Nie mam depresji

Nie mam depresji

Wydaje mi się, że jednak nie mam depresji.  Poobserwowałam innych pod tym kątem, tak po prostu przy okazji, otwarłam się na to, przecież mam możliwość na terapii – tam jest cała grupa ludzi z różnymi przypadkami. I tak trochę zostawiając moją wiedzę z boku, ponieważ mam świadomość, że to może też przeszkadzać, może być źródłem jeszcze większych mechanizmów obronnych, niestety. Wczoraj otwarłam się na doświadczanie nie na głowę a na wnętrze, emocje… nawet nie wiem do końca jak to nazwać. I zobaczyłam, że moje postrzeganie, funkcjonowanie znacznie różni się od osoby w depresji. Nawet jeśli mam w niektórych dniach obniżony nastrój, bo tak, miewam takie stany, bo jakieś problemy typu nietrafiony zakup nowego roweru, zepsuty samochód i koszty jego naprawy… To ja jednak czuję frustrację, złość, niepokój, ale też radość, ulgę, satysfakcję, nadzieję…, gdy uda mi się to przezwyciężyć i pójść do przodu. Ja czuję więc ja żyję!!! A depresja to stagnacja, to zamrożenie to odcięcie się od emocji też i przede wszystkim chęć ucieczki od wszystkiego i wszystkich, nawet samego siebie i tym samym to też rezygnacja z siebie z innych i z jakichkolwiek celów. Bo po co? Nie zależy wtedy takiej osobie na niczym, nawet na sobie… Depresja to ciężka choroba i trudna do przezwyciężenia, do wyleczenia. A ja chcę się wyleczyć, chcę normalnie funkcjonować, chcę wrócić do pracy, chcę być szczęśliwa cokolwiek to oznacza, chcę żyć!!! Mam marzenia i nadal mam nadzieję, wciąż ją mam.

Oczywiście to co piszę to nie są potoczne prawdy obiektywne ani definicja depresji ani cokolwiek innego jakby to nie nazwać. To co piszę na tym blogu to jedynie moje odczucia, przemyślenia, odkrycia własne związane z tym czasem terapii własnej. To co myślę na tu i teraz a przede wszystkim to co czuję i jak te odczucia, emocje nazywam albo próbuję nazwać – tego się wciąż uczę. Bo to jest potrzebne w procesie terapii nad sobą samym, mieć w ogóle dostęp do siebie samego – wgląd w siebie i pozwolić sobie nareszcie przeżywać i przez to dostrzegać i dalej żyć. To stanowi życie, gdy pozwalamy sobie na to nie tylko będąc w terapii oczywiście, to jest właściwe, zdrowe dla nas wszystkich tak na co dzień.

Tak, uczę się tego, ponieważ przez większość mojego życia wolałam nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć. Gdy ktoś mnie np. źle traktował to najpierw próbowałam tego nie widzieć, po prostu i już. A gdy się nie dało, bo krzywda była zbyt widoczna to zazwyczaj go tłumaczyłam: „ale on, ona nie chciała, tak wyszło, miał, miała zły dzień, to się zdarza, trzeba wybaczać itd.” Koncentrowałam się tym samym nie na sobie, co ja widzę, co ja czuję, co ja myślę o tym… Sobie nie dawałam nawet prawa, żeby się nad tym pochylić, bo ja byłam przecież nieważna, pomijana to inni byli ważniejsi. To wyniosłam z dzieciństwa – być dla innych zawsze i w ich służbie, w ich sprawie itp.

Tak się cieszę, że mam czas i przestrzeń, żeby na nowo uczyć się siebie, odkrywać swoje braki, destrukcyjne schematy zachowań mając nadzieję, że to pomoże mi lepiej funkcjonować, dobrze spać i dalej żyć w tej nowej, lepszej jakości. Bo ja się zmieniam, jest to bolesne i trudne, ale wiem, widzę i czuję, że się zmieniam i oby tak dalej.

Nasza służba zdrowia

Nasza służba zdrowia

Wczoraj byłam u psychiatry mając nadzieję na jakąś konsultację, rozmowę o moich problemach, może gdzieś tam dźwięczy mi pytanie: czy ja mam depresję? Tym bardziej, że na ostatniej wizycie Pani Doktor wyraźnie nie miała czasu, ale zapewniła mnie, że na następny raz przejrzy moją dokumentację i przygotuje się. No więc byłam pełna nadziei. Niestety, nic z tych rzeczy, nadal wyglądała na bardzo zajętą i jej słowa ograniczyły się tylko do tematu wystawienia nowego zwolnienia lekarskiego. Nawet mnie nie zapytała, jak się czuję po leku, który mi ostatnio polecała mówiąc: „niech pani spróbuje, będzie się pani lepiej spało, proszę spróbować”. Nic z tego, zupełne echo. Notabene przedstawiła mi ten lek jako nasenny, chodzi tu o Trittico a okazało się po sprawdzeniu informacji na jego temat w Internecie, że jest lekiem o działaniu przeciwdepresyjnym oraz że: „należy on do leków z grupy SSRI – inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny. Jednocześnie jest też antagonistą receptorów 5-HT2, których uaktywnienie powodować może bezsenność, pobudzenie psychoruchowe, lęk oraz zaburzenia w sferze seksualnej.” Pal sześć z zaburzeniami seksualnymi i tak nie mam na to przestrzeni ani ochoty, ale bezsenność i pobudzenie psychoruchowe! Przecież to są dwie zmory od których ja właśnie próbuje się wyleczyć!!! Oczywiście lista skutków ubocznych jest równie długa jak przy innych psychotropach. Kiedyś już miałam taką przygodę z lekiem Pramolan, należącym do grupy trójpierścieniowych leków działającym przeciw lękowo, przeciwdepresyjnie i uspokajająco, który przepisała mi wtedy moja Pani Endokrynolog z powodu zgłaszanych przeze mnie wtedy problemów ze spaniem. Grzecznie zaczęłam go stosować i wytrzymałam 10 dni dawkowania, bo z dnia na dzień było coraz gorzej. Na mnie ten lek zadziałał całkowicie odwrotnie! Jako psycholog wiedziałam oczywiście, że powinnam dociągnąć do dwóch tygodni stosowania i bardzo się starałam, ale po 10 dniach byłam wrakiem człowieka.

Miałam jeszcze większe zaburzenia snu, stany lękowe, napady paniki, splątanie, mrowienie różnych części ciała oraz stany psychotyczne. Wszystkie te dolegliwości oprócz problemów ze spaniem doświadczyłam wtedy pierwszy raz w życiu. Pamiętam np. gdy siedząc w pokoju czyli w mieszkaniu rodziców, było uchylone okno a ulica oddalona o kilkadziesiąt metrów, przejeżdżał motor, niby normalna sprawa a ja słyszałam taki ryk i hałas i czułam jakby mi ten motor przejeżdżał przez środek głowy, tak w połowie i wzdłuż mojej czaszki. Kosmos! Albo ile mnie wysiłku kosztowało, gdy jechałam samochodem jako kierowca. Wszystkie bodźce wokół zalewały mnie wręcz a ich selekcja, które z nich są istotne a które nie, i reakcje jak ja mam się zachować w danej chwili na jezdni to było tak trudne i tak wyczerpujące, że ledwo dawałam radę. Coś co kiedyś dla mnie stanowiło działanie automatyczne, bez żadnego zastanawiania, wtedy było wyzwaniem. W decydującym ostatnim dniu miałam problem nawet z umalowaniem się i ubraniem, chciałam pójść do kościoła z koszyczkiem do święcenia, bo była to Sobota Wielkanocna. Ja płacząc, dużo wtedy płakałam przez te dni w przeciwieństwie oczywiście do poprzednich, siedziałam przy stole z lusterkiem i nie byłam w stanie, po prostu nie byłam w stanie tego zrobić. Czułam się jak bezwolna masa całkowicie rozbita, pokonana bez możliwości podjęcia tego działania i bałam się, bardzo się bałam.

Moja mama, gdy zobaczyła mnie w tym stanie, to powiedziała: „nie musisz iść do tego kościoła, ja pójdę” I było to dla mnie uwalniające, pamiętam. Moja mama, z uważnością i z miłością i akceptacją na ten mój stan wzięła coś na siebie i zrobiła to, co najważniejsze, i tym samym ściągnęła ze mnie odpowiedzialność. Pierwszy raz w życiu doświadczyłam aż tak adekwatnej i troskliwej reakcji ze strony mojej mamy, to było cudowne w tym wszystkim. Może dlatego miałam się tak posypać żeby móc tego właśnie doświadczyć. Ponieważ wtedy moi rodzice otoczyli mnie prawdziwym wsparciem, miłością i rzeczywiście byli przy mnie tak prawdziwie. Wtedy dostałam od nich to czego brakowało mi w dzieciństwie.

Ale wracając do tej sytuacji, mianowicie, przypomniało mi się wtedy o ulotce tego leku i zaczęłam czytać skutki uboczne i dotarło do mnie, że ja je mam, że to są skutki uboczne przecież! A na końcu przeczytałam, że w razie ich wystąpienia lek należy odstawić i też tak zrobiłam. Po czym z dnia na dzień czułam się coraz lepiej a stopniowo nawet zaczęłam normalnie spać i całkiem dobrze funkcjonować. Więc jak po tych doświadczeniach miałabym bez lęku przyjmować kolejne leki psychotropowe??? Mało tego, tym razem przepisane bez żadnej konsultacji a właściwie o tak po prostu – na próbę – „proszę spróbować”. Nie! Ja mówię temu stanowcze NIE. Nie będę się skazywać na niewiadome i możliwe skutki uboczne, ponieważ lepiej funkcjonuję teraz niż gdybym być może przyjmowała ten lek. A ponadto w razie czego i tak nie mogłabym liczyć na pomoc ze strony Pani Doktor, jak widać z wydarzeń wczorajszego dnia. Nie wiem jak radzą sobie inni, jak radzą sobie ci, którzy rzeczywiście borykają się z większymi trudnościami, nie wiem. Jest mi bardzo przykro z tego powodu, że nasz system zdrowia i standardy leczenia farmakologicznego są na tak niskim poziomie, bardzo mi przykro i prawdziwie ubolewam nad tym faktem.

Ta wspomniana Pani Doktor psychiatra była bardzo miła i ja wierzę w jej dobre intencje i też wiem, że rzeczywiście ona ma problem z brakiem czasu w trakcie swojej praktyki lekarskiej. Ona jest po prostu przeciążona i nie ma tak właściwie czasu na to żeby się pochylać nad zwykłymi problemami ze spaniem, gdy powiedzmy ma również inne przypadki np. prób samobójczych. Ja to rozumiem i nie mam nawet pretensji do niej, bo to wina leży w systemie, za mało specjalistów, za mało psychiatrów a za dużo pacjentów. Ale to nie oznacza, że mam przemilczeć fakty które mówią: zostałam pozostawiona sama sobie, nie rozmawiano ze mną o moich dolegliwościach a dla mnie one właśnie są równie ważne jak dla kogoś innego jego próba samobójcza. Takie są fakty – nie udzielono mi pomocy w tym zakresie a powinnam ją dostać, ta pomoc mi się należała.

Pocieszam się, że po wczorajszej rozmowie z moją przyjaciółką czuję się o wiele lepiej bo mogłam wylać wszystkie swoje żale i rozterki, w efekcie czego zasnęłam jak dziecko i spałam 9 godzin bez żadnych tabletek. Jestem wypoczęta i spokojna a nawet zadowolona. Elementem leczącym znów okazała się obecność drugiej osoby, jej aktywne słuchanie a przez to dalej okazane wsparcie i empatia. To wszystko powinnam właśnie dostać od mojego psychiatry, tego ich pewnie uczą na studiach, ale w praktyce nie są oni w stanie temu sprostać w publicznej służbie zdrowia w tej z NFZ.

Taki system! Podobnie jak: „taki mamy klimat”.

Kogo wybrać?

Kogo wybrać?

Noc była ciężka, w wyniku czego wzięłam 1 tabletkę Hydroxizinum, znów czuję się pokonana… Dlaczego tak się stało? Widzę, że moje gorsze funkcjonowanie rozpoczęło się po kłótni z moim synem, zresztą do dziś nie rozmawiamy ze sobą. To też nie jest łatwe, bo przecież nie jestem na niego obrażona a nawet zła, ja go rozumiem, poniosły go emocje, bo tak bardzo martwi się o mnie, bo kocha… Ja nie chcę przerwać tego milczenia, bo się boję, że znów będzie mnie chciał mobilizować metodą kija, nie chcę tego. Boję się, że jeszcze bardziej mogę się posypać i tak cały czas czuję, że jestem na granicy. Wczoraj nawet w ciągu dnia czułam to znane mi irracjonalne napięcie, taki nerw na powierzchni pochodzący od środka oczywiście objawiający się tym, że już, prawie już czuję, że wybuchnę, że nie wytrzymam, że zacznę krzyczeć, drapać, wściekać się… O co chodzi? Przecież tak nigdy się nie zachowywałam i nigdy nie stosowałam autoagresji wobec siebie, w każdym razie tej jawnej. Z tej wyliczanki mogę się przyznać jedynie do krzyków, oj tak w moim domu dużo było krzyków i ja też kiedyś, dawno temu dawałam upust sobie w tej formie wyrazu. 

Dlaczego te słowa braku wiary we mnie wyrażone w złości, z agresją tak mnie nękają, że nie dają mi nawet spać, czy dlatego nie śpię? Może ja sama już w siebie nie wierzę, może te moje poczynania są jak ostatnie ruchy tonącego na wodzie? Może ja już dawno utonęłam, tyle razy nie miałam już siły i energii na nic czując się pokonana. Może ja mam depresję? A nie chcę się do tego przyznać tak jak moja mama? Podczas jej ostatniego pobytu w szpitalu, takim „normalnym” szpitalu, gdzie trafiła z innych przyczyn, jednak zdiagnozowano u niej maskowaną depresję. Ale ona nie chce z tym nic zrobić…

Dlaczego moja samoocena jest tak krucha a właściwie trzeba by rzec, że zaniżona. Kiedyś była wysoka bo co? Bo pracowałam, bo odnosiłam sukcesy, bo miałam pieniądze, mnóstwo przyjaciół, znajomych… A teraz nie chcę się spotykać, bo mam dosyć tłumaczeń co robię i dlaczego nie pracuję, dosyć. To mnie niszczy, jeszcze bardziej traumatyzuje, czuję się wtedy jeszcze gorzej a kłamać nie chcę i nie umiem. Więc mam tylko jedną, jedyną osobę – moją przyjaciółkę ale ona sama jest psychologiem, więc potrafi znieść mój ból i go skontenerować. Spotkania z nią zawsze mi pomagają i dają znaczną ulgę.
Samoocena ma związek z tym jak w dzieciństwie odbierają cię i co mówią a co najważniejsze czynią wobec ciebie rodzice bądź opiekunowie jakby ich nie nazwać. To czy czujesz ich uwagę, miłość, obecność żywą i aktywną, to czy są zaangażowani w budowanie twojego dobrostanu albo czy w ogóle są nim a tym samym tobą zainteresowani. Ja byłam traktowana przedmiotowo. Nie czułam się kochana za to, że byłam. Czułam jakąkolwiek uwagę tylko wtedy, gdy coś zrobiłam. Dlatego do dziś z tym się borykam często czując się odpowiedzialna za samopoczucie innych oraz zawsze w gotowości by pomóc. Bardziej myślę o innych i ich zazwyczaj mam na uwadze niż o siebie.

Dowodem ostatnich słów są moje ogromne wątpliwości i lęki związane z tym : „czy ja mam prawo pisać tego bloga? A co będzie, gdy się wyda kim jestem? A co wtedy, gdy moja mama co najgorsze albo tata się dowiedzą. Mamie będzie pewnie wstyd, będzie cierpieć, sprawię jej ból, nie chcę tego, przecież nie chcę żeby ona cierpiała…”

Ja tylko chcę sobie pomóc. Pisząc tego bloga sobie pomagam, bo mogę to wszystko co mnie zalewa, wypełnia, te wszystkie emocje, myśli związane z terapią własną, mogę to wyrzucić nie tylko na papier, to już robiłam wcześniej, ale mogę podzielić się tym z innymi. To jest uzdrawiające, leczące gdy podzielisz się czymś trudnym dla ciebie z kimś innym, z drugim człowiekiem. Bo bardzo potrzebujemy siebie wzajemnie, jesteśmy jak naczynia połączone. W samotności nie przeżyjemy, a  w każdym razie nie długo i nie w dobrym zdrowiu. Biję się z takimi myślami, i jest to dla mnie rzeczywiście trudne i prowadzę wewnętrzną wojnę – kogo wybrać? Ich samopoczucie? Czy moje zdrowie? Nie wiem tak do końca czy dobrze robię ujawniając światu moje wnętrze, ponieważ tam są też moi bliscy, ich słowa, to co zrobili bądź nie zrobili, sytuacje itp. Oni stworzyli mnie poniekąd więc jak mam dzielić się sobą nie dzieląc się nimi. Nie da się, dla mnie to jest niemożliwe.

Widzę, że tym razem odpowiedziałam sobie na moje wątpliwości. Myślę, że chociaż częściowo. Bo najważniejszą kwestią dla mnie jest wciąż i nadal żeby nikt nie cierpiał, to co robię nie jest odwetem w kierunku moich bliskich, ale formą pomocy dla siebie samej. A może kiedyś okaże się, że tym samym pomogłam im. Nie wiem tego, ale chciałabym bardzo żeby tak było.

Ja już czuję się lepiej, czuję spokój, zawsze po akcie pisania czuję się o wiele lepiej niż przed. Więc chyba to ma sens, w każdym razie dla mnie na pewno ma.