Nauka cierpliwości

Nauka cierpliwości

Czuję się pogubiona, wystraszona, znowu wystraszona! Pełna wątpliwości i obaw. Co mnie czeka? Jak to będzie? Czy kiedyś będę normalnie funkcjonować? Kiedy to będzie? Czy okres świadczenia rehabilitacyjnego wystarczy na to moje wyleczenie i dojście do normalności??? Itd. Itp.

Wczoraj byłam na komisji lekarskiej w związku z przyznaniem mi świadczenia rehabilitacyjnego, ponieważ zbliża się już 182 dni jak przebywam na zwolnieniu lekarskim. Sytuacja trudna, nieprzyjemna, wręcz traumatyzująca. Lekarz w pośpiechu bez jakichś tam uczuć wyższych, jedyne co od niego biło to pośpiech i zniecierpliwienie, zadawał mi pytania: jaki mam problem, …itp. A ja byłam tak przejęta, sparaliżowana lękiem, że odpowiadałam coś nieskładnie i nie do końca to co chciałabym powiedzieć, z przerażeniem w głowie: „że nawet tego nie potrafię, że jestem do niczego…”. Straszne uczucie… Nawet teraz nie pamiętam tych słów, które tam padły, nie pamiętam po prostu! Widzę, że to było dla mnie mega stresujące. Od tygodnia już źle spałam a w ciągu dwóch ostatnich nocy wcale znów nie mogłam spać, znowu Hydroxizinum musiałam wziąć, znów to samo. Dziś dopiero spałam normalnie i to bez wspomagaczy. No ale jest już po, więc pewnie dlatego. I tyle dobrze.

Dostałam 3 miesiące świadczenia rehabilitacyjnego co nawet nie obejmuje okresu terapii, w trakcie, której przecież jestem. Ale to nikogo nie obchodzi, taki mają schemat działania – pierwszy raz na tą konkretną jednostkę chorobową to 3 miesiące tylko, co najwyżej jest potem możliwość przedłużenia. Ale to znowu wiąże się ze stresem, z niepewnością z załatwianiem i tą samą procedurą. Kosmos! Ja będę przechodzić te same katusze a oni tą samą robotę, ale kogo to obchodzi?! Taki system i już, pogadane…

Czuję żal, frustrację i złość, tak czuję złość. To w sumie dobrze, bo ofiara nie czuje złości, więc jest ze mną lepiej. Ale wczoraj przecież byłam w roli ofiary, znów zlałam się w jedno z tym znajomym stanem, żeby przetrwać tą procedurę i mieć to za sobą. Cokolwiek się stanie, byleby mieć to za sobą. A dziś na spokojnie u siebie, na kanapie mając dostęp do samej siebie mogę poczuć i zobaczyć co się dzieje ze mną i co mam o tym wszystkim myśleć. 

Z jednej strony to dobrze, że mogę się leczyć w procesie psychoterapii korzystając ze świadczenia rehabilitacyjnego a z drugiej postrzegam, to jako porażkę, że ja muszę być aż na świadczeniu rehabilitacyjnym, na garnuszku ZUS-u, bo muszę się leczyć, bo tak jest ze mną źle!

Zupełnie sprzeczne uczucia a dotyczą tego samego, dużo we mnie sprzeczności, rozterek, przeciwstawnych uczuć, chaosu wręcz. Niekiedy nawet nie wiem, co mam myśleć, co mam robić. Próbuję rozkminiać: „no tak, ale jesteś w procesie terapii, to normalne. Poza tym twoje życie się zmienia i to poważnie, twój syn się wyprowadził, mieszkasz teraz blisko rodziców, zawodowo się zmienia, bo nie wrócisz do poprzedniej pracy, znajdziesz inne miejsce…” Tyle zmian, tyle niewiadomych a tak mało poczucia bezpieczeństwa i jakiejkolwiek stałości, jakiejkolwiek. Czuję jakby wszytko było płynne i niewiadome, jak się w tym odnaleźć? W pewnym sensie zależę od obcych mi osób – lekarz orzecznik, który wczoraj decydował, czy mi da to świadczenie, czy nie; Pani Psychiatra, która wypełniała niezbędne do tej procedury dokumenty; Psychoterapeuci, którzy mnie prowadzą a nawet grupa, bo to psychoterapia grupowa. Jestem trybikiem, częścią większej całości z poczuciem, że niewiele mogę sama decydować o sobie. To dla mnie bardzo trudne, nie ma wtedy szans na jakiekolwiek poczucie kontroli czy sprawstwa. 

Niekiedy nadmierne poczucie kontroli może być zagrażające w swych skutkach i nie sprawdza się na dłuższą metę. Ale poczucie sprawstwa daje z kolei poczucie mocy i też wpływa na poczucie bezpieczeństwa a to jest mi bardzo potrzebne. Bardzo.

Jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten stan rzeczy i oswoić te uczucia i żyć, po prostu żyć w tej rzeczywistości taką jaką mam. Nie mam innego wyjścia, to znaczy może i mam, ale to, które jednak poniekąd wybrałam jest najwłaściwsze. Więc jednak mogłam inaczej. Więc mam wybór, jest to pocieszające jednak. Więc jest dobrze, jest ok. Czas pokaże i życie samo przyniesie więcej odpowiedzi. A ja powinnam uzbroić się w cierpliwość, w coś czego zawsze mi brakowało. 

Obiecuję sobie być cierpliwą, czekać dalej i pozwolić sobie otworzyć się na to co przyniesie jutro. 

Wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Wczoraj był dla mnie niesamowity dzień! Po prostu wydarzyło się coś tak dla mnie ważnego, znaczącego i spektakularnego, że jeszcze nawet nie umiem tego ponazywać a emocje mnie rozsadzają, buzują i jeszcze się to dzieje. 

Dlatego jedyne co mogę, to zacząć pisać i mam tym samym nadzieję, że to mi pomoże poukładać i oswoić wczorajsze katharsis.

Chcąc kupić bilety na spektakl teatralny, których zresztą zabrakło zapisałam się na warsztaty teatralne i wczoraj byłam na nich po raz pierwszy. To się stało. Tak gładko i łatwo to nie wyglądało oczywiście ponieważ miałam ogromne wątpliwości, czy to się uda, czy dam radę mimo moich trudności natury psychicznej i ograniczeń ruchowych. Było we mnie dużo strachu i lęku a jakże bez tego ani rusz jak na razie, niestety. Bardzo dużo mnie to kosztowało dlatego dziś odreagowując sporo płaczę ze wzruszenia, przejęcia, ulgi, że się nie wycofałam, że próbuję (zapłaciłam dziś pierwszą wpłatę więc wchodzę w to). I już wiem, że będzie to wielka przygoda mojego życia, że będę miała okazję przesunąć po raz kolejny granice własnych możliwości poddając się procesowi dalszego rozwoju, czyli temu co uwielbiam w swoim życiu. Wczoraj słuchając prowadzącego łapałam w mig jego intencje i czułam się jak ryba w wodzie, znów czułam, że żyję! Cudowne uczucie tak dobrze mi znane, ale od dłuższego czasu mi niedostępne, niestety, bo byłam zajęta czymś innym, nie miałam czasu ani przestrzeni na tego typu nowe wyzwania, ale najwyraźniej jak widać tak miało być. Więc tym bardziej się cieszę, że jest mi dane znów żyć, uczyć się nowych umiejętności przekraczając własne ograniczenia i trudności, oddychając pełną piersią. Tak czuję i jestem poruszona tym co miało miejsce wczoraj i co dzieje się we mnie dzisiaj.

Każde z zadań w trakcie naszej pracy na zajęciach uruchamiało we mnie coś w środku, wspomnienia, skojarzenia, jakąś kolejną historię. Choć wiem, że nie od razu umiałam wejść w swoją rolę to i tak czegoś głęboko w sobie dotykałam. Myślę, że jak na pierwszy raz to wiele ten fakt obiecuje i tak to widzę, ponieważ to było moją intencją zapisania się na te warsztaty. Czytając w ich opisie, że będą prowadzone metodą pracy aktorskiej Stanisławskiego która właśnie opiera się na pamięci emocjonalnej aktora, na tym co on wnosi ze sobą i swoją historią. 

Dlatego ten rodzaj pracy ma działanie terapeutyczne i na to liczę, tym się kierowałam, chociaż dostrzegam też inne wartości dodane. Takie jak możliwość poznania nowych ludzi i bycie zarazem częścią ich grupy, praca z ciałem i to na wielu poziomach jak zdążyłam zauważyć, no i przede wszystkim jednak to, że znów mam możliwość rozwoju, co oznacza dla mnie życie pełną piersią. Rozwijam się, zmieniam się – żyję! To znaczy, że żyję, nie stoję w miejscu, ale idę dalej, mam wizję, mam cel, ale też coraz częściej udaje mi się cieszyć samą drogą, którą idę, tak na co dzień tymi małymi krokami, które stawiam jeden za drugim.

Wczorajsze słowa, które wypowiedziałam w jednej ze scenek: „wolność, słońce, wiatr… wszyscy jesteśmy wolni…”. Te słowa tak głęboko mnie poruszyły, że uruchomiły we mnie proces odkrycia ich znaczenia dla mnie. I dzięki temu dotknęłam wspomnień i emocji z okresu Covid-u, odsłoniła się kolejna moja trauma. Pomyślałam, że może trzeba to przelać na papier i może warto byłoby to przedstawić, pokazać w teatrze. Czego owocem jest napisanie takiego oto prototypu monodramu:

KARTKI Z KALENDARZA

Przeżyłam Covid, sama, byłam sama, sama w siedmiotygodniowej izolacji w mieszkaniu o powierzchni niewiele większej niż 30 m2. To było traumatyczne przeżycie, miałam wszystkie objawy choroby, czułam się fatalnie, byłam tak słaba, jakby w innej czasoprzestrzeni, ale najgorsze z tego wszystkiego były trudności z oddychaniem. Zwłaszcza rano aż do godzin popołudniowych miewałam ataki braku tchu, braku oddechu. Ja tego nawet nie umiem nazwać. Po prostu stałam przy oknie z komórką w ręku i sama siebie starając uspokoić i jakoś próbować regulować ten oddech myślałam jednocześnie; „ spokojnie, dasz radę, pamiętasz słowa lekarza, najwyżej zadzwonisz po karetkę ale póki możesz to próbuj oddychać, dasz radę, na Kilimandżaro też było ciężko i wytrzymałaś, to twoje Kilimandżaro BIS, po prostu, nic wielkiego, dla ciebie to pestka, wytrzymasz, oddychaj, spokojnie oddychaj, wytrzymasz, dasz radę…” I tak spędzałam najstraszniejsze chwile ciągnące się w nieskończoność patrząc w okno. Stałam tak próbując jakoś oddychać i nie mogąc wyjść, zamknięta jak w klatce, zamknięta na świat, na ludzi, na pomoc….

No bo co z tego, że mogłam zadzwonić po karetkę, jaka jest pewność, że rzeczywiście zdążyli by z pomocą dla mnie. Nie miałam żadnej pewności, żyłam w ciągłym zagrożeniu i lęku zdana sama na siebie. Tak, tak właśnie czułam, że jestem sama i muszę sobie poradzić sama, bo jeśli nie, to przegram, żyłam z dnia na dzień w przeświadczeniu, że tylko sama mogę wygrać z tą chorobą. Straszne, ale prawdziwe, nie było nikogo przy mnie a sama świadomość, że na karetkę trzeba czekać mogłaby spowodować u mnie atak paniki, więc wolałam sama ze sobą pracować i różnymi metodami ograniczać ryzyko. Tak to wyglądało. 

Noce też były ciężkie, bo nie mogłam normalnie spać. Czułam chodzące i napięte nogi, rozgrzane dziwnie, właściwie to gorące, one po prostu jakby płonęły. A do tego niepokój, strach i lęk uruchamiający najprzeróżniejsze myśli: „a co, jeśli umrę, jeśli nie dożyję rana…, ale dałam klucz rodzicom, jestem zamknięta na gałkę tylko u góry, przynajmniej nie będą musieli wywarzać drzwi, nie będzie strat, jest ok. Dobrze, że o to chociaż zadbałam, jest dobrze. „ 

Tak wyglądała moja codzienność. Zamknięta i sama, zdana tylko na siebie w sytuacjach zagrażających życiu, takie są fakty. Lekarz mi mówił, że moje objawy mają podstawę, żeby mnie hospitalizować, mogłam zdecydować się na pobyt w szpitalu, ale tego bałam się jeszcze bardziej. Miałam w ostatnich latach aż dwa poważne powody by leżeć w szpitalu, nie chciałam tego znów przeżywać, bałam się. Ten lęk ze mną pozostał do dziś, mam zdiagnozowane zaburzenia snu i inne zaburzenia lękowe, jestem w trakcie terapii.

Strach, poczucie zagrożenia i lęk plus ciągnąca się przez dłuższy czas izolacja od świata, od ludzi, od życia to powoduje ogromną samotność i tym samym prawdziwą traumę, tak bardzo dotkliwą, że obiecuję sobie nigdy więcej tego już nie przeżywać, nigdy więcej! Postanawiam nie być sama, chcę z kimś dzielić życie, chcę z kimś być tak na co dzień – na to liczę. Kiedyś usłyszałam podobne słowa: „radość we dwoje się mnoży i jest jej więcej a smutek się dzieli na dwoje i jest go wtedy mniej”. To mnie przekonuje, to dla mnie ma sens i żyję nadzieją, że kiedyś będę mogła tego doświadczyć.

Nie jesteśmy samotnymi wyspami, wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Każde słowo jest tutaj prawdziwe, to nie jest gra, to prawda o mojej rzeczywistości z tamtego okresu.

Chcę kochać, kochać pomimo wszystko

Chcę kochać, kochać pomimo wszystko

Sprzedałam wczoraj samochód i też z tej okazji poszłam do rodziców, było miło mama upiekła ciasto tak spontanicznie, bo nie było nic ustalane wcześniej. A ja miałam okazję znów coś nowego zobaczyć w relacji z moją mamą dzięki temu spotkaniu.

Mianowicie siedziałyśmy obok siebie na tapczanie i moja mama dotknęła moich stóp a ja odruchowo je cofnęłam. To był moment, czysty odruch. I rzeczywiście, gdy wspominam takie podobne sytuacje to tak było zawsze. Oczywiście były chwile, że przytulałam ją albo pozwalałam się jej przytulić, ale gdy dotykała moich nóg to zawsze czułam się nieswojo, dziwnie zagrożona, reagowałam lękiem. Dopiero teraz to wyraźnie widzę, bo wcześniej się temu nie przyglądałam, działałam automatycznie i nie miałam wtedy do tego dostępu ani wglądu. 

Terapia działa, takie momenty są dla mnie pokrzepiające, codziennie niemalże odkrywam coś nowego i tak ma być, mimo, że nie jest to łatwe, ale tego chcę. Chcę widzieć, czuć, rozumieć i wiedzieć, ale przede wszystkim kochać. Chcę czuć się przy mojej mamie bezpiecznie i dobrze, chcę ją kochać i móc jej to okazywać nawet bez żadnych już moich oczekiwań wobec niej. Tego pragnę i mam nadzieję, że tak będzie.

Złamane życie

Złamane życie

Historia znów dała się odkryć dalej, bo uświadomiłam sobie co oznaczało wydarzenie z ostatniej niedzieli, gdy coś tam przygotowując w kuchni w samo południe, będąc na luzie, w cudownym nastroju nagle ktoś próbował wtargnąć do mojego domu. Uderzając pięścią, waląc się wręcz na drzwi i jeszcze szarpał klamką próbując je otworzyć. To musiał być jakiś silny mężczyzna, bo było to tak mocne i głośne.  Oczywiście musiał być pijany, na trzeźwo nikt tak się nie zachowuje. W pierwszej chwili podskoczyłam ze strachu, poczułam silne emocje lęku i walenie mojego serca tak mocne jak ten facet, który walił w moje drzwi. Burza myśli: „co mam zrobić? Nie, nie otworzę tych drzwi, nawet nie sprawdzę kto to, bo po co? Jakie to ma znaczenie? Żadne. Ale spokojnie, przecież jeśli sobie nie pójdzie możesz zadzwonić na Policję, spokojnie, tylko spokojnie…”. Gdy hałas ucichł nagle poczułam ogromną złość na tą sytuację, na alkohol, na pijanych mężczyzn, na tą rzeczywistość, w której żyję, na to środowisko, w którym teraz mieszkam. Myślałam wzburzona: „żeby w niedzielę w ciągu jasnego dnia, taka sytuacja, ktoś próbuje wtargnąć do mojego domu, nie wtargnąć, wyważyć drzwi właściwie, nie! Nie dam się wystraszyć. Nie, nie pozwolę na to, żeby jeszcze się bać, koniec z tym, koniec z lękiem, nie dam się… przecież zawsze mogę zadzwonić na Policję i zrobię to, jeśli trzeba będzie zrobię to! „

Gdy usiadłam i ochłonęłam z tych emocji to przypomniałam sobie, kiedy coś podobnego przeżyłam pierwszy raz i o co wtedy chodziło. Jako małe dziecko właściwie od urodzenia do okresu 4 lat mieszkaliśmy z dziadkami, a jak już wspominałam mój dziadek miał melinę, sprzedawał alkohol.  Dziadek też lubił wypić jak też i mój ojciec a babcia była sparaliżowana. Więc gdy po libacji obaj panowie spali, a pijani mężczyźni dobijali się ostro do drzwi chcąc kupić kolejny alkohol, to jedyną osobą wtedy była moja mama, która mogła sprzedać im to co chcieli, żeby sobie w końcu poszli. Ona musiała wstać z łóżka i to zrobić, żeby powrócił na nowo spokój tamtej nocy. Ja tam byłam, ja to przecież słyszałam, to mnie budziło, ja czułam te emocje mojej mamy, ja tym właśnie nasiąkałam, taki był mój mały świat. Świat pełen lęku i zagrożenia, wszystko się zgadza i zaczyna być jasne.

Mój dziadek też miał swoją historię i swoją traumę, jako dojrzały mężczyzna osiągnął już sukces, miał duży zakład ślusarski, zatrudniał ponad 50 czeladników, był bardzo dobrym fachowcem, wręcz artystą w tym co robił i dobrze mu się powodziło. Miał już dwójkę dzieci, gdy zmarła na gruźlicę jego pierwsza żona, następnie nacjonalizacja przemysłu w czasach komunizmu zabrała mu wszystko co miał. Zatrudnił się gdzieś i chciał żyć dalej poślubił moją babcię i przeprowadził się tutaj z tamtego dużego miasta. Po jakimś czasie dostał wylewu i jako w połowie sparaliżowany i niesprawny trafił na rentę inwalidzką, która oczywiście nie była wysoka i nie wystarczała na przeżycie. Żeby dorobić zaczął sprzedawać alkohol, w latach 70-tych to było powszechne, sklepów nocnych wtedy nie było.

Żal mi jest mojego dziadka, żal mi tego złamanego życia i niewykorzystanych możliwości, żal mi jego straconego talentu a zwłaszcza mi żal tego człowieka, którym był a którym mógłby być, gdyby życie potoczyło się inaczej. Płaczę nad nim i nad sobą, bo tak często oceniałam go jako nerwowego, porywczego i złego. Tak myśli dziecko – czarne albo białe. Ale przecież pamiętam doskonale, gdy w kuchennym kredensie na szklanym spodeczku trzymał jakieś drobne grosiki i dawał mi je na lody albo na kino. Dostawałam też od niego zimne ognie w święta, uwielbiałam wpatrywać się w te błyski ogników i cieszyłam się tym prawdziwie. Dziadek też hodował kanarka na balkonie który pięknie śpiewał. Ten człowiek miał też swoją wrażliwą i dobrą część. To takie smutne, tak bardzo mi smutno, nie umiem jeszcze nazwać tego co czuję i ponazywać do końca to co właśnie odkryłam, ale na pewno jest mi strasznie przykro i jedyne co mogę, to przeżyć to na nowo pozwalając sobie na to co czuję i na pojawiające się łzy…

Albo, albo

Albo, albo

Problemy, troski powodują stan niepokoju, lęku, zagrożenia, pojawiają się natrętne myśli, uporczywe siejące widmo niepowodzenia, rozkminiające różne scenariusze, itd. To działa jak lawina, która mnie zalewa i pochłania a ja nie jestem w stanie nic zrobić, nie mam siły się przeciwstawić, chyba nawet nie mam takiej świadomości wtedy, tam, w tym miejscu, gdy się to dzieje. Wtedy czuję się zaszczuta jak pies, zbita, pokonana, słaba bez nadziei, poddana… Płaczę i zastanawiam się, dlaczego tak łatwo ogarnia mnie cały ten syf? Dlaczego się temu poddaję, skąd we mnie tak mało odporności??? Kiedyś góry przenosiłam, tyle wiary we mnie było i samozaparcia. Co się stało, że tak mam? Dlaczego tak bardzo się boję? Przecież śpię, mimo tych trudnych sytuacji, emocji to ja jednak przesypiam całe noce. To jest wielki sukces. Śpię i to bez wspomagaczy. 

Po raz kolejny widzę, że dobrze funkcjonuję, gdy jest dobrze, gdy wszystko układa się po mojej myśli i nie ma żadnych niepokojących sytuacji. Ale gdy tylko pojawia się coś większego, to się sypię i wchodzę na stare tory funkcjonowania. Nie radzę sobie z rzeczywistością, po prostu. Przerasta mnie ona powodując tym samym przeciążenie mojego układu nerwowego. Czuję stres czego efektem między innymi znów są zaburzenia jelitowe a nawet krwawienia, tak było w ciągu ostatnich dwóch dni. Ten objaw pojawia się u mnie tylko w tych ekstremalnych sytuacjach i to mnie martwi oczywiście bo widocznie było grubo ze mną już, że ciało aż krwawiło. 

Mówię sobie: „albo się laska weźmiesz do kupy albo popłyniesz, masz albo, albo…”. Bardzo chcę wybrać dobrze, wybieram siłę, moc, skuteczność i chcę mieć poczucie spokoju i radości, tego pragnę, to wybieram. Jest kolejny poranek, zawsze piszę rano, tuż po wypiciu kawy a jeszcze przed śniadaniem. Wtedy najlepiej widzę dzień poprzedni i zazwyczaj łatwiej mi z nadzieją spojrzeć na ten nadchodzący, zobaczymy co dzisiaj będzie, jak się sprawy potoczą.

Jakkolwiek by się one nie potoczyły to ważniejszą kwestią jest jakie reakcje moje będą na to i jakich wtedy wyborów dokonam. Cokolwiek się nie stanie, ważne jest to co ja z tym zrobię. Wydaje się, że wszystko zależy ode mnie, że to w moich rękach jest a nie w cudzych. Tak działa dorosły kierując się własnymi kryteriami a nie poddając się okolicznościom. Chcę tak właśnie działać i nie poddawać się emocjom, strachom, lękom, frustracji… 

Wybieram rolę dorosłego, jestem dorosła i o tym właśnie chcę pamiętać.

Zagrożenie

Zagrożenie

Wczoraj podjęłam decyzje o sprzedaży samochodu i zaczęłam działać w tym kierunku, wiadomo – przygotowanie ogłoszenia, dokumentów, zrobienie zdjęć itp. Niby nic, niby wiadomo, robiłam to nie raz, wiem o co chodzi i w sumie jak się okazało jestem w tym dobra – tak mówi tata. Ale ja i tak czułam napięcie, stres, lęk, ogólnie rzecz ujmując zagrożenie, wyraźnie czułam zagrożenie i to jest chyba źródłem tych pierwszych odczuć. 

Dlaczego, dlaczego tak szybko wpadam w taki stan? Który jest na prawdę niefajny, bo wiąże się z tym, że automatem się śpieszę, jakby mi coś miało uciec, czuję takie napięcie w ciele, że powinnam szybko, sprawnie i skutecznie, i najlepiej wszystko już, na teraz. A tego się nie da, po prostu niemożliwe. W takich sytuacjach włącza mi się niepokój a jakże i wtedy mam problemy z koncentracją, z pamięcią, trudno mi się ogarnąć…. Pojawiają się znów wkręcające i natrętne myśli – zagrażające myśli: „a co, jeśli ten kupiec okaże się niebezpiecznym człowiekiem? Oszustem? Gdzie spiszemy umowę? Jak mam go wpuścić do domu, niech to nie będzie mężczyzna, niech to będzie kobieta, tak chcę kobietę. Jaka płatność, gotówka? A może przelew…”

Widać z tego, że sama znowu strzelam sobie w kolano, nie, nie chce już tak nawet mówić, uważam, że słowa mają moc. Skreślam te słowa. W zamian powiem: „Kochana popełniłaś błąd, zdarza się każdemu, rozumiem, sprzedaż samochodu to poważne przedsięwzięcie, miałaś prawo poczuć lekkiego stresa, ale to nic strasznego. Będzie dobrze, oddychaj, odpręż się, wyluzuj, puszczaj, puść te wszystkie emocje i spróbuj to wydarzenie przyjąć jak przygodę, kolejną przygodę w twoim ciekawym życiu…” 

I w to chcę wierzyć. Kiedyś usłyszałam gdzieś takie słowa: „wiara czyni mistrza a mistrz czyni cuda”, niech tak się stanie…

Uzależnienie od lęku i napięcia

Uzależnienie od lęku i napięcia

Dlaczego nadal czuję ten lęk, czy to jest jakiś rodzaj uzależnienia? Tak długo czułam napięcie i lęk, niepewność i strach, zagubienie i rozpacz… A teraz gdy jest lepiej, bo zdarzają się dobre sny, noce, które dają regenerację i wypoczynek, wtedy dni też bywają lepsze. Po co mi ten lęk? Po co to napięcie? Wypoczęta i zrelaksowana mam chwile a nawet dłużej – taki stan, w którym zdaję sobie sprawę, że jest mi dobrze, po prostu mi dobrze. Rozkoszuję się tą chwilą. I to zdarza mi się zazwyczaj rano, gdy jeszcze spokojnie pijąc kawkę rozmyślam i cieszę się kolejną dobrze zaliczoną nocą mając nadzieję, że tak już zostanie.

W ciągu dnia, już później gdy zaczynam działać i od razu przychodzi mi do głowy – gdy zaczynam tym samym się śpieszyć, bo działanie zawsze kojarzy mi się z pośpiechem. Tak, zawsze tak miałam, cokolwiek robiłam, czy to w pracy, czy w domu to musiało być szybko, sprawnie, efektywnie i z sukcesem! Nawet miałam takie przekonanie, które pielęgnowałam w myślach: „jeśli coś robię obojętnie co, to wkładałam w to całe swoje serce i chcę, żeby to było zrobione najlepiej jak potrafię”. Niby fajnie brzmi, ale jak bardzo wyśrubowane oczekiwania ujawniają te słowa. Jak bardzo musiałam się ze sobą męczyć i jak wiele frustracji musiało to ze sobą nieść, ile konfliktów wewnętrznych… Sama sobie kręciłam taki bicz, wychowana w domu, w którym na miłość, patrz zaledwie jakąś uwagę musiałam zasługiwać poprzez posłuszne wykonywanie swoich obowiązków, które zazwyczaj miały nieznośną tendencję wzrostową, bo miałam młodsze rodzeństwo i wiadomo z czym to się wiąże.

Pośpiech to jest czynnik nakręcający u mnie spiralę lęku, to tak jakbym nagle znów automatem przeniosła się w tamten świat, w tamtą rzeczywistość wystraszonej dziewczynki, że nie podoła, że zawiedzie. Tam, wtedy miałam za dużo obowiązków, za mało czasu i nierealne oczekiwania rodziców (zwłaszcza matki, ojciec był zwykle nieobecny). Nierealne, ponieważ nawet jeśli zrobiłam najlepiej jak umiałam to i tak mama była niezadowolona i tak było źle. Więc choć starałam się, to i tak nie umiałam temu sprostać. Jakie to musiało być dla mnie trudne, dla 12-letniego dziecka, bo wtedy zaczęłam mieć jeszcze więcej na głowie ponieważ pojawił się na świecie mój brat.

Ale co ciekawe teraz dostrzegam, że w pracy zawodowej, która była dla mnie również dużym wyzwaniem i polem do zdobywania nowych umiejętności też odtwarzałam ten sam schemat „dawania siebie na maksa i to w dużym pośpiechu i zawsze lęku, żeby wyszło dobrze”. A i tak, po fakcie, po odniesionych jakichś swoich sukcesach zwykłam mówić: „udało mi się”. Nie: zapracowałam na to, tylko udało mi się – znamienne. I słowo na maksa, tak to też jest mi bardzo znajome, uwielbiałam to słowo i taką dynamikę, jeśli już to na maksa… Uświadamiam sobie teraz dopiero, ile w tym jest ryzyka, walki, samozaparcia, trudu, niepewności i co za tym idzie, ile lęku. Od tak wysokich emocji byłam i nadal jak widać jestem uzależniona, bo takie skrajne emocje miałam na co dzień fundowane w dzieciństwie naznaczonym domem z problemem alkoholowym. I jeszcze na dodatek z matką, która nie umiała z tym nic zrobić a w zamian była niedostępna emocjonalnie, oskarżająca (to zawsze moja, nasza tzn. dzieci wina była, że jest jak jest…), nieadekwatnie wymagająca, manipulująca, szukająca zawsze winnych itp. 

Wyraźnie to też identyfikuję nawet w czasie mojej ostatniej pracy, wiecznie się śpieszyłam z wykonywaniem różnych czynności, śpieszyłam się żyjąc w napięciu, ogromnym stresie, mimo że nikt tego ode mnie nie wymagał, nikt! Ja miałam na to tyle czasu, ile trzeba było, tam pośpiech był niepotrzebny wcale, ale stare nawyki dawały o sobie znać. Wtedy tego nie widziałam, nie widziałam. Ciekawa jestem jak wiele jeszcze jest ukryte i co? I ile pracy własnej jeszcze przede mną? Obiecuję sobie, że nie będę się śpieszyć, że od dziś cokolwiek będę robić to ze spokojem i z poczuciem, że mam czas na wszystko co jest mi potrzebne. Tego postanawiam się trzymać. Zobaczymy co z tego wyjdzie…

Małe sukcesy

Małe sukcesy

Czuję spokój i jest mi dobrze, wyspałam się, mimo że nie od razu zasnęłam, ale jeśli to się obywa bez tabletek to i tak uważam to za sukces. Więc mogę sobie pogratulować i się cieszyć. Tak, czuję też radość. Kolejna noc zaliczona bez wspomagaczy.

Chociaż było blisko, już mi nogi chodziły znajomo napięte, ten nerw obecny i napięcie oraz zaraz za tym lęk, znowu lęk… Pojawiające się myśli: „znowu to samo, nie! Nie to samo, nie byłaś jeszcze w toalecie, spokojnie, nic się nie dzieje, będzie dobrze, zaśniesz… Nie chcę brać Hydroxizinum, nie chcę do tego wracać. Spokojnie, masz czas, nigdzie jutro rano specjalnie nie wstajesz, nie śpieszysz się, bez paniki, masz mnóstwo czasu, możesz długo zasypiać… A co było takiego co mogło to spowodować? Może skalpel zrobiony za późno, bo skończyłam go po 20.20, może to ten wysiłek? Nie powinnam przecież ćwiczyć tak późno… Przestań o tym myśleć, wyluzuj, odpuść, pomyśl o tym fajnym filmie, oddychaj głęboko, odpręż się, jesteś bezpieczna, mamy czas, jest dobrze, puszczaj…”

I w którymś momencie puściłam, bo przecież zasnęłam jakoś. I spałam na tyle długo, że się wyspałam.

Jestem i to wystarczy

Jestem i to wystarczy

Znów się wyspałam, jak dobrze. Mimo, że nie od razu wczoraj zasnęłam, bo czułam się bardzo zmęczona po trudnej sesji na terapii ale poszłam na basen i to mi bardzo dobrze zrobiło. Woda, jeśli się jej poddać potrafi rzeczywiście odnawiać, oczyszczać i relaksować. I tak też się poczułam, tym razem nie mieliłam w głowie wszystkich sytuacji, słów, które padły i wydarzeń z terapii. Próbowały oczywiście mnie te myśli zalewać, ale ja nie wkręcałam się w nie i bez tego zaangażowania puszczałam je dalej, tak po prostu. Mówiąc do siebie: „puszczaj to, zostaw, jutro się tym zajmiesz, jeśli to będzie tego warte…” Niesamowite, ale pierwszy raz to mi się zdarzyło a musze przyznać, że ta sesja nie była łatwa i niosła za sobą pewien bagaż emocjonalny i konkretny materiał do przemyśleń dla mnie. Jaki wniosek? Uświadamiam sobie, że wcale nie muszę tego samego dnia obrabiać materiał z sesji na terapii, ponieważ to mi nie służy, bo wtedy mam trudniej zasnąć oczywiście a równie dobrze mogę się tym zająć dnia następnego. I też będzie dobrze. 

Niczego nie muszę już i od razu, nie muszę się śpieszyć, bo pociąg nie ucieknie, jeżdżę samochodem przecież, nic się nie zawali itp. W ten weekend zdałam sobie sprawę z tego i zaczęłam odpuszczać, nareszcie zaczęłam puszczać ten mój przymus robienia, myślenia, działania już i od razu. To było wręcz kompulsywne, jeśli coś odkładałam na później to czułam napięcie i jeśli miałam możliwość, bo nie zawsze ona istnieje przecież, to załatwiałam dany temat już, od razu. I na chwilę czułam ulgę, ale po jakimś czasie a może chwili, zależy, pojawiał się kolejny temat na już, na teraz, to nigdy nie miało końca… I zazwyczaj w ten sposób żyłam w napięciu, że coś mi zalega, że coś nie zrobiłam, że coś muszę… I ten niepokój, lęk, poczucie wstydu, że zawodzę siebie i innych, że znowu to samo – niekończąca się opowieść. To jest straszne, mam ochotę powiedzieć sama do siebie: „to było straszne” mając nadzieję, że nigdy już nie wróci. Przecież jestem na zwolnieniu lekarskim, ja mam jedynie obowiązek wstawiać się punktualnie na terapię, nic więcej a mimo wszystko miałam tak wysokie, wyśrubowane poczucie obowiązku i przymus działania, aktywności, produktywności itp. Ja nawet mam zwyczaj przy posiłku oglądać jakieś rozwojowe, oczywiście rozwojowe a jakże, filmiki na YouTube a najlepiej psychologiczne, przy jedzeniu!!! Zamiast się odprężyć, odpocząć i zająć myśli czym innym albo najlepiej niczym, to znów wybieram to samo mielenie myślowe. Sama sobie to robię, to jest straszne, bo to trwa niestety.  Mam tego świadomość, że trudno mi jeszcze położyć się albo nawet usiąść i nic nie robić, po prostu nic. Wytrzymać ze swoimi myślami cokolwiek one by nie niosły albo je puścić wolno i w ogóle przestać myśleć choć na chwilę, to jest dopiero mistrzostwo świata! Przestać myśleć a tylko albo aż być, mieć świadomość, że jestem i że to wystarczy, nie muszę nic. Wtedy dopiero możemy poczuć prawdziwy spokój, radość i wolność. Możemy poczuć w ten sposób istotę swojego człowieczeństwa, wielką tajemnicę istnienia. Jest mi to znane, miałam okazję poznać ten stan i te poczucie wyzwolenia z  okowów mojego ego, tak bym to mogła nazwać. Przychodzi mi do głowy pojęcie Flow, ale to o czym piszę jest o wiele szersze, większe i pełniejsze. Chciałabym móc częściej przebywać w takim właśnie stanie wyzwolenia i móc doświadczać wtedy siebie i też wszystko co wokół, w zupełnie inny, lepszy sposób, to jest prawdziwe życie. To jest to źródło dla nas, źródło odnalezienia siebie we wszechświecie i poczucia spełnienia choć na chwilę. To uwielbiam…

Psychosomatyka

Psychosomatyka

Wczoraj na terapii w czasie pracy własnej zdałam sobie sprawę jak bardzo jest mi wstyd i też jak bardzo mnie boli to, że jestem chora oraz że nie pracuję, tak wstydzę się tego. Nie miałam świadomości, że tak bardzo, bo sobie tłumaczyłam, że to jest dobry czas, bo psychoterapia jest mi potrzebna, że nareszcie mam czas i przestrzeń, żeby się sobie przyjrzeć, że mówię temu „tak” akceptuje to…

Ale jednak okazało się, że gdzieś tam w środku czuję inaczej i kieruje się zupełnie innymi przekonaniami. Mianowicie takimi jak: terapia to porażka, brak pracy to porażka i co najważniejsze chyba w moim przypadku choroba to dla mnie najboleśniejsza porażka, bo to ona pozbawia mnie możliwości pracy i popchnęła mnie w stronę terapii. Nosiłam to w sobie i cierpiałam z tego powodu nie chcąc do końca tego dostrzec i ponazywać a złoszcząc się na inne sprawy bądź kłopoty dnia powszedniego. Dużo we mnie było złości i te emocje wylewały się ze mnie i miałam tego świadomość, widziałam to a jednak nie potrafiłam się opanować. Po takim akcie sama sobie zadawałam pytanie: „co się z tobą dzieje? Kiedyś taka opanowana, spokojna a teraz się złościsz na takie głupstwo, przecież to da się ogarnąć. Dlaczego cię tak ponosi?…” No i stało się, karty zostały odkryte.

Złości mnie i boli i napawa lękiem moja sytuacja życiowa, to co się dzieje, tym bardziej, że ja w ostatnich kilku latach miałam już takie okresy spowodowane dwoma poważnymi chorobami a tu jeszcze Covid i powaliło mnie na nowo. I dlatego tak bardzo mnie dotknęły słowa mojego syna, że we mnie już nie wierzy, bo sama gdzieś się z tymi lękami mierzę albo przed nimi w taki właśnie sposób próbuję uciekać. A nie da się uciec tak na prawdę od niczego co boli i uwiera, prędzej czy później to się na nas odbije czy to w postaci agresji, autoagresji, choroby w ciele albo choroby na duszy np. depresji. 

Gdzieś tam przychodzą mi myśli, że wszystko jest po coś, że widocznie tak ma być, że moje życie już nieraz miało trudne i bolesne okresy a po czasie okazało się, że to mnie rozwinęło, wzmocniło, było potrzebne. Mało tego, to zmieniło kierunek mojego życia w tą lepszą i można by teraz powiedzieć dobrą stronę. Ja jestem z tego zadowolona, ja nie byłabym tym kim jestem teraz gdyby nie tamto i jestem wdzięczna za te wydarzenia. Ale tak zazwyczaj się widzi sprawę już po czasie, z tak zwanej perspektywy, bo gdy jesteśmy w środku jakiegoś wydarzenia, w trakcie tej bitwy to jest nam ciężko i dopada nas lawina wątpliwości, bólu, chaosu i cierpienia. Tak to już jest, niby na głowę wszystko to wiem i tak ładnie umiem sobie wytłumaczyć a w codzienności, zwłaszcza tej niełatwej ulegam emocjom, szarpię się, niby chcę się zmieniać i podążać za tym co niesie życie a z drugiej strony stawiam opór, sabotuję samą siebie, strzelam sobie w kolano.

Wczoraj tak bardzo uległam destrukcyjnym emocjom jak lęk i złość, bo się śpieszyłam, bo znów wydawało mi się, że nie mam czasu, ale ja za dużo chciałabym zrobić, ogarnąć w jednym dniu, sama sobie kręcę ten bicz, za bardzo bym chciała – to moją zmorą jest prawdziwą! I w efekcie rozbolało mnie straszliwie gardło, miałam trudności z przełykaniem i czułam się jakby mnie brało przeziębienie. Dziś jest sobota, dolegliwości trochę zelżały, ale nadal się utrzymują, więc mam czas i na spokojnie staram się zrozumieć tą sytuację. Trafiam na artykuł z zakresu psychosomatyki i mam odpowiedź – ból gardła może pokazywać, że oceniasz coś negatywnie, przeciwko czemuś oponujesz, krótko mówiąc to zazwyczaj może oznaczać złość na coś, na kogoś… I jestem w domu, dokładnie to miało miejsce tego dnia i zostało zwerbalizowane i oddane światu.

Dlaczego nadal tkwię w schematach, że muszę być szczęśliwa, że muszę odnosić sukcesy, że muszę być atrakcyjna, patrz szczupła, że powinnam też mieć pieniądze, no bo jak to, no tak. Mam przekonanie, że inni mnie oceniają według tych stereotypów a ja się na to zgadzam. A gdzie ja jestem w tym wszystkim? Gdzie jest pytanie do samej siebie – czego ja chcę? Czy tak właściwie zależy mi na opinii innych? Jaka jest moja prawda? Czy ja mam zgodę na siebie? Na swoją prawdę o sobie? Swoje decyzje? Czy ja mam zgodę na siebie?