieję, bo dwukrotne próby w ostatnich kilku latach pokazały mi, że nic nie da się z tym zrobić. Więc odpuściłam. Pożegnałam się wtedy… 

Ale to i tak boli, bardzo boli. To jest prawdziwe cierpienie. I nie da się tego wytłumaczyć, że alkohol, że tyle różnic między nami, że może to było co innego… Nic nie ulży w tym bólu, który czuję. Próbowałam go kochać i z tym właśnie człowiekiem chciałam być, stworzyć rodzinę i trwać, trwać aż do końca…

Nie udało się, nic nie wyszło… Wyszło jedno – nasz syn. Jedynie nasz syn jest żywym dowodem, że kiedyś nas coś łączyło i on po nas pozostanie. To jest pocieszające tylko w tym wszystkim. 

Płaczę nad sobą, płaczę nad moim mężem (już mi nie przechodzi przez myśli słowo: były), płaczę i żałuję mimo wszystko żałuję tej straconej miłości, tych straconych szans, tego czasu…

Żałuję, bardzo żałuję…

Role się odwróciły

Role się odwróciły

To ja mam być kontenerem dla moich rodziców, to ja jestem dorosła a oni są w tym wieku, że zachowują się niekiedy jak dzieci. I to jest normalne, tak, mają do tego prawo. Ostatnio mama podjęła, jak się okazało, złą decyzję i zachorowała, złapała Covida, wczoraj był wynik testu. Więc sprawa jest poważna. A gdyby mnie posłuchała i zaczekała na mnie to ja bym ją woziła na zabiegi do tego odległego miasta, ale ona nie chciała czekać. I teraz zamiast siedzieć w Szczyrku na dwutygodniowym turnusie rehabilitacyjnym, bo taki był plan. To ona siedzi w domu i leczy Covid-a, którego prawdopodobnie załapała gdzieś w autobusie albo tramwaju, kto wie. Ale fakt jest taki, że przez dwa tygodnie co drugi dzień tam i z powrotem jeździła po 2 godziny i więcej w każdą stronę. To było dla niej i duże obciążenie fizyczne i jak widać duże ryzyko. No cóż to ona podjęła taką decyzję a nie inną. I są tego rezultaty. Ona nie przyjęła wtedy mojej propozycji i ja jedyne co mogłam wtedy zrobić to uszanować jej decyzję. I to nie ja jestem winna, że ona zachorowała. Nie. Mimo, że pierwsza moja myśl taka właśnie była. Poczucie winy automatem niejako zalało mnie i dopiero racjonalne myślenie analizujące sytuacje i zbierające fakty w całość trochę popuściło ten stan. A teraz spisanie tego wszystkiego mi w tym jeszcze pomaga.

Moja mama jeszcze nie raz zrobi swoje i być może nie zawsze z dobrym skutkiem, ale ja mam być i tak spokojna, wspierająca i kochająca. Tak samo jak kocha się krnąbrne dziecko, które błądzi po drodze szukając swoich granic.

Role się odwróciły, moi rodzice są w tym wieku, że niekiedy zachowują się jak dzieci a ja mam to wytrzymać i skontenerować ich rozterki, lęki, wybory oraz rezultaty ich decyzji.

Ale z drugiej strony ja rozumiem moją mamę, ona chciała dobrze. Ona dalej walczy o swoją niezależność w ten sposób właśnie, bo zawsze była niezależna i samodzielna, tak było. I teraz na nowo uczy się co jeszcze może a czego już nie. To takie trudne, bardzo. Ja tak samo, nie, nie tak samo. Podobnie właściwie, będąc po ciężkiej chorobie na nowo uczyłam się metodą prób i błędów co już mogę a czego jeszcze nie. Ale kierunek był odwrotny. A to ogromna różnica. Jestem wzruszona pisząc to bo odkryłam znów coś nowego i zupełnie zmienia mi to perspektywę spojrzenia na te różne zachowania mojej mamy. I czuję, że jeszcze bardziej ją kocham…

Niełatwe, ale możliwe, myślę. Im więcej we mnie będzie spokoju i też stabilizacji w każdej płaszczyźnie mojego życia, tej zdrowotnej, mieszkaniowej, zawodowej, finansowej… to tym bardziej będę w stanie im pomagać i wspierać ich. Czyli znów powinnam zacząć od siebie i dążyć dalej do mojego dobrostanu, bo tylko wtedy znajdę siłę i cierpliwość na mierzenie się z problemami dnia codziennego w mojej rodzinie. A te problemy były, są i będą nadal, to jest pewne. 

Akceptacja na wszystko co przynosi życie.  Jak i dbanie o siebie i dalej dbanie o innych wokół mnie. Czy to drugie, to nie jest właśnie miłość własna?

Miłość bez miłości

Miłość bez miłości

Czegoś dotknęłam, coś się uruchomiło we mnie, w pamięci, w emocjach podczas pracy na wczorajszych warsztatach teatralnych. Prowadzący tłumacząc jednej z uczestniczek jej rolę w scence kreślił słowami obraz mężczyzny, który zaistniał na jedną noc w jej świecie i zniknął.  A ona oczywiście ma z tym problem, bo się zaangażowała uczuciowo, takie typowe i klasyczne, jak to w życiu. Gdy poczułam w czym rzecz, jakie są intencje reżysera, od razu na głos wyszły ze mnie słowa: „on się tylko spuścił” ot co. Te słowa nie były z głowy, ja tego zupełnie nie kontrolowałam (niekiedy tak mam) to wyszło ze mnie niejako z mojej głębi, ze środka, z trzewi… Sama byłam sobą zaskoczona, ale gdy ktoś inny rzucił do mnie słowa zdziwienia, że tak ostro pogrywam, to nie zrobiło mi się głupio, nie cofnęłam się, wręcz przeciwnie odparłam: „no co? Taka prawda jest, po prostu”. Wszyscy byli zaskoczeni i mieli prawo, wiem to. Moje słowa można odebrać jako wulgarne, nie na miejscu, zbyt osobiste, niedozwolone i należące raczej do tematów stanowiących zdecydowane tabu i ja się z tym właściwie zgadzam. Więc dlaczego one wyszły z moich ust?

Myślę o tym i nie daje mi to spokoju i wydaje mi się, że już jestem blisko.  Bolesne, przykre i trudne, ale niestety prawdziwe. Właśnie takich słów mogłabym użyć w trakcie mojego pożycia z mężem, tak się czułam po fakcie naszego zbliżenia, zdarzało się nawet, że płakałam. I nie były to łzy wzruszenia, nie. To był żal, smutek, poczucie pustki i straty. I wtedy byłam na tyle młoda i nieświadoma, że nie wiedziałam o co mi chodzi? W czym rzecz? Wtedy tylko zaledwie pozwalałam sobie na te uczucia i je puszczałam wolno, zostawiałam je, bo nie wiedziałam co z tym zrobić. 

Teraz wiem, że to był akt nazywany miłością bez miłości, bez bliskości tej prawdziwej z serca, tam wtedy łączyły się ciała, ale bez porozumienia naszych dusz. I tego mi brakowało w tych zbliżeniach, mimo że wtedy nie umiałam jeszcze tego nazwać. Ale teraz umiem, teraz wiem, jestem w domu…