Strach i lęk

Strach i lęk

Miałam okazję być wczoraj w teatrze na przedstawieniu tanecznym dotyczącym niczego innego jak strachu „FearLess”. Piękny taniec, doskonałe wykonanie, wspaniała tancerka. Idealnie współgrające muzyka i światło. To wszystko razem było dla mnie głębokim przeżyciem. Odbierałam wszystkimi zmysłami to co widziałam, słyszałam… Uruchamiały się też emocje. Odbierałam to wręcz organicznie. Czułam jakby w każdej komórce mojego ciała dokonywała się swoista transformacja. 

I myślę po tym wszystkim, że strach z jednej strony jest nam potrzebny, bo nas ostrzega i dalej ochrania przed niebezpieczeństwem. Ale też może się stać osobnym tworem, czymś czego nie jesteśmy już w stanie okiełzać, ogarnąć w jakikolwiek sposób. Nagle jest czymś zupełnie nie naszym jednak w nas, bo obezwładnia, zniewala, ogarnia nagle w kleszczach lęku. A nie jeszcze strachu.

Lęk to jest już zupełnie inna historia. Lęk pojawia się bez żadnej przyczyny, znienacka zalewając umysł a dalej emocje i penetrując całe ciało dochodząc do duszy. I wtedy następuje zatrucie. Człowiek jest zatruty, niezdolny myśleć, czuć, żyć w prawdzie. Nie jest sobą wtedy. Jest tylko strachem zamienionym nagle w lęk. Ze strachem można jeszcze rozmawiać, pertraktować, można go oswoić. Z lękiem to jest o wiele bardziej trudniejsze i często nie do zrobienia. To jest już ten obcy twór trudny do okiełzania. On często żyje własnym życiem. 

Ale tak jak na wczorajszej scenie, tak i też w naszym życiu wszystko jest możliwe, bo nadal jesteśmy, trwamy. Bo karty naszego życia nadal są w użyciu. A człowiek jest aż kimś a nie czymś. A zwłaszcza nie jest tylko swoimi emocjami. Człowiek jest o wiele większy niż strach a nawet i lęk. Człowiek jest tutaj podmiotem, to jemu służą emocje. W każdym razie taki jest zamysł. Emocje są dla nas, żeby nam pokazywać azymut, prowadzić, ale tylko tyle i aż tyle. Niekiedy one wymykają się nam spod kontroli. Tak wiem, sama tak mam. Ale to powinno być wtedy zauważone i skorygowane, jeśli to nam nie służy. 

A zawsze przestają nam służyć nasze emocje, jeśli zaczynają żyć własnym życiem. Jakiekolwiek by one nie były. 

Jesteśmy częścią całości

Jesteśmy częścią całości

Wróciłam na grupę. Tak, ale dopiero wczoraj na terapii poczułam, że rzeczywiście wróciłam do nich, że jestem z nimi i że jestem ich częścią. Mimo, że jesteśmy tacy różni, mimo, że nie zawsze nam jest blisko do siebie a nawet niekiedy reagujemy na siebie wzajemnie irytacją, złością. To wszystko jest właściwe i potrzebne. To jest też elementem leczącym. Grupa też jest jak rodzina, która, gdy trzeba to zruga, powie prawdę albo też i przytuli, wesprze, pomoże. 

Cieszę się, że wróciłam, tak teraz mogę tak powiedzieć. Ponieważ pierwszy dzień był bardzo trudny dla mnie, ale jak się wczoraj okazało, równie trudny dla pozostałych. I jednak świadomość tego jest uwalniająca, że inni też tak czują, że inni są podobni do mnie, że nie jestem sama.

Dzisiejsza noc była taka normalna, szybko zasnęłam i dobrze spałam tylko z jednym wybudzeniem, tylko. Jestem wyspana i wypoczęta. 

Jak bardzo potrzebujemy być częścią całości.

Ja bardzo jak widać. 

Żal mi tej miłości

Żal mi tej miłości

I znów nie wiem co zrobić, znów te sprzeczne uczucia. Zmarła moja teściowa, była teściowa, bo skoro były mąż to też i ona. Ale jednak, to teściowa. Jakby nie było. Nie wiem czy chcę iść na pogrzeb, bo wkrada mi się od razu, że przecież powinnam. Ale może ja chcę się właśnie po zastanawiać. Czy właściwie chcę tam iść? I już.

Będzie tam mój były maż. Okropnie brzmi to słowo: były, była. Okropnie, czy to chodzi
o męża czy o teściową to brzmi mi to, tak samo źle. No bo co kiedyś tak, a teraz nie są moją rodziną. Przykre i bolesne nawet po tylu latach. A jednak wciąż i nadal odczuwam smutek, stratę i ból. Tak to boli, mimo, że tyle lat upłynęło. Mam łzy, płaczę pisząc to. Nie wiedziałam, że tak jeszcze to przeżywam. Dlaczego?

Bo mogło być inaczej, mogło być dobrze a stało się jak się stało. I nic się już nie da zmienić. Nic. Już straciłam nadzieję, bo dwukrotne próby w ostatnich kilku latach pokazały mi, że nic nie da się z tym zrobić. Więc odpuściłam. Pożegnałam się wtedy… 

Ale to i tak boli, bardzo boli. To jest prawdziwe cierpienie. I nie da się tego wytłumaczyć, że alkohol, że tyle różnic między nami, że może to było co innego… Nic nie ulży w tym bólu, który czuję. Próbowałam go kochać i z tym właśnie człowiekiem chciałam być, stworzyć rodzinę i trwać, trwać aż do końca…

Nie udało się, nic nie wyszło… Wyszło jedno – nasz syn. Jedynie nasz syn jest żywym dowodem, że kiedyś nas coś łączyło i on po nas pozostanie. To jest pocieszające tylko w tym wszystkim. 

Płaczę nad sobą, płaczę nad moim mężem (już mi nie przechodzi przez myśli słowo: były), płaczę i żałuję mimo wszystko żałuję tej straconej miłości, tych straconych szans, tego czasu…

Żałuję, bardzo żałuję…

Miłość bez miłości

Miłość bez miłości

Czegoś dotknęłam, coś się uruchomiło we mnie, w pamięci, w emocjach podczas pracy na wczorajszych warsztatach teatralnych. Prowadzący tłumacząc jednej z uczestniczek jej rolę w scence kreślił słowami obraz mężczyzny, który zaistniał na jedną noc w jej świecie i zniknął.  A ona oczywiście ma z tym problem, bo się zaangażowała uczuciowo, takie typowe i klasyczne, jak to w życiu. Gdy poczułam w czym rzecz, jakie są intencje reżysera, od razu na głos wyszły ze mnie słowa: „on się tylko spuścił” ot co. Te słowa nie były z głowy, ja tego zupełnie nie kontrolowałam (niekiedy tak mam) to wyszło ze mnie niejako z mojej głębi, ze środka, z trzewi… Sama byłam sobą zaskoczona, ale gdy ktoś inny rzucił do mnie słowa zdziwienia, że tak ostro pogrywam, to nie zrobiło mi się głupio, nie cofnęłam się, wręcz przeciwnie odparłam: „no co? Taka prawda jest, po prostu”. Wszyscy byli zaskoczeni i mieli prawo, wiem to. Moje słowa można odebrać jako wulgarne, nie na miejscu, zbyt osobiste, niedozwolone i należące raczej do tematów stanowiących zdecydowane tabu i ja się z tym właściwie zgadzam. Więc dlaczego one wyszły z moich ust?

Myślę o tym i nie daje mi to spokoju i wydaje mi się, że już jestem blisko.  Bolesne, przykre i trudne, ale niestety prawdziwe. Właśnie takich słów mogłabym użyć w trakcie mojego pożycia z mężem, tak się czułam po fakcie naszego zbliżenia, zdarzało się nawet, że płakałam. I nie były to łzy wzruszenia, nie. To był żal, smutek, poczucie pustki i straty. I wtedy byłam na tyle młoda i nieświadoma, że nie wiedziałam o co mi chodzi? W czym rzecz? Wtedy tylko zaledwie pozwalałam sobie na te uczucia i je puszczałam wolno, zostawiałam je, bo nie wiedziałam co z tym zrobić. 

Teraz wiem, że to był akt nazywany miłością bez miłości, bez bliskości tej prawdziwej z serca, tam wtedy łączyły się ciała, ale bez porozumienia naszych dusz. I tego mi brakowało w tych zbliżeniach, mimo że wtedy nie umiałam jeszcze tego nazwać. Ale teraz umiem, teraz wiem, jestem w domu… 

Trudy asertywności

Trudy asertywności

Czy nie jest przypadkiem tak u mnie, że w sytuacjach trudnych, zagrażających szukam jednak winnego, jakiegoś kozła ofiarnego, w którego uderzam swoją złością przejawiającą się w agresji. Przecież to schemat zachowania funkcjonujący od lat w mojej rodzinie. I może jednak coś z tego zostało we mnie i nadal się odzywa w najgorszych tych momentach. Bo wczorajsze wydarzenie powaliło mnie na łopatki, rzeczywiście. No tak bo te właśnie trudne sytuacje uruchamiają we mnie dwa mechanizmy albo wejście w rolę ofiary, czego już nareszcie nie robię. Albo wejście w tryb walki, czyli rolę agresora, bo tak trudno mi jeszcze zachować własne granice i pozostać w tej zdrowej postawie asertywności. Może właśnie wczoraj jednak mimo moich najlepszych chęci nie byłam do końca asertywna, lecz agresywna i może tak zostałam odebrana? Nie wiem, bo analizując wypowiedziane słowa, to ich znaczenie na to jednak nie wskazuje. Ale jeśli dodać do tego kontekst, moje emocje a zwłaszcza osobistą historię osoby, z którą rozmawiałam, to rzeczywiście mogła ona poczuć jakiś dyskomfort. W każdym razie skutki, rezultat, owoce tej rozmowy wyraźnie na to wskazują, że coś z mojej strony musiało być nie tak wobec oczekiwań tej drugiej strony. To jest pewne.

Jaki wniosek? Mam jeszcze problem ze stawianiem właściwych granic. W tej sytuacji przejawiający się w tym, że za dużo powiedziałam o sobie, za bardzo się odkryłam w swoich emocjach, zupełnie niepotrzebnie, bo ja poszłam za sobą a to zostało źle odebrane i zrozumiane. No tak, każdy z nas ma swoje filtry odbierania innych, świata itp. I to jest normalne. A ja niekiedy najpierw mówię a potem myślę i nie zawsze jest to mile widziane.

Jak trudno być sobą i też jednocześnie w zgodzie z innymi. Mam nadzieję, że kiedyś posiądę tę umiejętność. 

Przypadek?

Przypadek?

Jak często wydaje nam się, że coś nie do końca było przypadkiem, że sytuacja, zdarzenie, wypowiedziane słowa… były po coś, że tak po prostu miało być, bo było nam to potrzebne, ot co. Moja druga serdeczna przyjaciółka zazwyczaj ma na to taką odpowiedź: „bo wszystko jest w systemie”. I zgadzam się z nią w zupełności.

Na wczorajszych warsztatach teatralnych mieliśmy ćwiczenie, aby stanąć na przeciwko siebie w parach i w różnym stopniu ekspresji powiedzieć, wykrzyczeć… do siebie wzajemnie: „jak mogłeś?!”
I usłyszeć na to: „przepraszam”. A następnie zmiana, ten który mówił przepraszam do drugiego miał je z kolei usłyszeć. Miałam w parze i to dwukrotnie mężczyznę, raz z jednym a potem z drugim mogłam to przepracować. Dla mnie to symboliczne wręcz, że dane mi było doświadczyć tych emocji właśnie z mężczyznami, ponieważ i mój ojciec miał problem z alkoholem jak i też były mąż. Więc zrozumiałą jest kwestią, że mam co przerabiać z mężczyznami właśnie.

I przyznam szczerze, że dziś przywołując to wczorajsze ćwiczenie w pamięci widzę, że mogłam sięgnąć do tamtych emocji sprzed lat i wykrzyczeć je i ojcu i też mężowi a nie zrobiłam tego jednak, dlaczego? Ja grałam wczoraj, byłam po prostu aktorką i nie miałam przed oczami ani jednego ani drugiego mężczyzny z mojej historii. Czy to oznacza, że już nic do nich nie mam? Że nie muszę już nic w tym temacie? Że jestem wolna od poczucia, no właśnie – nienawiści? Pierwsze co przychodzi mi do głowy. I z całą pewnością tak jest, nie mam już w sobie nawet cienia nienawiści i nawet niechęci, to prawda. W zamian dla ojca mam zrozumienie, bo był wtedy młody, bardzo młody i też miał swoje równie trudne doświadczenia w historii własnej. A dla męża wdzięczność, bo dzięki niemu właściwie mogłam doświadczyć mojego problemu współuzależnienia i kilku innych jeszcze po drodze, wynikających z faktu bycia DDA i przepracować to w procesie terapii. On mi w tym pomógł niejako.

Jak dobrze jest to sobie uświadomić, jestem wolna od negatywnych emocji, mogę patrzeć na mężczyzn takimi oczami jakimi widzę ich w rzeczywistości, nareszcie. Pamiętam, taki czas, że to właśnie było u mnie niemożliwe. A teraz widzę zmianę, jaka ulga, teraz widzę prawdę. To rzeczywiście uwalniające uczucie i myślę, że mogę sobie pogratulować tego efektu wieloletniej pracy nad sobą i swoją historią. 

Z głowy? Czy z serca?

Z głowy? Czy z serca?

Dziś wyciągnęłam kartę emocji: niezadowolenie, jak bardzo było mi to potrzebne, widzę. Zrozumiałam, że poprzez niezadowolenie wchodzę dalej w rolę ofiary, wiem, jak to brzmi, wiem, że może to się wydawać nad wyraz… Ale w moim przypadku tak właśnie jest. Wczoraj zeznawałam na Policji w związku z zagrażającą nam mieszkańcom sytuacją w moim miejscu zamieszkania. I niby na poziomie głowy, wiedziałam, że tak, chcę to zrobić, bo wszyscy inni się boją, bo mieszkają wyżej, niżej, dalej a ja na wprost tych drzwi, które notorycznie się otwierają na kolejnych chcących wypić… Ja jak zawsze widzę więcej i bardziej. Dlatego też powiedziałam tydzień temu dzielnicowemu, że jeśli coś się nie zrobi z tymi ludźmi, jeśli im się nie pomoże to widzę ten stan rzeczy jako tykającą bombę.
I co się okazało? Wczoraj usłyszałam, że po oględzinach tego mieszkania, rozeznaniu sytuacji, rozmowie z tymi osobami jak i innymi mieszkańcami dzielnicowy to potwierdził i już wszczął konkretne działania. Miałam rację. 

No i tak na głowę wszystko biorąc jest ok, wiem, chcę i działam, ale jednak działam, bo muszę, bo jeśli nie ja, to kto? No nikt, jak się okazuje. I te myśli, emocje plus jeszcze obiektywne trudy wczorajszego dnia powodują, że jestem niezadowolona. No bo wolałabym przecież mieszkać gdzie indziej i nie musieć chodzić na Policję, no przecież, że tak! Ale jak czytam w książce, to samo niezadowolenie „…odcina nas od radości, zgody na rzeczywistość i od akceptacji…”, więc sprawa jest poważniejsza niżby się wydawało.

 I myślę, że ma to wszystko związek z moim dzieciństwem. No bo jak często jako dziecko bałam się, żyłam w lęku i w stanie niezaspokojenia swoich potrzeb zwłaszcza tej najważniejszej, bo potrzeby poczucia bezpieczeństwa. Dla dziecka jest to tak ważne jak powietrze, którym oddycha a mnie tego nawet brakowało. I oczywiście, że wtedy, żeby przetrwać, przeżyć wchodziłam w tryb przeczekania, bo co innego mogłam zrobić, nic. Więc zamrażałam swoje uczucia odcinając się od nich i biernie wchodziłam tym samym w rolę ofiary. Jako dziecko tak funkcjonowałam. 

Ale teraz jestem już dorosła i zawsze mam wybór i potrafię już o siebie zadbać i obronić się przed pijanymi. I to jest z poziomu głowy. A z poziomu serca, czyli emocji jestem i zachowuję się nadal jak przestraszone, bezradne dziecko zostawione samemu sobie, samotne i pełne lęku. I dlatego i aż tak, czuję niezadowolenie, jeśli znów muszę mierzyć się z takimi tematami, bo to otwiera we mnie stare rany i tą największą – brak poczucia bezpieczeństwa. 

Teraz gdy mam to namierzone i gdy następnym razem będę próbować wchodzić w te stare buty to przypomnę sobie te wydarzenia i zapytam samą siebie: „czy to jest reakcja na tu i teraz czy raczej na to co miało miejsce już dawno temu, kiedyś, czyli w moim dzieciństwie?” I ta odpowiedź pozwoli mi w prawdzie spojrzeć na to co we mnie się dzieje i też pozwoli mi na adekwatną reakcję, czyli właściwe dla mnie zachowanie.  Nie chcę już odcinać się od radości i wolę mieć akceptację na zaistniałą rzeczywistość z poziomu serca a nie tylko z głowy, to jest częścią prawdy o mnie którą chcę praktykować.

Kim ja jestem?

Kim ja jestem?

Odkrywam siebie na nowo, dostrzegam rzeczy, których wcześniej nie widziałam u siebie i w kontaktach z innymi. Nie podoba mi się to co widzę, ale nie mogę tego zbagatelizować, chcę się temu przyjrzeć i coś z tym zrobić…

W ostatnich dniach zobaczyłam, że gdy ktoś choć trochę zaczyna marudzić, nie wie jeszcze jak, nie ma pomysłu na wykonanie zadania to ja już przychodzę z rozwiązaniem. Odwalam robotę, szczęśliwa, że mogę pomóc, że ten ktoś już nie musi, że niby ja taka fajna jestem. Ale może to co robię nie jest dla tego drugiego tylko dla mnie właśnie. Może tak karmię swoje Ego, może ja tego potrzebuję a nie ten drugi, może to o mnie chodzi? Trochę boli, ale nie mam zamiaru uciekać przed prawdą o sobie. 

Zdarza się przecież, że ta druga osoba po prostu ma ochotę tak sobie pogadać sama ze sobą w asyście drugiego, trochę właśnie pomarudzić, bo ma taką potrzebę, po zastanawiać się. A może i nawet rozłożyć ręce i tak z tym zostać i tak ma być, może do tego wróci sama i z czymś. Dlaczego w roli zawodowej to mi się udaje, a gdy niby jestem sobą to płynę nie tam, gdzie powinnam i gdzie chcę… 

Ok, może to oczywiście wynikać z mojej historii, w dzieciństwie zawsze odwalałam robotę, musiałam myśleć za innych, opiekować się młodszym rodzeństwem, być wsparciem dla mamy itp. Ale ja jestem już od dawna dorosła i nikt nie oczekuje ode mnie, że ja coś gdzieś za niego wykonam, pomogę, podpowiem… Nie mogę napotkanych ludzi gdzieś tam w życiu traktować tak jak moją rodzinę kilkadziesiąt lat temu, bo to nie jest już ta sama bajka, to jest już zupełnie inna historia a nawet inny świat. To ja mam wyjść z tej roli bohatera rodzinnego i z tym skończyć, bo nikomu to już nie służy, nikomu! Nawet mnie a może tym bardziej mnie. 

Od dziś wprowadzam nowe filtry w wypowiedziach i gestach w stronę innych wokół mnie. Czy to co mówię karmi mnie czy tą drugą osobę? O kogo tutaj i w tej sytuacji ma chodzić? Co jest potrzebne? Czyli właściwe? Chcę być bardziej uważną, spokojną i taką ugruntowaną, taką przy sobie, w sobie.
A nie ulegać emocjom, gadać co mi ślina na język przyniesie i ulegać chwili i szybko. To nie tak. Nie tego chcę, bo wtedy właśnie robię takie gafy. A tego wcale nie zamierzam robić.   Gdy tak czytam te słowa: „być bardziej uważną, spokojną i taką ugruntowaną, taką przy sobie, w sobie”. To mi się ciśnie, że przecież kiedyś tak było, w każdym razie tak mi się wydaje, że to jakiś regres jest. Tak rzeczywiście, miałam już poukładane klocki i całkiem dobrze funkcjonowałam osobiście i zawodowo, ale trudne wydarzenia ostatnich lat a na końcu Covid cofnęły mnie do roli dziecka. Zregresowałam się właśnie w obszarze Ja, w tym osobistym.

Czas szybko mija

Czas szybko mija

Różne emocje się u mnie pojawiają. Z jednej strony ulga, bo był to dla mnie bardzo intensywny czas, wiele pracy wykonałam i bardzo dużo się działo przez te trzy miesiące pierwszego cyklu terapii.
Z drugiej strony odczuwam niepokój jak to będzie bez grupy przez jakiś czas, bo przede mną kilka tygodni przerwy, jaki będzie drugi cykl i czy równie owocny. A zwłaszcza czy uda mi się wrócić do normalności w moim codziennym funkcjonowaniu i do aktywności zawodowej za czym bardzo tęsknię.

Tak, terapia już dała mi wiele, bo dla mnie to było najważniejsze, żeby lepiej spać a zwłaszcza zasypiać, z czym miałam największy problem. Teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jedno i drugie wygląda zdecydowanie lepiej. Pojawiały się jeszcze sytuacje, że wracałam do punktu wyjścia, ale miało to miejsce o wiele rzadziej niż przed terapią i z czasem tylko w tzw. trudniejszych dniach, gdzie borykałam się z jakimś większym problemem, który we mnie generował mocny stres. Tak to działo się stopniowo a ja staram się spojrzeć na ten czas jak na całość i zobaczyć – przed i po, jaka jest różnica i ona rzeczywiście ma miejsce. Poza kwestią spania jeszcze drugą moją zmorą był lęk, poczucie zagrożenia i nieustające, uporczywe myśli co powodowało u mnie taaakie napięcie, że przejawiałam zachowania kompulsywne oraz ulegałam całkiem niechcący aktom autoagresji. To pierwsze również uległo poprawie, rzadziej sprawdzam kilkakrotnie – czy zamknęłam samochód, czy zamknęłam drzwi od mieszkania… chyba, że mam ten trudny akurat dzień to wtedy wraca to samo. I chciałabym powiedzieć, że ta autoagresja też uległa poprawie, ale nie mogę tego tak jednoznacznie określić i myślę, że powinnam się temu jeszcze przyjrzeć.

Wiele się o sobie dowiedziałam, zidentyfikowałam kilka schematów zachowania, zobaczyłam też siebie w oczach innych i niekiedy bolało, wczoraj również. Ale wszystko to było właściwe i potrzebne, biorę to na klatę i będę się temu przyglądać, bo po to właśnie tam poszłam. Wczoraj na sesji podsumowującej padły słowa, że dużo we mnie lęku również przed grupą, co powiedzą, co ze mną zrobią? Dużo lęku przed tym co zobaczę w sobie, tam w środku, co to spowoduje dalej? Zdarza mi się wchodzić w rolę coacha dając informacje poszczególnym osobom i też tak podobnie stawiam grupę do pionu. No cóż i tu poległam, nie da się ukryć. Ale z kolei udało mi się wyjść z roli zawodowej w aspekcie pracy nad sobą, tak byłam wtedy przy sobie (trochę trudniej było na początku) i poddałam się procesowi terapii wchodząc w role pacjenta. To się wydarzyło i dlatego pewnie terapia dała pierwsze efekty. Bo to może się zadziać, gdy pacjent się odkryje, podda, rozsypie, ulegnie emocjom, powie coś ważnego, dotknie czegoś, przeżyje, namierzy, przypomni sobie, uświadomi sobie… patrz ja.

Jestem wdzięczna życiu za ten czas i to miejsce, za tych ludzi – grupę i przede wszystkim za prowadzących Terapeutów. Jestem wdzięczna sobie, że znalazłam w sobie odwagę i siłę, aby się poddać tej terapii. Jestem też wdzięczna Pani Psychiatrze, że objęła mnie taką opieką a nie inną.
I będąc szczerze wzruszoną jestem wdzięczna naszej Pani Psycholog, bo prawdziwie czuję dla siebie podziw a tego ona mnie właśnie nauczyła. Dostrzec siebie i mieć również podziw dla siebie a nie tylko dla innych.

Dziękuję sobie i wszystkim wymienionym…

Prawdziwa przyjaźń to wielki dar

Prawdziwa przyjaźń to wielki dar

Mam to szczęście, że mogę cieszyć się tym właśnie darem i bardzo go doceniam, bardzo. Wczoraj była u mnie moja wieloletnia i bardzo mi bliska przyjaciółka. Miałyśmy dla siebie prawie cały dzień
i mogłyśmy się wzajemnie cieszyć rozmową, wspólnym spacerem, takim po prostu byciem ze sobą. Piękne są takie chwile dla mnie i wiążą się zwykle z różnymi emocjami, z poczuciem bliskości i radości zwłaszcza. 

Mam też wtedy okazję podzielić się z kimś sobą, ale w tym przypadku to aż z Nią, z osobą, która jest dla mnie ważna i mam do niej duże zaufanie, bardzo cenię sobie jej zdanie. I co ważne, ona nigdy mnie nie zawiodła. Więc ważną jest kwestia, że właśnie z nią mogę się w takim wspólnym czasie podzielić sobą, swoją codziennością, swoim obrazem przeżywania świata. A tyle się u mnie dzieje, że rzeczywiście mam o czym mówić. I tym bardziej jest dla mnie to ważne. Bardzo cenię sobie te nasze spotkania i jestem wdzięczna, że Ją mam przy sobie, że w pewnym sensie towarzyszy mi od lat. Wiele dla mnie znaczy ta przyjaźń i ta osoba. 

Doceniam i cieszę się tym prawdziwie…