Pełnia

Pełnia

Nie będę nigdzie uciekać. Nie będę już nikogo przepraszać za to kim jestem, nie będę się już umniejszać. Nie będę już miła, żeby kupować sobie przychylność innych i nie będę zgadzać się na zło. Nie będę udawać, że nie widzę brudu, chamstwa i pijaństwa, nie będę na to obojętna. Nie będę wchodzić w rolę ofiary, nie będę siedzieć cicho, bo inni tego by chcieli.

Będę sobą, będę mówić to co myślę, będę korzystać ze swojej intuicji, będę korzystać ze swojej mocy nawet jeśli to będzie oznaczać moją agresję. Tak przyzwalam sobie na własną agresję, bo to jest częścią mojej asertywności, pozwalam sobie na wejście w konflikty, jeśli tak poczuję, że jest to potrzebne.

Konflikty też są dobre, właściwe i potrzebne. Życie mi to pokazało dając mi znienacka dwie sytuacje w których nie mogłam być cicho, po prostu nie mogłam. Pierwsza z nich wymagała ode mnie wypowiedzenia słów, tak na spokojnie i z mojego punktu widzenia: „co mi to robi”. Więc właściwie to mogę być z siebie dumna, bo w żaden sposób nie naruszyłam czyichś granic. A druga niestety, ale jednak wymagała ode mnie podniesienia głosu i wyrażenia otwartej agresji w słowach, ale jednak wyraziłam swoją złość ubraną w agresję. No cóż skoro moi sąsiedzi nie zareagowali na normalne komunikaty z mojej strony, patrz asertywne, to trzeba było w ten sposób. I niestety, ale niekiedy też tak trzeba. Są takie sytuacje, że żeby się dogadać to trzeba właśnie sposób komunikacji dopasować do adresata. Takie życie. Mówię o tym, że miała miejsce w ostatnich dniach awantura z sąsiadami. Tak, ja się z nimi awanturowałam tak, weszłam w to, kłóciłam się, tak to prawda. Wykrzyczałam wszystko to, co mi się nie podobało już od miesięcy, mało tego, to, co nie pozwalało mi normalnie żyć w tym miejscu, w miejscu, które również jest moim domem przecież.

I nadal jestem ok, mając tą ciemną stronę nadal mam tą jasną, nie zgubiłam jej. Mój cień nie zabije mnie, nie zasłoni tej prawdy, która noszę w sobie a wręcz przeciwnie wtedy ta prawda będzie prawdziwa, bo będzie pełnią.

Jak dzień potrzebuje nocy, żeby odróżnić jedno od drugiego tak ja potrzebuję swojej agresji, złości wyrażonej co ważne a nie stłumionej i schowanej jak do tej pory. Wszystko jest pełnią tak i człowiek ma pełnię, ma dobro w sobie i zło. I wtedy dokonuje wyboru pomiędzy jednym a drugim a wyrzekając się jednego z nich, odcinając się nie może już wybierać, nie jest wolny, nie jest sobą, jest uszkodzony, ułomny.

Pełnia wymaga całości, wtedy może się ujawnić do końca w życiu każdego z nas.

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Moja siostra wcale nie jest taka jak mi się wydawało, niestety! To były moje oczekiwania. Widzę w tym swój schemat postrzegania innych wokół mnie, że biorę ich na plus, mówiąc sobie a raczej wmawiając sobie, że są fajni, lepsi itp. No cóż żeby przeżyć we własnym domu z dzieciństwa taki przyjęłam sposób funkcjonowania, bo to dawało mi nadzieję, której tak bardzo potrzebowałam. Dzięki temu mogłam tam jakoś przetrwać przecież, bo tłumaczyłam sobie np. wtedy: „ale mama jest przecież dobra, ona nie chciała, tak tylko wyszło, będzie dobrze…”. I to moje kupowanie miłości, uwagi oraz dopasowywanie się do innych – to jest jakby konsekwencją tego poprzedniego. 

Z drugiej strony spostrzegłam, że moja siostra rzeczywiście bywa lepsza, gdy sama ma lepsze dni, więcej nadziei w sobie może, gdy można dostrzec w niej radość. Gdy z kolei napotyka na trudności i boryka się ze swoimi problemami a ma z czym się mierzyć rzeczywiście, to wtedy odbija się to negatywnie na jej relacjach z otoczeniem. Ale czy tak nie działa większość z nas? Czy nasze emocje wtedy nie biorą górę i nie wchodzimy tym samym w stare koleiny destrukcyjnych zachowań? Myślę, że tak właśnie jest i sama też jestem tego przykładem.

Z jednej strony czuję żal i rozczarowanie, że moje oczekiwania się nie spełniły, że jednak nie mam w niej tej bratniej duszy, którą chciałam widzieć, bo tak bardzo jej potrzebuję. No ale to są moje potrzeby. A ona jest sobą i jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten fakt. Najgorsze co mogłabym zrobić, to robić jej wyrzuty, że mnie zraniła wtedy, że powiedziała to czy tamto albo że czegoś nie powiedziała itp. To tylko spowodowałoby konflikt między nami i dałoby odwrotny skutek.

Obiecuję sobie w zamian, że w trakcie jakiejś kolejnej trudnej sytuacji poinformować ją na gorąco o moich odczuciach, powiedzieć po prostu to co czuję i myślę. A resztę zostawić jej. Ale tak bardzo chciałabym móc spokojnie mówić o tym co czuję, tak na bieżąco. Mieć wtedy do siebie dostęp, być przy sobie, pozwolić sobie na to odczucie i zobaczyć je a następnie móc ubrać to wszystko w słowa i wypowiedzieć je. Jakie to proste a jakie trudne zarazem. A to właśnie dopiero byłoby zachowaniem asertywnym, tym pożądanym i najbardziej właściwym. Nieuległość, nieagresja a asertywność jest najzdrowsza dla nas wszystkich.

Mnie do tej pory udało się zaledwie namierzyć jakiś rodzaj dyskomfortu, coś w rodzaju uczucia, że coś jest nie tak w tych słowach albo zachowaniu tej drugiej strony, ale to wszystko co na razie udało mi się osiągnąć. Dopiero po czasie, na spokojnie i zazwyczaj nawet na drugi dzień mam dostęp do tego i wtedy dopiero widzę wyraźnie – co się stało, co mnie dotknęło, dlaczego i co powinnam z tym zrobić, czyli co powiedzieć. Widzę, ale z opóźnieniem.

To wynika z mojego mechanizmu obronnego wypracowanego w dzieciństwie, żeby przeżyć musiałam mniej widzieć, a jeśli już zobaczyłam to zmienić znaczenie, zazwyczaj umniejszyć tą treść, która za tym stała albo i wyprzeć, zapomnieć. A przede wszystkim skupić się na tej drugiej stronie a nie na sobie, ten drugi zawsze wydawał mi się ważniejszy na tu i teraz a ja potem, długo, długo potem albo i wcale. Sama nie umiałam się obronić a wsparcia nie było znikąd. Ojca zazwyczaj nie było a nawet jeśli już był, to nigdy nie miał cierpliwości, żeby dostrzec nas i nasze potrzeby a mama podobnie zresztą. W przypadku konfliktów między nami nigdy nie próbowała dociec kto ma rację i gdzie leży prawda. Wygrywał ten kto był silniejszy, czyli patrz wykazał się większą agresją. Ja potrafię być agresywna a jakże ale mam coś takiego w sobie, że używam jej tylko w przypadku obrony, tylko wtedy, gdy nie mam już wyjścia, ale nigdy dla samego celu atakowania drugiego. Jeśli nie muszę wolę nie walczyć, wolę zawsze spokój i zgodę. I dla tzw. świętego spokoju potrafię znieść wiele, ale to nie jest dobre, bo to wpędziło mnie właśnie w tą wieloletnią rolę ofiary. To nie jest właściwe, bo tam, gdzie znajdzie się ofiara tam też pojawi się kat. To działa w dwie strony. I każdy jest wtedy na przegranej pozycji, obie strony cierpią. Nieraz wygląda to tak, że role się zmieniają i na przemian występują, kat wciela się w rolę ofiary i na odwrót. To też miało miejsce w mojej rodzinie, nieraz to widziałam i zresztą niestety widzę to wciąż i nadal.  A wyjściem jest tylko złoty środek: „JA JESTEM OK I TY TEŻ JESTEŚ OK”. Porozumienie, akceptacja siebie i wzajemny szacunek. Ot i wszystko na temat. I mogłoby być tak pięknie. Gdyby udało nam się przestać walczyć ze sobą to wszyscy bylibyśmy w raju już tu na ziemi…

Kogo wybrać?

Kogo wybrać?

Noc była ciężka, w wyniku czego wzięłam 1 tabletkę Hydroxizinum, znów czuję się pokonana… Dlaczego tak się stało? Widzę, że moje gorsze funkcjonowanie rozpoczęło się po kłótni z moim synem, zresztą do dziś nie rozmawiamy ze sobą. To też nie jest łatwe, bo przecież nie jestem na niego obrażona a nawet zła, ja go rozumiem, poniosły go emocje, bo tak bardzo martwi się o mnie, bo kocha… Ja nie chcę przerwać tego milczenia, bo się boję, że znów będzie mnie chciał mobilizować metodą kija, nie chcę tego. Boję się, że jeszcze bardziej mogę się posypać i tak cały czas czuję, że jestem na granicy. Wczoraj nawet w ciągu dnia czułam to znane mi irracjonalne napięcie, taki nerw na powierzchni pochodzący od środka oczywiście objawiający się tym, że już, prawie już czuję, że wybuchnę, że nie wytrzymam, że zacznę krzyczeć, drapać, wściekać się… O co chodzi? Przecież tak nigdy się nie zachowywałam i nigdy nie stosowałam autoagresji wobec siebie, w każdym razie tej jawnej. Z tej wyliczanki mogę się przyznać jedynie do krzyków, oj tak w moim domu dużo było krzyków i ja też kiedyś, dawno temu dawałam upust sobie w tej formie wyrazu. 

Dlaczego te słowa braku wiary we mnie wyrażone w złości, z agresją tak mnie nękają, że nie dają mi nawet spać, czy dlatego nie śpię? Może ja sama już w siebie nie wierzę, może te moje poczynania są jak ostatnie ruchy tonącego na wodzie? Może ja już dawno utonęłam, tyle razy nie miałam już siły i energii na nic czując się pokonana. Może ja mam depresję? A nie chcę się do tego przyznać tak jak moja mama? Podczas jej ostatniego pobytu w szpitalu, takim „normalnym” szpitalu, gdzie trafiła z innych przyczyn, jednak zdiagnozowano u niej maskowaną depresję. Ale ona nie chce z tym nic zrobić…

Dlaczego moja samoocena jest tak krucha a właściwie trzeba by rzec, że zaniżona. Kiedyś była wysoka bo co? Bo pracowałam, bo odnosiłam sukcesy, bo miałam pieniądze, mnóstwo przyjaciół, znajomych… A teraz nie chcę się spotykać, bo mam dosyć tłumaczeń co robię i dlaczego nie pracuję, dosyć. To mnie niszczy, jeszcze bardziej traumatyzuje, czuję się wtedy jeszcze gorzej a kłamać nie chcę i nie umiem. Więc mam tylko jedną, jedyną osobę – moją przyjaciółkę ale ona sama jest psychologiem, więc potrafi znieść mój ból i go skontenerować. Spotkania z nią zawsze mi pomagają i dają znaczną ulgę.
Samoocena ma związek z tym jak w dzieciństwie odbierają cię i co mówią a co najważniejsze czynią wobec ciebie rodzice bądź opiekunowie jakby ich nie nazwać. To czy czujesz ich uwagę, miłość, obecność żywą i aktywną, to czy są zaangażowani w budowanie twojego dobrostanu albo czy w ogóle są nim a tym samym tobą zainteresowani. Ja byłam traktowana przedmiotowo. Nie czułam się kochana za to, że byłam. Czułam jakąkolwiek uwagę tylko wtedy, gdy coś zrobiłam. Dlatego do dziś z tym się borykam często czując się odpowiedzialna za samopoczucie innych oraz zawsze w gotowości by pomóc. Bardziej myślę o innych i ich zazwyczaj mam na uwadze niż o siebie.

Dowodem ostatnich słów są moje ogromne wątpliwości i lęki związane z tym : „czy ja mam prawo pisać tego bloga? A co będzie, gdy się wyda kim jestem? A co wtedy, gdy moja mama co najgorsze albo tata się dowiedzą. Mamie będzie pewnie wstyd, będzie cierpieć, sprawię jej ból, nie chcę tego, przecież nie chcę żeby ona cierpiała…”

Ja tylko chcę sobie pomóc. Pisząc tego bloga sobie pomagam, bo mogę to wszystko co mnie zalewa, wypełnia, te wszystkie emocje, myśli związane z terapią własną, mogę to wyrzucić nie tylko na papier, to już robiłam wcześniej, ale mogę podzielić się tym z innymi. To jest uzdrawiające, leczące gdy podzielisz się czymś trudnym dla ciebie z kimś innym, z drugim człowiekiem. Bo bardzo potrzebujemy siebie wzajemnie, jesteśmy jak naczynia połączone. W samotności nie przeżyjemy, a  w każdym razie nie długo i nie w dobrym zdrowiu. Biję się z takimi myślami, i jest to dla mnie rzeczywiście trudne i prowadzę wewnętrzną wojnę – kogo wybrać? Ich samopoczucie? Czy moje zdrowie? Nie wiem tak do końca czy dobrze robię ujawniając światu moje wnętrze, ponieważ tam są też moi bliscy, ich słowa, to co zrobili bądź nie zrobili, sytuacje itp. Oni stworzyli mnie poniekąd więc jak mam dzielić się sobą nie dzieląc się nimi. Nie da się, dla mnie to jest niemożliwe.

Widzę, że tym razem odpowiedziałam sobie na moje wątpliwości. Myślę, że chociaż częściowo. Bo najważniejszą kwestią dla mnie jest wciąż i nadal żeby nikt nie cierpiał, to co robię nie jest odwetem w kierunku moich bliskich, ale formą pomocy dla siebie samej. A może kiedyś okaże się, że tym samym pomogłam im. Nie wiem tego, ale chciałabym bardzo żeby tak było.

Ja już czuję się lepiej, czuję spokój, zawsze po akcie pisania czuję się o wiele lepiej niż przed. Więc chyba to ma sens, w każdym razie dla mnie na pewno ma.