Zabrana radość i dodany smutek

Zabrana radość i dodany smutek

Po przeżyciu kolejnego dnia warsztatów teatralnych będąc pełna radości, poszłam wczoraj do rodziców i chciałam właśnie podzielić się tą moją radością z bliskimi. Z tymi którymi powinna być moja rodzina przecież. Jakie ogromne rozczarowanie mnie spotkało, moja mama w większości wizyty była właściwie nieobecna, bo była zajęta swoją komórką, bo rozmawiała potem przez telefon a następnie i tak była niedostępna, bo tylko ciałem, a duchem była dalej przy tamtej rozmowie telefonicznej. Więc próbowałam podzielić się z resztą rodziny. Mój tata mnie wyśmiał – dosłownie a moja siostra mu wtórowała, mając w tym niezły ubaw. Nawet nie pomyślała, żeby jakoś go ostudzić, może coś powiedzieć w mojej obronie, nie! Ona w to weszła, miała z tego niezły fun.

I dotarło do mnie dzisiaj, że przecież tak było zazwyczaj w moim domu, to właśnie tak wyglądało. Nawet gdy byłam dzieckiem, nawet wtedy! Mając jakieś smutki, gdy próbowałam się nimi podzielić – ulżyć sobie (co zawsze było trudne) coś powiedzieć mamie to ona i tak nigdy nie widziała w tym mnie tylko zawsze siebie. I jeszcze wypowiadała swoje lęki, strachy, bo zawsze nauczycielka miała rację a ja byłam ta winna i tego typu podobne historie. Ona mi jeszcze dowalała do pieca.

A z kolei, gdy przychodziłam z radością to było podobnie, bo moja radość nie miała szans się pomnożyć, nie! Tam nigdy się nikt nie cieszył wtedy, wręcz przeciwnie, ponieważ ta radość była zredukowana do zera, zabrana mi. Dokładnie tak samo jak było wczoraj, dokładnie tak samo! Wyszłam stamtąd, rozżalona, smutna, wyśmiana, pokonana – standard, życie w cieniu mojej rodziny…

W moim rodzinnym domu było i jest, jak widać wciąż niepisane prawo, że nie należy marzyć, cieszyć się, planować, żyć po swojemu… Tam tylko w epicentrum jest przede wszystkim mama – jej żale, smutki, nierozwiązane problemy… Nawet gdy milczy, nawet gdy jest niedostępna to woła: „patrz na mnie! Zobacz jaka jestem nieszczęśliwa, zobacz, jak mnie boli bądź ze mną, zrób coś z tym, wtedy mi tylko ulży, gdy zarażę sobą ciebie, gdy wleje swój ból w twój brzuch, trzewia, noś go ze mną…”

Straszne, ale tak to czuję i widzę chyba po raz pierwszy w życiu aż tak wyraźnie. To jest straszne.

Obiecuję sobie nie oczekiwać już od nich tego czego do tej pory od nich nie dostałam i w końcu to zaakceptować. To moja rodzina, ale nie bliscy, bo jak widać ja jestem dla nich obca, oni nie chcą dzielić ze mną mojego życia, ono ich wcale nie obchodzi, bo tak bardzo są zajęci sobą, że nie mają dla mnie ani czasu, ani przestrzeni. Tak jak wtedy w dzieciństwie, tak jest i teraz.

Ok, trudno, niech tak będzie. Przyjmuję to z akceptacją, aczkolwiek też i z nieukrywanym żalem.

Osobisty coaching

Osobisty coaching

Wczoraj na terapii usłyszałam słowa kierowane zresztą do mnie, „że altruizm może być formą autoagresji”. I bardzo mnie to dotknęło, żyje to we mnie cały czas. Tak, niestety identyfikuję się z tym stwierdzeniem, moje ciągłe myślenie i też działanie na rzecz innych a zapominanie jednocześnie o sobie jest tego oznaką przecież. Ja dopiero teraz uczę się być przy sobie i pozwalać sobie na spełnianie swoich potrzeb powtarzając sobie niejednokrotnie: „no ale przecież masz do tego prawo, tak możesz, zadbaj o siebie, nareszcie dbaj o siebie a nie o innych”. I to jest rzeczywiście bardzo trudne dla mnie, wydaje mi się nawet momentami, że samolubne albo wręcz egoistyczne, tak bardzo nie leży to w mojej naturze. Ale uczę się, pomału przyzwyczajam się do nowych schematów myślowych które tak samo mają moc tworzyć nowe nawyki w moim zachowaniu jak i działaniu.

To miało miejsce po tym, gdy podzieliłam się z grupą na terapii refleksją a właściwie takim moim przekonaniem: „że wszyscy przychodzimy na świat, każdy z nas jako małe dziecko zupełnie niewinne i doskonałe, piękne! A dopiero to, co potem się wydarza – skrzywione dzieciństwo, środowisko itp. powoduje, że zmieniamy się…”. Nakładamy na siebie różne maski i schematy zachowania: agresji albo uległości, walki albo odcięcia od swoich emocji… Tutaj ma znaczenie bardzo wiele elementów składowych, wiele wydarzeń, sytuacji, ludzi po drodze i naszych wrodzonych predyspozycji, jak i tego co my z tym w końcu sami zrobimy. Bo jako już dorosłe osoby każdy z nas ma wybór, zawsze mamy wybór i najlepiej, gdy weźmiemy odpowiedzialność za siebie i swoje życie.

Bardzo wzruszyłam się wtedy, popłakałam się nawet bo ja też byłam doskonała nawet z moimi krzywymi nogami, ale nikt tego tak nie widział. Używając języka symboli można powiedzieć, że na siłę i przemocą niejako rodzina, środowisko – świat dopasował mnie do swoich standardów. Łamał mnie tym samym powodując wieloletnie jak widać zmiany w psychice. Nauczyłam się, że to co chcą inni jest ważniejsze, że mam się dopasować, mam się zmieniać dla nich, ale dla siebie też, bo będę mogła chodzić. Te słowa mogą się wydawać przerysowane, ale dla mnie mają znaczenie symboliczne, bo coś jednak pokazują. Między innymi przychodzi mi myśl: może, dlatego mam fioła na punkcie rozwoju osobistego, od lat się rozwijam, zmieniam chcę być lepsza doskonalsza. Czy tym samym nie neguję tego kim jestem tu i teraz? Czy to kim jestem nie ma dla mnie wartości a dopiero nabiorę tej wartości w przyszłości, wtedy, gdy schudnę, gdy będę ładniejsza, gdy zacznę spać, gdy będę spokojna, radosna, zadowolona … Coś w tym jest, niestety.

Wczoraj też padły słowa pod moim adresem: „nasz coach, no tak znów nam to podsumowała…”. Przyjrzałam się temu po terapii i zdałam sobie sprawę, że tak, zgadzam się, zawodowo jestem i coachem i psychologiem a nawet trenerem. Ale tego właśnie coucha mam w sobie od lat i to tak mocno w sobie, że to nie wynika nawet z mojej roli zawodowej a raczej z tego, że to ja od lat samą siebie w ten sposób coachuję. Robię to z różnych powodów w zależności od sytuacji i od potrzeb. Żeby jakoś funkcjonować w różnych trudnych okresach albo podążać za czymś nowym bądź też dla znalezienia narzędzi w celu osiągnięcia tego… Mój schemat myślenia a dalej działania – to zawsze jednak, żeby szukać rozwiązania. Nie mam w zwyczaju biadolenia, zazwyczaj staram się znaleźć rozwiązanie, walczyć, zmienić, jeśli tylko się da i zawsze próbuję. A jeśli się nie da to odpuszczam, tak też odeszłam ze związku z mężczyzną. Próbowałam wcześniej, zrobiłam wszystko co mogłam i to kilkakrotnie, ale nie wyszło. Odpuściłam. Niekiedy to jest najlepszym rozwiązaniem, przyjąć to co jest i zaakceptować, bo to nam wtedy służy. I po czasie okazuje się, że tak jest w istocie, że tak ma być. Siebie jesteśmy w stanie zmienić, ale drugiego zmieniać wręcz nie należy nawet próbować. To też zrozumiałam dzięki tej historii z moim mężem, dzięki niemu właśnie.

I ten schemat działania zupełnie naturalnie, wręcz automatem jak widzę stosuję do innych wypowiadając się w ich tematach, bo tak mam wobec siebie, więc też tak samo widzę różne możliwości u nich. Tak mam, stosuję język rozwiązań a nie zagrożeń. Jestem coachem i niech tak zostanie, to mi i służy. Ale jeśli chodzi o innych, czyli o moje komunikaty do nich kierowane, to rzeczywiście przyjrzę się temu i może coś trzeba będzie zmienić, może rzeczywiście tak. Bo może oni odbierają moje słowa inaczej niż wynikałoby to z mojej intencji. Pasują mi tutaj słowa znanego powiedzenia: „dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”.

A każdy z nas ma prawo do szukania siebie i swojej drogi po swojemu.

Nie zgadzam się na rolę ofiary

Nie zgadzam się na rolę ofiary

Wczoraj była niedziela i tak bardzo chciałam ją spędzić z kimś a nie sama, dlatego zdecydowałam się przyjąć zaproszenie mojej siostry i jej przyjaciela. I mogło być prawdziwie cudownie. Pyszny i wspólny co najważniejsze obiad, kawa na tarasie, piękno otaczającej przyrody w ogrodzie, wycieczka rowerowa i cudne widoki i ogromna przyjemność napawania się nimi i tym samym wręcz karmienia zmysłów. Po powrocie jeszcze wspólna kolacja i jeszcze wieczorne siedzenie na tarasie wśród cykad i naszczekiwania psów gdzieś tam daleko, jak to na wsi. Bajka, po prostu bajka. I tak mogło być.

 Ale u mnie zazwyczaj jak do tej pory, tak to widzę, ale niestety w takich sytuacjach zawsze musi wkraść się jakiś dramat, trud, ból itp. Nie wiem jak to mam ująć, różnie to sobie próbuję tłumaczyć – może jakiś koszt tego dobrego co mnie spotyka. W przeszłości też zwykłam to określać, gdy to miało miejsce: „no tak, jest pięknie więc strata musi być”. Tak to kwitowałam. 

Ale wczoraj tak bardzo mnie ta właśnie strata uwierała, tak bardzo nie miałam na nią zgody, że koniec z tym! Nie mam zamiaru już tak żyć, nie chcę tego!!!

Mianowicie byłam świadkiem kilku kłótni między moimi gospodarzami. Prawdziwe kłótnie z wyrażoną agresją słowną oczywiście, ale jednak, zawsze to jest agresja. Moja siostra potrafi pokazać wściekłość, gdy druga osoba ma inne zdanie niż ona, znam to z autopsji, znam ją. Ona wtedy walczy do skutku, dla niej to wojna i nigdy nie ma zwyczaju się poddawać. I mimo, że oni w kuchni a ja na tarasie to i tak wszystko słyszałam i cierpiałam, tak cierpiałam!!! Nie tego chciałam przecież w tym dniu. Mówiłam sobie: „spokojnie, oni tak mają, wyluzuj, jesteś bezpieczna, jest ok, nic się nie dzieje…”. To nic nie dawało, nic. Przychodziło mi do głowy, żeby się zebrać i pojechać stamtąd, ale jednak tym razem tego nie zrobiłam, bo chciałam z kimś spędzić niedzielę… A może powinnam to zrobić i tym samym zadbać o siebie, ochronić siebie i być sobie wierną a nie myśleć o nich, bo „im będzie przykro…” itd. Tak myślałam! Kosmos!!! A czy oni myśleli o mnie, gdy się kłócili ze sobą i to kilka razy – oni tak mają, nienawidzę tego! Czy oni pomyśleli o mnie chociaż przez chwilę, jak ja się czuję? Co ja przeżywam? Nie!!! Oni mieli mnie głęboko gdzieś, bo przecież oboje wiedzą, że źle reaguję na takie zachowanie z ich strony, bo wielokrotnie to sygnalizowałam, wczoraj również. Wiedzą, że jestem w procesie terapii, wiedzą o moich trudnościach i o tym jak bardzo bywam krucha. Ale bez skutku, to nic nie daje, moje potrzeby są nieważne, więc dlaczego znów i wciąż zgadzam się na kontakt z ludźmi, którzy mnie ranią, dla których jestem tak mało ważna, dlaczego to robię???

Wiem, tak wiem. Tak mnie traktowano w dzieciństwie, takie mam nawyki, spuścić głowę, wejść w rolę ofiary i przetrzymać, przetrwać i przeczekać aż minie. Bo w końcu wszytko mija. Ale tak jak w dzieciństwie i ten lepszy czas jest okupiony niepokojem, czy przypadkiem znów się nie zacznie jatka, czy znów nie będzie na nowo wojny…

Mam tego dosyć, nie będę żyć już złudną nadzieją, że tym razem będzie inaczej, nie dam się tak dalej traktować, bo nawet ciało mi pokazuje, że to ponad moje siły. Moje ciało nawet staje po mojej stronie i daje mi wyraźne sygnały, że czas już skończyć z rolą ofiary w swoim życiu. 

Najpierw i trzeba to powiedzieć wyraźnie, że było to w czasie tej kawy na tarasie, miałam atak drapania się po głowie. Z nerwów swędzi mnie nieznośnie głowa i mam przymus drapania się po niej. Tak mam w chwilach, gdy widzę u kogoś napięcie bądź zdenerwowanie. Następnie po powrocie z wycieczki rowerowej a właściwie to nawet już w jej końcowym etapie, widocznie im bliżej domu to tym większe zagrożenie odczuwałam, bolał mnie brzuch. Tak, też tak miewam, że boli mnie brzuch z nerwów, z napięcia. I ten ból oraz problemy jelitowe, które dalej nadeszły zostały już ze mną do końca wieczoru. Dopiero gdy wróciłam do siebie i wyluzowałam, to ból minął i byłam już spokojniejsza.

Gdy czytam te słowa to staję się dla mnie jasne i wyraźnie widoczne, że pozwoliłam, żeby mnie nadużyto. Zostałam nadużyta, tak samo jak mi to robili w dzieciństwie. Też widzę, że gospodarze, którzy powinni dbać o samopoczucie gościa, tak to powinno wyglądać przecież, oni nie liczyli się wcale z moimi wręcz potrzebami, które doskonale znają. Nie mogę już dłużej zgadzać się na takie traktowanie przedkładając potrzeby innych nad swoje. Nie mogę już dłużej zaniedbywać swoich potrzeb i ignorować sygnałów mojego ciała. Już nie. Wybieram siebie i swoje zdrowie tym samym.

Nieprawdopodobne wręcz, ale też uświadamiam sobie, że ja wczoraj próbując zdecydować się na to spotkanie miałam ogromny konflikt wewnętrzny, odczuwałam niepokój i wręcz strach przed tym. Miałam wiele wątpliwości czy to jest dobry pomysł na niedzielny wypoczynek, bo niedziela jest po to, żeby wypocząć i nabrać sił na kolejny tydzień. Tak biłam się z myślami, bo przecież znam swoją siostrę i wiem, że ona miewa różne nastroje, bo przeżywa swoje trudności a jakże… I wiem, że w relacji z nią nigdy nie wiem, jak będzie, czy będzie miło czy wręcz przeciwnie, tak samo jak w moim domu rodzinnym. Ta sytuacja niewiedzy, wyczekiwania, badania nastrojów, rozpoznawania klimatu emocjonalnego… trwa nadal, niestety, ale takie są fakty. Więc wizyty w tym domu, patrz kontakty z moimi najbliższymi wiążą się z takimi samymi historiami emocjonalnych trudności i przejawianych psychosomatycznych objawów w moim ciele. Wierzę w terapię i ufam, że z czasem te kontakty z rodziną będą łatwiejsze dla mnie, bo ja się zmienię, bo wyzwolę się ze swoich negatywnych schematów i wzorców zachowania i też zrozumiem ich motywy postępowania. Mam nadzieję, że tak będzie a ten wczorajszy dzień jest dużym krokiem w tą lepszą stronę. Ten dzień był mi potrzebny, żeby przeżyć i doświadczyć to czego już nie chcę i na co się już nie zgadzam.

Złamane życie

Złamane życie

Historia znów dała się odkryć dalej, bo uświadomiłam sobie co oznaczało wydarzenie z ostatniej niedzieli, gdy coś tam przygotowując w kuchni w samo południe, będąc na luzie, w cudownym nastroju nagle ktoś próbował wtargnąć do mojego domu. Uderzając pięścią, waląc się wręcz na drzwi i jeszcze szarpał klamką próbując je otworzyć. To musiał być jakiś silny mężczyzna, bo było to tak mocne i głośne.  Oczywiście musiał być pijany, na trzeźwo nikt tak się nie zachowuje. W pierwszej chwili podskoczyłam ze strachu, poczułam silne emocje lęku i walenie mojego serca tak mocne jak ten facet, który walił w moje drzwi. Burza myśli: „co mam zrobić? Nie, nie otworzę tych drzwi, nawet nie sprawdzę kto to, bo po co? Jakie to ma znaczenie? Żadne. Ale spokojnie, przecież jeśli sobie nie pójdzie możesz zadzwonić na Policję, spokojnie, tylko spokojnie…”. Gdy hałas ucichł nagle poczułam ogromną złość na tą sytuację, na alkohol, na pijanych mężczyzn, na tą rzeczywistość, w której żyję, na to środowisko, w którym teraz mieszkam. Myślałam wzburzona: „żeby w niedzielę w ciągu jasnego dnia, taka sytuacja, ktoś próbuje wtargnąć do mojego domu, nie wtargnąć, wyważyć drzwi właściwie, nie! Nie dam się wystraszyć. Nie, nie pozwolę na to, żeby jeszcze się bać, koniec z tym, koniec z lękiem, nie dam się… przecież zawsze mogę zadzwonić na Policję i zrobię to, jeśli trzeba będzie zrobię to! „

Gdy usiadłam i ochłonęłam z tych emocji to przypomniałam sobie, kiedy coś podobnego przeżyłam pierwszy raz i o co wtedy chodziło. Jako małe dziecko właściwie od urodzenia do okresu 4 lat mieszkaliśmy z dziadkami, a jak już wspominałam mój dziadek miał melinę, sprzedawał alkohol.  Dziadek też lubił wypić jak też i mój ojciec a babcia była sparaliżowana. Więc gdy po libacji obaj panowie spali, a pijani mężczyźni dobijali się ostro do drzwi chcąc kupić kolejny alkohol, to jedyną osobą wtedy była moja mama, która mogła sprzedać im to co chcieli, żeby sobie w końcu poszli. Ona musiała wstać z łóżka i to zrobić, żeby powrócił na nowo spokój tamtej nocy. Ja tam byłam, ja to przecież słyszałam, to mnie budziło, ja czułam te emocje mojej mamy, ja tym właśnie nasiąkałam, taki był mój mały świat. Świat pełen lęku i zagrożenia, wszystko się zgadza i zaczyna być jasne.

Mój dziadek też miał swoją historię i swoją traumę, jako dojrzały mężczyzna osiągnął już sukces, miał duży zakład ślusarski, zatrudniał ponad 50 czeladników, był bardzo dobrym fachowcem, wręcz artystą w tym co robił i dobrze mu się powodziło. Miał już dwójkę dzieci, gdy zmarła na gruźlicę jego pierwsza żona, następnie nacjonalizacja przemysłu w czasach komunizmu zabrała mu wszystko co miał. Zatrudnił się gdzieś i chciał żyć dalej poślubił moją babcię i przeprowadził się tutaj z tamtego dużego miasta. Po jakimś czasie dostał wylewu i jako w połowie sparaliżowany i niesprawny trafił na rentę inwalidzką, która oczywiście nie była wysoka i nie wystarczała na przeżycie. Żeby dorobić zaczął sprzedawać alkohol, w latach 70-tych to było powszechne, sklepów nocnych wtedy nie było.

Żal mi jest mojego dziadka, żal mi tego złamanego życia i niewykorzystanych możliwości, żal mi jego straconego talentu a zwłaszcza mi żal tego człowieka, którym był a którym mógłby być, gdyby życie potoczyło się inaczej. Płaczę nad nim i nad sobą, bo tak często oceniałam go jako nerwowego, porywczego i złego. Tak myśli dziecko – czarne albo białe. Ale przecież pamiętam doskonale, gdy w kuchennym kredensie na szklanym spodeczku trzymał jakieś drobne grosiki i dawał mi je na lody albo na kino. Dostawałam też od niego zimne ognie w święta, uwielbiałam wpatrywać się w te błyski ogników i cieszyłam się tym prawdziwie. Dziadek też hodował kanarka na balkonie który pięknie śpiewał. Ten człowiek miał też swoją wrażliwą i dobrą część. To takie smutne, tak bardzo mi smutno, nie umiem jeszcze nazwać tego co czuję i ponazywać do końca to co właśnie odkryłam, ale na pewno jest mi strasznie przykro i jedyne co mogę, to przeżyć to na nowo pozwalając sobie na to co czuję i na pojawiające się łzy…

Walka o przetrwanie

Walka o przetrwanie

Miałam wczoraj sesję, oczywiście było dużo płaczu i bólu, ale też dowiedziałam się czegoś. Mianowicie, że to przed czym całe życie uciekałam to i tak jest we mnie, to mnie toczy jak robak, niszczy, zabija.  W dzieciństwie ojciec i matka powtarzali: „jak wy dacie sobie radę? W życiu nie ma lekko; zobaczysz, z dupy ci będzie kapać…”. Taki przekaz miałam powtarzany jak mantrę. Pamiętam, że po maturze byłam rzeczywiście wystraszona co to będzie, gdzie znajdę pracę, jak sobie dam radę itp. Tak, byłam wtedy wystraszona. Ale z drugiej strony zawzięłam się i walczyłam ze wszystkich sił i powtarzałam sobie „ja wam pokaże, zobaczycie, że będę szczęśliwa w życiu…i dam radę”. A po latach okazało się, że te słowa się spełniły, bo od pewnego czasu żyję w ciągłym zagrożeniu i lęku jakbym była w stanie wojny, walki. Jakiekolwiek działanie wiąże się u mnie z napięciem, pojawiają się moje trudności, bo ja to działanie podejmuję jak wyzwanie, jak bitwę. Czy to gotowanie obiadu, czy sprawy dnia codziennego bądź kwestie zawodowe, nieważne co i tak wszystko przeżywam podobnie. Jak walkę o przetrwanie, o przeżycie… No i tak jak mi przepowiedziano dawno temu tak też wszystko co robię przychodzi mi z ogromnym trudem, poświęceniem. Wcale nie jest mi lekko, tak jak mówili, tak się stało.

Nie da się tego zrozumieć bez opowiedzenia choć części mojej historii. Pierwszy obraz widzę – ja jako małe dziecko, mogłam mieć wtedy nie więcej niż 2 latka. Miałam zwyczaj przesiadywania pod stołem, gdzie skubałam naprzemiennie swoje gipsy i też kocyk robiąc kulki w małych paluszkach. Babcia i inni wokół pytali śmiejąc się: „co ty tam robisz? Znów kulki na wojnę?” Trochę już starsza słyszałam rozmowy babci z ciocią o przepowiedniach Królowej Saby, o zbliżającym się końcu świata, o wojnie która ma nadejść. Jako 7-latka i później uwielbiałam spacerować po lesie, ale gdy tylko słyszałam odgłos przelatującego samolotu to chowałam się przerażona w obawie, że zaraz spadną bomby. W nocy miałam często koszmary na temat wojny, że uciekam, że się chowam… W telewizji w tamtych czasach ciągle leciały filmy wojenne „Czterej pancerni” itp. Moj tata, odkąd pamiętam powtarzał nam przy posiłkach: „dzieci jedzcie, bo wojna będzie, jak ten gruby zdąży schudnąć to ten chudy umrze”. I ja w to wierzyłam, ja jadłam, ile się dało, do końca, aż poczułam ucisk, że więcej już nie zmieszczę. Posiłki w domu rodzinnym były w atmosferze takiego napięcia, w takim poczuciu zagrożenia, że to wyglądało jak oblicze cichej walki albo i nawet otwartej bitwy, różnie. Tak wyglądała rzeczywistość mojego dzieciństwa. I myślę, że fakt prostowania – ćwiczenia moich małych nóżek od momentu, gdy miałam niespełna miesiąc przez okres do 2 lat też miał i ma szczególne znaczenie. Tak długo byłam poddawana cierpieniu, bólowi przez najbliższą mi osobę, która wtedy stawała się oprawcą, agresorem. To też była dla mnie forma walki przecież.

Nie bez znaczenia jest fakt, że na tym stole z dzieciństwa zazwyczaj stał alkohol, często zdarzały się libacje, mój dziadek miał melinę. Kłótnie, agresja, napięcie – tam żyłam od urodzenia do 4 lat a potem przeprowadziliśmy do domu pod lasem, gdzie też był alkohol, ale o wiele rzadziej, bo wiązało się to tylko z okazjami typu urodziny itp. Co nie oznacza, że na co dzień było miło, niestety nie. Tam było cicho i zimno, mamy albo nie było albo była wiecznie zajęta i niedostępna. A ojca się bałam i unikałam jak mogłam. Ojciec bił mnie żyłą przyniesioną z kopalni, to taki twardy kawałek czarnej gumy gruby na 1 cm… Tym bił mnie, kilkuletnią dziewczynkę – czyż to nie wyglądało jak obraz prawdziwego oprawcy? 

I to mam zapisane w ciele, w moich szlakach neuronowych, tak funkcjonuję żyjąc w poczuciu zagrożenia i ciągłej walki o przetrwanie, o przeżycie. W czujności, w napięciu, czy aby znów się nie zacznie. Tak to czuję. Tak to teraz widzę.

Potrzeba akceptacji

Potrzeba akceptacji

Wczoraj byłam u rodziców na niedzielnym obiedzie, potem kawa i było tak dobrze, tak normalnie i po długim spacerze z siostrą, zostałam właściwie do późna. Czyli udało się jednak, ponieważ miałam takie założenie na tą wizytę, żeby się w trakcie niej nie zdenerwować, nie ulec innym wokół tylko być wierną sobie zgodnie ze słowami: „nic ani nikt nie ma prawa decydować o moim samopoczuciu, to ja wybieram co czuję, jak się zachowuję i co myślę”. Tylko raz poczułam wściekłość, gdy tata znów swoim zwyczajem użył słowa: „bieda” ale gdy to poczułam i miałam tego świadomość to po prostu puściłam to, poszło a ja zostałam w tym punkcie, w którym byłam wcześniej, rozmawiałam wtedy z mamą pokazując jej mojego bloga. Dałam jej też  do przeczytania tekst wpisu, w którym pisałam o jej pamiętniku i użyłam jego fragmentu. Z uwagą przeczytała, ale nic nie powiedziała, nic.

Powtórka z dzieciństwa – ja się dziele sobą a ona nic na to, nic na mnie tym samym, ściana. I tak się pocieszam, że gdy rozwinęłam temat tłumacząc moje motywy pisania tego bloga, to jej postawa wyglądała chociaż na przychylną i nie było słów dezaprobaty, co istotne. Jak ważne jest dla mnie jej błogosławieństwo, jej opinia, postawa wobec mnie, jak bardzo!!! Jestem dorosła i mam prawo do własnych wyborów a wciąż szukam jej akceptacji, patrz miłości… Znów wracam myślami do faktu, że jednak to jest dla mnie ważne, bo jest, bo nie chcę, żeby cierpiała z powodu tego, że o niej piszę, o innych z rodziny i dlatego chcę, żeby znała moje intencje i je rozumiała a najlepiej akceptowała. Może do tego dojdzie, może to jest proces, może tak.

Dopasowywanie się

Dopasowywanie się

Wczoraj na terapii usłyszałam słowa, że mam schemat dopasowywania się do innych. I tak rzeczywiście jest, trafione w punkt.

Żeby przetrwać w środowisku jako dziecko musiałam się dopasowywać a potem już tak zostało. Nasze przekonania, wiedza o nas samych i świecie wynikają z oczekiwań wobec nas najpierw naszych rodziców tworząc obraz rzeczywistości, z której sami już potem budujemy schematy zachowania. Metodą kalki, bo wydaje nam się, że tak trzeba, że ci inni wokół nas w dorosłym już życiu też tego oczekują. I jeśli ja kiedyś spełniałam życzenia innych, mało tego cała moja uwaga była skierowana na nich a nie na siebie zapominając o swoich potrzebach, to ten schemat z dzieciństwa jest bardzo silny. Coś wiem na ten temat. I to się odgrywa u mnie przez cały czas w różnych miejscach i z różnymi ludźmi. To samo robię w grupie terapeutycznej, to samo robiłam w pracy, tak samo reaguję w relacjach z przyjaciółmi itp.

Już to wiem, już to widzę…

Uzależnienie od lęku i napięcia

Uzależnienie od lęku i napięcia

Dlaczego nadal czuję ten lęk, czy to jest jakiś rodzaj uzależnienia? Tak długo czułam napięcie i lęk, niepewność i strach, zagubienie i rozpacz… A teraz gdy jest lepiej, bo zdarzają się dobre sny, noce, które dają regenerację i wypoczynek, wtedy dni też bywają lepsze. Po co mi ten lęk? Po co to napięcie? Wypoczęta i zrelaksowana mam chwile a nawet dłużej – taki stan, w którym zdaję sobie sprawę, że jest mi dobrze, po prostu mi dobrze. Rozkoszuję się tą chwilą. I to zdarza mi się zazwyczaj rano, gdy jeszcze spokojnie pijąc kawkę rozmyślam i cieszę się kolejną dobrze zaliczoną nocą mając nadzieję, że tak już zostanie.

W ciągu dnia, już później gdy zaczynam działać i od razu przychodzi mi do głowy – gdy zaczynam tym samym się śpieszyć, bo działanie zawsze kojarzy mi się z pośpiechem. Tak, zawsze tak miałam, cokolwiek robiłam, czy to w pracy, czy w domu to musiało być szybko, sprawnie, efektywnie i z sukcesem! Nawet miałam takie przekonanie, które pielęgnowałam w myślach: „jeśli coś robię obojętnie co, to wkładałam w to całe swoje serce i chcę, żeby to było zrobione najlepiej jak potrafię”. Niby fajnie brzmi, ale jak bardzo wyśrubowane oczekiwania ujawniają te słowa. Jak bardzo musiałam się ze sobą męczyć i jak wiele frustracji musiało to ze sobą nieść, ile konfliktów wewnętrznych… Sama sobie kręciłam taki bicz, wychowana w domu, w którym na miłość, patrz zaledwie jakąś uwagę musiałam zasługiwać poprzez posłuszne wykonywanie swoich obowiązków, które zazwyczaj miały nieznośną tendencję wzrostową, bo miałam młodsze rodzeństwo i wiadomo z czym to się wiąże.

Pośpiech to jest czynnik nakręcający u mnie spiralę lęku, to tak jakbym nagle znów automatem przeniosła się w tamten świat, w tamtą rzeczywistość wystraszonej dziewczynki, że nie podoła, że zawiedzie. Tam, wtedy miałam za dużo obowiązków, za mało czasu i nierealne oczekiwania rodziców (zwłaszcza matki, ojciec był zwykle nieobecny). Nierealne, ponieważ nawet jeśli zrobiłam najlepiej jak umiałam to i tak mama była niezadowolona i tak było źle. Więc choć starałam się, to i tak nie umiałam temu sprostać. Jakie to musiało być dla mnie trudne, dla 12-letniego dziecka, bo wtedy zaczęłam mieć jeszcze więcej na głowie ponieważ pojawił się na świecie mój brat.

Ale co ciekawe teraz dostrzegam, że w pracy zawodowej, która była dla mnie również dużym wyzwaniem i polem do zdobywania nowych umiejętności też odtwarzałam ten sam schemat „dawania siebie na maksa i to w dużym pośpiechu i zawsze lęku, żeby wyszło dobrze”. A i tak, po fakcie, po odniesionych jakichś swoich sukcesach zwykłam mówić: „udało mi się”. Nie: zapracowałam na to, tylko udało mi się – znamienne. I słowo na maksa, tak to też jest mi bardzo znajome, uwielbiałam to słowo i taką dynamikę, jeśli już to na maksa… Uświadamiam sobie teraz dopiero, ile w tym jest ryzyka, walki, samozaparcia, trudu, niepewności i co za tym idzie, ile lęku. Od tak wysokich emocji byłam i nadal jak widać jestem uzależniona, bo takie skrajne emocje miałam na co dzień fundowane w dzieciństwie naznaczonym domem z problemem alkoholowym. I jeszcze na dodatek z matką, która nie umiała z tym nic zrobić a w zamian była niedostępna emocjonalnie, oskarżająca (to zawsze moja, nasza tzn. dzieci wina była, że jest jak jest…), nieadekwatnie wymagająca, manipulująca, szukająca zawsze winnych itp. 

Wyraźnie to też identyfikuję nawet w czasie mojej ostatniej pracy, wiecznie się śpieszyłam z wykonywaniem różnych czynności, śpieszyłam się żyjąc w napięciu, ogromnym stresie, mimo że nikt tego ode mnie nie wymagał, nikt! Ja miałam na to tyle czasu, ile trzeba było, tam pośpiech był niepotrzebny wcale, ale stare nawyki dawały o sobie znać. Wtedy tego nie widziałam, nie widziałam. Ciekawa jestem jak wiele jeszcze jest ukryte i co? I ile pracy własnej jeszcze przede mną? Obiecuję sobie, że nie będę się śpieszyć, że od dziś cokolwiek będę robić to ze spokojem i z poczuciem, że mam czas na wszystko co jest mi potrzebne. Tego postanawiam się trzymać. Zobaczymy co z tego wyjdzie…

Kogo wybrać?

Kogo wybrać?

Noc była ciężka, w wyniku czego wzięłam 1 tabletkę Hydroxizinum, znów czuję się pokonana… Dlaczego tak się stało? Widzę, że moje gorsze funkcjonowanie rozpoczęło się po kłótni z moim synem, zresztą do dziś nie rozmawiamy ze sobą. To też nie jest łatwe, bo przecież nie jestem na niego obrażona a nawet zła, ja go rozumiem, poniosły go emocje, bo tak bardzo martwi się o mnie, bo kocha… Ja nie chcę przerwać tego milczenia, bo się boję, że znów będzie mnie chciał mobilizować metodą kija, nie chcę tego. Boję się, że jeszcze bardziej mogę się posypać i tak cały czas czuję, że jestem na granicy. Wczoraj nawet w ciągu dnia czułam to znane mi irracjonalne napięcie, taki nerw na powierzchni pochodzący od środka oczywiście objawiający się tym, że już, prawie już czuję, że wybuchnę, że nie wytrzymam, że zacznę krzyczeć, drapać, wściekać się… O co chodzi? Przecież tak nigdy się nie zachowywałam i nigdy nie stosowałam autoagresji wobec siebie, w każdym razie tej jawnej. Z tej wyliczanki mogę się przyznać jedynie do krzyków, oj tak w moim domu dużo było krzyków i ja też kiedyś, dawno temu dawałam upust sobie w tej formie wyrazu. 

Dlaczego te słowa braku wiary we mnie wyrażone w złości, z agresją tak mnie nękają, że nie dają mi nawet spać, czy dlatego nie śpię? Może ja sama już w siebie nie wierzę, może te moje poczynania są jak ostatnie ruchy tonącego na wodzie? Może ja już dawno utonęłam, tyle razy nie miałam już siły i energii na nic czując się pokonana. Może ja mam depresję? A nie chcę się do tego przyznać tak jak moja mama? Podczas jej ostatniego pobytu w szpitalu, takim „normalnym” szpitalu, gdzie trafiła z innych przyczyn, jednak zdiagnozowano u niej maskowaną depresję. Ale ona nie chce z tym nic zrobić…

Dlaczego moja samoocena jest tak krucha a właściwie trzeba by rzec, że zaniżona. Kiedyś była wysoka bo co? Bo pracowałam, bo odnosiłam sukcesy, bo miałam pieniądze, mnóstwo przyjaciół, znajomych… A teraz nie chcę się spotykać, bo mam dosyć tłumaczeń co robię i dlaczego nie pracuję, dosyć. To mnie niszczy, jeszcze bardziej traumatyzuje, czuję się wtedy jeszcze gorzej a kłamać nie chcę i nie umiem. Więc mam tylko jedną, jedyną osobę – moją przyjaciółkę ale ona sama jest psychologiem, więc potrafi znieść mój ból i go skontenerować. Spotkania z nią zawsze mi pomagają i dają znaczną ulgę.
Samoocena ma związek z tym jak w dzieciństwie odbierają cię i co mówią a co najważniejsze czynią wobec ciebie rodzice bądź opiekunowie jakby ich nie nazwać. To czy czujesz ich uwagę, miłość, obecność żywą i aktywną, to czy są zaangażowani w budowanie twojego dobrostanu albo czy w ogóle są nim a tym samym tobą zainteresowani. Ja byłam traktowana przedmiotowo. Nie czułam się kochana za to, że byłam. Czułam jakąkolwiek uwagę tylko wtedy, gdy coś zrobiłam. Dlatego do dziś z tym się borykam często czując się odpowiedzialna za samopoczucie innych oraz zawsze w gotowości by pomóc. Bardziej myślę o innych i ich zazwyczaj mam na uwadze niż o siebie.

Dowodem ostatnich słów są moje ogromne wątpliwości i lęki związane z tym : „czy ja mam prawo pisać tego bloga? A co będzie, gdy się wyda kim jestem? A co wtedy, gdy moja mama co najgorsze albo tata się dowiedzą. Mamie będzie pewnie wstyd, będzie cierpieć, sprawię jej ból, nie chcę tego, przecież nie chcę żeby ona cierpiała…”

Ja tylko chcę sobie pomóc. Pisząc tego bloga sobie pomagam, bo mogę to wszystko co mnie zalewa, wypełnia, te wszystkie emocje, myśli związane z terapią własną, mogę to wyrzucić nie tylko na papier, to już robiłam wcześniej, ale mogę podzielić się tym z innymi. To jest uzdrawiające, leczące gdy podzielisz się czymś trudnym dla ciebie z kimś innym, z drugim człowiekiem. Bo bardzo potrzebujemy siebie wzajemnie, jesteśmy jak naczynia połączone. W samotności nie przeżyjemy, a  w każdym razie nie długo i nie w dobrym zdrowiu. Biję się z takimi myślami, i jest to dla mnie rzeczywiście trudne i prowadzę wewnętrzną wojnę – kogo wybrać? Ich samopoczucie? Czy moje zdrowie? Nie wiem tak do końca czy dobrze robię ujawniając światu moje wnętrze, ponieważ tam są też moi bliscy, ich słowa, to co zrobili bądź nie zrobili, sytuacje itp. Oni stworzyli mnie poniekąd więc jak mam dzielić się sobą nie dzieląc się nimi. Nie da się, dla mnie to jest niemożliwe.

Widzę, że tym razem odpowiedziałam sobie na moje wątpliwości. Myślę, że chociaż częściowo. Bo najważniejszą kwestią dla mnie jest wciąż i nadal żeby nikt nie cierpiał, to co robię nie jest odwetem w kierunku moich bliskich, ale formą pomocy dla siebie samej. A może kiedyś okaże się, że tym samym pomogłam im. Nie wiem tego, ale chciałabym bardzo żeby tak było.

Ja już czuję się lepiej, czuję spokój, zawsze po akcie pisania czuję się o wiele lepiej niż przed. Więc chyba to ma sens, w każdym razie dla mnie na pewno ma.

Dlaczego nie mogę spać?

Dlaczego nie mogę spać?

I znów nie mogłam zasnąć tej nocy, znów to samo – krążące, uporczywe myśli, nadaktywny umysł, ciągle przesuwające się obrazy wydarzeń minionego dnia. Sytuacje, dialogi i tak w kółko. Nawet jeśli usilnie próbuję skupić uwagę na czymś przyjemnym, wyluzować albo siłą woli mówię sobie: „Kochana, stop, jesteś w łóżku, tu i teraz, spokojnie, przestań myśleć, zwolnij. Nie myśl, tu i teraz, przecież jesteś bezpieczna, jest dobrze, Kochana…” Nic z tego, niestety. W zamian tego uporczywa potrzeba pójścia do toalety. Gdy wracam i staram się zasnąć czuję napięte nogi, jakby niespokojne, cała jestem niespokojna. Tak wiem… ale te nogi dziwnie drętwe, nie mogą leżeć tylko muszę nimi ruszać, wierzgać… Tak samo jak mój umysł ciągle w ruchu… Te nogi jakby mnie bolały, jakby moje i nie moje… O co chodzi?

I tak jest lepiej od pewnego czasu. Pamiętam, że kiedyś jeszcze serce mi do tego waliło, tak bardzo a każde pójście do toalety uruchomiało go bardziej, mocniej na nowo. Teraz jest lepiej. Terapia działa. Gdy zobaczyłam, że jest druga godzina a ja dalej nie śpię, zdesperowana i pokonana wzięłam Hydroxizinum. Było lepiej, uspokoiłam się, ale wciąż nie spałam. Po jakimś czasie, już nie patrzyłam na zegarek, poszłam do kuchni i wzięłam jeszcze połówkę. Pomogło, zasnęłam i spałam do 10.30. z dwoma wybudzeniami. I tak sukces, bo kiedyś było gorzej o wiele gorzej, pamiętam noce, gdy wcale nie spałam mimo tabletek. Nic już nie działało.

Rano jestem tak obolała, słaba i jakby na kacu, na mega kacu! Ale jestem przyzwyczajona, tak mam po tych tabletkach. Niby śpię, ale to już nie jest zdrowy, dobry sen, który regeneruje. To raczej jest sen, który pozwala przetrwać noc, byle do rana. Sen, który ogłupia, otępia, jakby ktoś dał mi w głowę a mimo wypitej kawy nadal jestem oszołomiona, przybita i bez energii. I wciąż chce mi się pić.
I próbuję zrozumieć, co zrobiłam nie tak, że ta noc taka była? Dlaczego? Czy przeżywane emocje związane z tym co miało miejsce w tym dniu? Co mnie tak dotknęło, rozwaliło?

Dlaczego te chodzące nogi? Ten umysł nadaktywny? Czy to ma związek z uświadomionymi sobie wydarzeniami z dzieciństwa, gdy jako niemowlę byłam poddana długoletniemu leczeniu wady nóg z którą się urodziłam – Końsko szpotawa i moja mama na polecenie lekarza kilka razy w ciągu dnia prostowała mi na siłę pokrzywione nóżki. Na noc i do spania w dzień również zakładała mi takie gipsowe łuski, żeby te nogi przygotować w ciągu kilku miesięcy do zabiegu. Zaczęło się to, gdy miałam niespełna miesiąc i tak codziennie kilka razy dziennie, w piątym miesiącu życia miałam już pierwszy zabieg a było ich kilka aż do czasu gdy skończyłam dwa latka. Mama napisała w swoim pamiętniku wtedy: „…po prostu wyłaś z płaczu, to nie był płacz tylko przeraźliwy szloch i krzyk skrzywdzonego dziecka… Mija dzień za dniem, Mamusia dziennie ci zakłada łuski a ty płaczesz niemożliwie, ale powiedz córeczko co ja mam robić? Ja tak muszę robić bo chcę żebyś była zdrowa. Stałaś się niezmiernie nieznośna, chcesz tylko żeby cię nosić, spać nawet nie potrafisz córeczko, taka się stałaś nerwowa przez te łuski…”

Przepisując te słowa a czytam to nie pierwszy raz ale znów płaczę, wciąż mnie to dotyka, rozwala, kiedy przepracuję ten ból, tą traumę? Kiedy zacznę dobrze spać mimo trudniejszego dnia? Kiedy będzie inaczej? I czy kiedykolwiek będzie??? Czy będę taka jak kiedyś – spokojna, radosna i wypoczęta po dobrze przespanej nocy? Z nadzieją i ochotą przyjmującą kolejny dzień…
Jest godz. 14.20. ja nadal w pidżamie siedzę, piszę i płaczę. Mimo pożywnego śniadania i dwóch kaw jestem taka zmęczona, tak bardzo jestem zmęczona…