Poczucie straty

Poczucie straty

Nie mogę w tym tygodniu jeździć na terapię, mam przerwę, bo jestem na kwarantannie, niestety. Miałam kontakt z kimś kto miał pozytywny wynik na Covid u nas na terapii. Ja jestem zdrowa, dobrze się czuję. Ale terapia mnie omija i czuję stratę. Nie jest mi z tym fajnie. Stracony czas. Cały tydzień to dużo, bo wiele mogłoby się wtedy wydarzyć. A ja jestem uziemiona.

Boję się dużo, boję się kolejnej takiej sytuacji, że znów ktoś na grupie, co jest przecież bardzo prawdopodobne będzie miał Covida i wtedy znów nie będę mogła kontynuować terapii. Myślę o tym, ale z drugiej strony nic nie mogę w tej kwestii, więc odpuszczam. 

Zobaczymy, czas przyniesie odpowiedź. 

Role się odwróciły

Role się odwróciły

To ja mam być kontenerem dla moich rodziców, to ja jestem dorosła a oni są w tym wieku, że zachowują się niekiedy jak dzieci. I to jest normalne, tak, mają do tego prawo. Ostatnio mama podjęła, jak się okazało, złą decyzję i zachorowała, złapała Covida, wczoraj był wynik testu. Więc sprawa jest poważna. A gdyby mnie posłuchała i zaczekała na mnie to ja bym ją woziła na zabiegi do tego odległego miasta, ale ona nie chciała czekać. I teraz zamiast siedzieć w Szczyrku na dwutygodniowym turnusie rehabilitacyjnym, bo taki był plan. To ona siedzi w domu i leczy Covid-a, którego prawdopodobnie załapała gdzieś w autobusie albo tramwaju, kto wie. Ale fakt jest taki, że przez dwa tygodnie co drugi dzień tam i z powrotem jeździła po 2 godziny i więcej w każdą stronę. To było dla niej i duże obciążenie fizyczne i jak widać duże ryzyko. No cóż to ona podjęła taką decyzję a nie inną. I są tego rezultaty. Ona nie przyjęła wtedy mojej propozycji i ja jedyne co mogłam wtedy zrobić to uszanować jej decyzję. I to nie ja jestem winna, że ona zachorowała. Nie. Mimo, że pierwsza moja myśl taka właśnie była. Poczucie winy automatem niejako zalało mnie i dopiero racjonalne myślenie analizujące sytuacje i zbierające fakty w całość trochę popuściło ten stan. A teraz spisanie tego wszystkiego mi w tym jeszcze pomaga.

Moja mama jeszcze nie raz zrobi swoje i być może nie zawsze z dobrym skutkiem, ale ja mam być i tak spokojna, wspierająca i kochająca. Tak samo jak kocha się krnąbrne dziecko, które błądzi po drodze szukając swoich granic.

Role się odwróciły, moi rodzice są w tym wieku, że niekiedy zachowują się jak dzieci a ja mam to wytrzymać i skontenerować ich rozterki, lęki, wybory oraz rezultaty ich decyzji.

Ale z drugiej strony ja rozumiem moją mamę, ona chciała dobrze. Ona dalej walczy o swoją niezależność w ten sposób właśnie, bo zawsze była niezależna i samodzielna, tak było. I teraz na nowo uczy się co jeszcze może a czego już nie. To takie trudne, bardzo. Ja tak samo, nie, nie tak samo. Podobnie właściwie, będąc po ciężkiej chorobie na nowo uczyłam się metodą prób i błędów co już mogę a czego jeszcze nie. Ale kierunek był odwrotny. A to ogromna różnica. Jestem wzruszona pisząc to bo odkryłam znów coś nowego i zupełnie zmienia mi to perspektywę spojrzenia na te różne zachowania mojej mamy. I czuję, że jeszcze bardziej ją kocham…

Niełatwe, ale możliwe, myślę. Im więcej we mnie będzie spokoju i też stabilizacji w każdej płaszczyźnie mojego życia, tej zdrowotnej, mieszkaniowej, zawodowej, finansowej… to tym bardziej będę w stanie im pomagać i wspierać ich. Czyli znów powinnam zacząć od siebie i dążyć dalej do mojego dobrostanu, bo tylko wtedy znajdę siłę i cierpliwość na mierzenie się z problemami dnia codziennego w mojej rodzinie. A te problemy były, są i będą nadal, to jest pewne. 

Akceptacja na wszystko co przynosi życie.  Jak i dbanie o siebie i dalej dbanie o innych wokół mnie. Czy to drugie, to nie jest właśnie miłość własna?

Wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Wczoraj był dla mnie niesamowity dzień! Po prostu wydarzyło się coś tak dla mnie ważnego, znaczącego i spektakularnego, że jeszcze nawet nie umiem tego ponazywać a emocje mnie rozsadzają, buzują i jeszcze się to dzieje. 

Dlatego jedyne co mogę, to zacząć pisać i mam tym samym nadzieję, że to mi pomoże poukładać i oswoić wczorajsze katharsis.

Chcąc kupić bilety na spektakl teatralny, których zresztą zabrakło zapisałam się na warsztaty teatralne i wczoraj byłam na nich po raz pierwszy. To się stało. Tak gładko i łatwo to nie wyglądało oczywiście ponieważ miałam ogromne wątpliwości, czy to się uda, czy dam radę mimo moich trudności natury psychicznej i ograniczeń ruchowych. Było we mnie dużo strachu i lęku a jakże bez tego ani rusz jak na razie, niestety. Bardzo dużo mnie to kosztowało dlatego dziś odreagowując sporo płaczę ze wzruszenia, przejęcia, ulgi, że się nie wycofałam, że próbuję (zapłaciłam dziś pierwszą wpłatę więc wchodzę w to). I już wiem, że będzie to wielka przygoda mojego życia, że będę miała okazję przesunąć po raz kolejny granice własnych możliwości poddając się procesowi dalszego rozwoju, czyli temu co uwielbiam w swoim życiu. Wczoraj słuchając prowadzącego łapałam w mig jego intencje i czułam się jak ryba w wodzie, znów czułam, że żyję! Cudowne uczucie tak dobrze mi znane, ale od dłuższego czasu mi niedostępne, niestety, bo byłam zajęta czymś innym, nie miałam czasu ani przestrzeni na tego typu nowe wyzwania, ale najwyraźniej jak widać tak miało być. Więc tym bardziej się cieszę, że jest mi dane znów żyć, uczyć się nowych umiejętności przekraczając własne ograniczenia i trudności, oddychając pełną piersią. Tak czuję i jestem poruszona tym co miało miejsce wczoraj i co dzieje się we mnie dzisiaj.

Każde z zadań w trakcie naszej pracy na zajęciach uruchamiało we mnie coś w środku, wspomnienia, skojarzenia, jakąś kolejną historię. Choć wiem, że nie od razu umiałam wejść w swoją rolę to i tak czegoś głęboko w sobie dotykałam. Myślę, że jak na pierwszy raz to wiele ten fakt obiecuje i tak to widzę, ponieważ to było moją intencją zapisania się na te warsztaty. Czytając w ich opisie, że będą prowadzone metodą pracy aktorskiej Stanisławskiego która właśnie opiera się na pamięci emocjonalnej aktora, na tym co on wnosi ze sobą i swoją historią. 

Dlatego ten rodzaj pracy ma działanie terapeutyczne i na to liczę, tym się kierowałam, chociaż dostrzegam też inne wartości dodane. Takie jak możliwość poznania nowych ludzi i bycie zarazem częścią ich grupy, praca z ciałem i to na wielu poziomach jak zdążyłam zauważyć, no i przede wszystkim jednak to, że znów mam możliwość rozwoju, co oznacza dla mnie życie pełną piersią. Rozwijam się, zmieniam się – żyję! To znaczy, że żyję, nie stoję w miejscu, ale idę dalej, mam wizję, mam cel, ale też coraz częściej udaje mi się cieszyć samą drogą, którą idę, tak na co dzień tymi małymi krokami, które stawiam jeden za drugim.

Wczorajsze słowa, które wypowiedziałam w jednej ze scenek: „wolność, słońce, wiatr… wszyscy jesteśmy wolni…”. Te słowa tak głęboko mnie poruszyły, że uruchomiły we mnie proces odkrycia ich znaczenia dla mnie. I dzięki temu dotknęłam wspomnień i emocji z okresu Covid-u, odsłoniła się kolejna moja trauma. Pomyślałam, że może trzeba to przelać na papier i może warto byłoby to przedstawić, pokazać w teatrze. Czego owocem jest napisanie takiego oto prototypu monodramu:

KARTKI Z KALENDARZA

Przeżyłam Covid, sama, byłam sama, sama w siedmiotygodniowej izolacji w mieszkaniu o powierzchni niewiele większej niż 30 m2. To było traumatyczne przeżycie, miałam wszystkie objawy choroby, czułam się fatalnie, byłam tak słaba, jakby w innej czasoprzestrzeni, ale najgorsze z tego wszystkiego były trudności z oddychaniem. Zwłaszcza rano aż do godzin popołudniowych miewałam ataki braku tchu, braku oddechu. Ja tego nawet nie umiem nazwać. Po prostu stałam przy oknie z komórką w ręku i sama siebie starając uspokoić i jakoś próbować regulować ten oddech myślałam jednocześnie; „ spokojnie, dasz radę, pamiętasz słowa lekarza, najwyżej zadzwonisz po karetkę ale póki możesz to próbuj oddychać, dasz radę, na Kilimandżaro też było ciężko i wytrzymałaś, to twoje Kilimandżaro BIS, po prostu, nic wielkiego, dla ciebie to pestka, wytrzymasz, oddychaj, spokojnie oddychaj, wytrzymasz, dasz radę…” I tak spędzałam najstraszniejsze chwile ciągnące się w nieskończoność patrząc w okno. Stałam tak próbując jakoś oddychać i nie mogąc wyjść, zamknięta jak w klatce, zamknięta na świat, na ludzi, na pomoc….

No bo co z tego, że mogłam zadzwonić po karetkę, jaka jest pewność, że rzeczywiście zdążyli by z pomocą dla mnie. Nie miałam żadnej pewności, żyłam w ciągłym zagrożeniu i lęku zdana sama na siebie. Tak, tak właśnie czułam, że jestem sama i muszę sobie poradzić sama, bo jeśli nie, to przegram, żyłam z dnia na dzień w przeświadczeniu, że tylko sama mogę wygrać z tą chorobą. Straszne, ale prawdziwe, nie było nikogo przy mnie a sama świadomość, że na karetkę trzeba czekać mogłaby spowodować u mnie atak paniki, więc wolałam sama ze sobą pracować i różnymi metodami ograniczać ryzyko. Tak to wyglądało. 

Noce też były ciężkie, bo nie mogłam normalnie spać. Czułam chodzące i napięte nogi, rozgrzane dziwnie, właściwie to gorące, one po prostu jakby płonęły. A do tego niepokój, strach i lęk uruchamiający najprzeróżniejsze myśli: „a co, jeśli umrę, jeśli nie dożyję rana…, ale dałam klucz rodzicom, jestem zamknięta na gałkę tylko u góry, przynajmniej nie będą musieli wywarzać drzwi, nie będzie strat, jest ok. Dobrze, że o to chociaż zadbałam, jest dobrze. „ 

Tak wyglądała moja codzienność. Zamknięta i sama, zdana tylko na siebie w sytuacjach zagrażających życiu, takie są fakty. Lekarz mi mówił, że moje objawy mają podstawę, żeby mnie hospitalizować, mogłam zdecydować się na pobyt w szpitalu, ale tego bałam się jeszcze bardziej. Miałam w ostatnich latach aż dwa poważne powody by leżeć w szpitalu, nie chciałam tego znów przeżywać, bałam się. Ten lęk ze mną pozostał do dziś, mam zdiagnozowane zaburzenia snu i inne zaburzenia lękowe, jestem w trakcie terapii.

Strach, poczucie zagrożenia i lęk plus ciągnąca się przez dłuższy czas izolacja od świata, od ludzi, od życia to powoduje ogromną samotność i tym samym prawdziwą traumę, tak bardzo dotkliwą, że obiecuję sobie nigdy więcej tego już nie przeżywać, nigdy więcej! Postanawiam nie być sama, chcę z kimś dzielić życie, chcę z kimś być tak na co dzień – na to liczę. Kiedyś usłyszałam podobne słowa: „radość we dwoje się mnoży i jest jej więcej a smutek się dzieli na dwoje i jest go wtedy mniej”. To mnie przekonuje, to dla mnie ma sens i żyję nadzieją, że kiedyś będę mogła tego doświadczyć.

Nie jesteśmy samotnymi wyspami, wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Każde słowo jest tutaj prawdziwe, to nie jest gra, to prawda o mojej rzeczywistości z tamtego okresu.

Psychosomatyka

Psychosomatyka

Wczoraj na terapii w czasie pracy własnej zdałam sobie sprawę jak bardzo jest mi wstyd i też jak bardzo mnie boli to, że jestem chora oraz że nie pracuję, tak wstydzę się tego. Nie miałam świadomości, że tak bardzo, bo sobie tłumaczyłam, że to jest dobry czas, bo psychoterapia jest mi potrzebna, że nareszcie mam czas i przestrzeń, żeby się sobie przyjrzeć, że mówię temu „tak” akceptuje to…

Ale jednak okazało się, że gdzieś tam w środku czuję inaczej i kieruje się zupełnie innymi przekonaniami. Mianowicie takimi jak: terapia to porażka, brak pracy to porażka i co najważniejsze chyba w moim przypadku choroba to dla mnie najboleśniejsza porażka, bo to ona pozbawia mnie możliwości pracy i popchnęła mnie w stronę terapii. Nosiłam to w sobie i cierpiałam z tego powodu nie chcąc do końca tego dostrzec i ponazywać a złoszcząc się na inne sprawy bądź kłopoty dnia powszedniego. Dużo we mnie było złości i te emocje wylewały się ze mnie i miałam tego świadomość, widziałam to a jednak nie potrafiłam się opanować. Po takim akcie sama sobie zadawałam pytanie: „co się z tobą dzieje? Kiedyś taka opanowana, spokojna a teraz się złościsz na takie głupstwo, przecież to da się ogarnąć. Dlaczego cię tak ponosi?…” No i stało się, karty zostały odkryte.

Złości mnie i boli i napawa lękiem moja sytuacja życiowa, to co się dzieje, tym bardziej, że ja w ostatnich kilku latach miałam już takie okresy spowodowane dwoma poważnymi chorobami a tu jeszcze Covid i powaliło mnie na nowo. I dlatego tak bardzo mnie dotknęły słowa mojego syna, że we mnie już nie wierzy, bo sama gdzieś się z tymi lękami mierzę albo przed nimi w taki właśnie sposób próbuję uciekać. A nie da się uciec tak na prawdę od niczego co boli i uwiera, prędzej czy później to się na nas odbije czy to w postaci agresji, autoagresji, choroby w ciele albo choroby na duszy np. depresji. 

Gdzieś tam przychodzą mi myśli, że wszystko jest po coś, że widocznie tak ma być, że moje życie już nieraz miało trudne i bolesne okresy a po czasie okazało się, że to mnie rozwinęło, wzmocniło, było potrzebne. Mało tego, to zmieniło kierunek mojego życia w tą lepszą i można by teraz powiedzieć dobrą stronę. Ja jestem z tego zadowolona, ja nie byłabym tym kim jestem teraz gdyby nie tamto i jestem wdzięczna za te wydarzenia. Ale tak zazwyczaj się widzi sprawę już po czasie, z tak zwanej perspektywy, bo gdy jesteśmy w środku jakiegoś wydarzenia, w trakcie tej bitwy to jest nam ciężko i dopada nas lawina wątpliwości, bólu, chaosu i cierpienia. Tak to już jest, niby na głowę wszystko to wiem i tak ładnie umiem sobie wytłumaczyć a w codzienności, zwłaszcza tej niełatwej ulegam emocjom, szarpię się, niby chcę się zmieniać i podążać za tym co niesie życie a z drugiej strony stawiam opór, sabotuję samą siebie, strzelam sobie w kolano.

Wczoraj tak bardzo uległam destrukcyjnym emocjom jak lęk i złość, bo się śpieszyłam, bo znów wydawało mi się, że nie mam czasu, ale ja za dużo chciałabym zrobić, ogarnąć w jednym dniu, sama sobie kręcę ten bicz, za bardzo bym chciała – to moją zmorą jest prawdziwą! I w efekcie rozbolało mnie straszliwie gardło, miałam trudności z przełykaniem i czułam się jakby mnie brało przeziębienie. Dziś jest sobota, dolegliwości trochę zelżały, ale nadal się utrzymują, więc mam czas i na spokojnie staram się zrozumieć tą sytuację. Trafiam na artykuł z zakresu psychosomatyki i mam odpowiedź – ból gardła może pokazywać, że oceniasz coś negatywnie, przeciwko czemuś oponujesz, krótko mówiąc to zazwyczaj może oznaczać złość na coś, na kogoś… I jestem w domu, dokładnie to miało miejsce tego dnia i zostało zwerbalizowane i oddane światu.

Dlaczego nadal tkwię w schematach, że muszę być szczęśliwa, że muszę odnosić sukcesy, że muszę być atrakcyjna, patrz szczupła, że powinnam też mieć pieniądze, no bo jak to, no tak. Mam przekonanie, że inni mnie oceniają według tych stereotypów a ja się na to zgadzam. A gdzie ja jestem w tym wszystkim? Gdzie jest pytanie do samej siebie – czego ja chcę? Czy tak właściwie zależy mi na opinii innych? Jaka jest moja prawda? Czy ja mam zgodę na siebie? Na swoją prawdę o sobie? Swoje decyzje? Czy ja mam zgodę na siebie?

Ciało pamięta

Ciało pamięta

Miałam okazję podzielić się z kimś moją historią wraz z przeżyciami ostatnich dni i spotkałam się z uważnym słuchaniem, zrozumieniem i empatią. To są iście leczące elementy w procesie terapii. Dostajemy w końcu to czego nie dostaliśmy wtedy gdy powstawał dany problem, dana trauma… Cudowne uczucie móc w końcu doświadczyć od kogoś: „tak, jesteś w porządku, bolało cię, miałaś prawo płakać i tak się czuć, zostałaś skrzywdzona, dla niespełna miesięcznego niemowlęcia to zbyt dużo…” Byłam przecież niemowlęciem a ta najbliższa mi osoba, mój cały świat wtedy! Zadawała mi ból! Na siłę codziennie, kilka razy dziennie prostowała, wyginała, ćwiczyła mi nogi. Co ja wtedy mogłam czuć??? Dla dziecka nie ma czasu, czas nie istnieje, dla dziecka zawsze jest tu i teraz. Przytoczę słowa książki: „Dla dziecka nietrzymanego na ręku niemożność złagodzenia przy pomocy nadziei niedogodności, jakich doświadcza, jest chyba najokrutniejszą próbą. Jego płacz nie może więc nawet zawierać w sobie elementu nadziei (…) Niemowlę żyje chwilą obecną, która trwa wiecznie. Dziecko w objęciach matki jest w stanie błogości, wyjęte z tych ramion znajduje się w stanie tęsknoty, w ponurym, pustym wszechświecie.”

Mój ówczesny wszechświat był okrutny, stanowił ból i cierpienie, przemoc wobec mnie i to od mamy, od tej która miała kochać i koić, ta sama zadawała to okrucieństwo. Taki był mój wszechświat i wracał do mnie jak w najczarniejszym koszmarze kilka razy dziennie przez wiele miesięcy. Co mogłam wtedy czuć??? Przecież dziecko czuje już w łonie matki a ja miałam niespełna miesiąc wtedy gdy się to dopiero zaczęło.

Zmierzam się z tymi obrazami i obejmuję czule siebie całą sobą, obejmuję tą małą istotkę pozostawioną samą w swoim koszmarnym świecie, świecie bólu i rozpaczy. Płaczę nad sobą. Konfrontuję się z tym bólem właśnie i tą rozpaczą, z tymi wszystkimi innymi uczuciami, które mogły wtedy się wtedy pojawić. Biorę w ramiona tą małą płaczącą dziewczynkę i tulę ją w swoich objęciach. Płaczę…
I odzyskuję spokój, jestem spokojna wręcz wyciszona, zresetowana a może ukojona właśnie. Może dałam sobie kawałek tego czego wtedy zabrakło. Jest lepiej, nie wiem czy jest dobrze, ale jest już trochę lepiej, czuję ulgę.

Po tym weekendzie zdałam sobie sprawę, że jakbym odzyskała swoje ciało, że bardziej siebie czuję. Moje ciało jest moje a nie tylko zbiór dwie nogi, ręce tułów, głowa – przedmioty, części ciała. To samo robiłam wcześniej, traktowałam swoje ciało przedmiotowo wymagając zbyt wiele i nadużywałam go często przekraczając jego możliwości, czyli swoje tym samym. Pamiętam, że zdarzało mi się ulegać, niby przypadkiem, różnego rodzaju wypadkom, skaleczeniom. Był taki okres w ostatnich latach, że to się działo notorycznie, na okrągło miałam jakieś obicia, zranienia, plastry itp. Myślę teraz, że to była nieświadoma autoagresja.

Dziś rano po przebudzeniu (po dobrej przespanej nocy zaznaczę) uświadomiłam sobie, że nad ranem spałam na wznak a to coś takiego, czego nie pamiętam od lat. Zazwyczaj spałam skulona na jednym, bądź drugim boku. Czy to nie oznacza, że coś puściło, że czuję się bezpieczniej, że mogę pokazać miękki brzuszek… Poza tym nie spałam dziś ze stoperami, co też mi się nie zdarzało od miesięcy właściwie. Mimo tych samych dźwięków dochodzących z zewnątrz ja nie potrzebowałam stoperów!
I gdy myślałam o tym właśnie to dostrzegłam, że mam ciężkie ciało. Czuję moje ciało to raz, ale że ono jest takie ciężkie, zrelaksowane, w pełni leżące na posłaniu, a nie jak kiedyś napięte i barki w powietrzu… Takie widzę zmiany i mam nadzieję, że nie wróci tamto, mam nadzieję, że będzie to co teraz się dzieje a może i jeszcze lepiej.

Wiem, że moja mama chciała dobrze. Tak wiem, że podjęła słuszną decyzję i jestem jej poniekąd wdzięczna, że wtedy zadawała mi ból, prostowała nogi i ćwiczyła, oczywiście, że tak jest. Robiła to, żebym mogła chodzić. Robiła to z miłości przecież, wiem to. I ja też ją kocham.

Jednak niezaprzeczalna jest ta trauma, której doświadczyłam jako tamta mała bezbronna istotka, bo ciało pamięta i nosi to przez lata. Jak się okazało poważne trudności i przeżycia ostatnich lat związane z operacją, kolejną ciężką chorobą i wreszcie dopadło mnie najgorsze – Covid, to wszystko spowodowało, że moje ciało się upomniało, nowe traumy otwarły tą starą, pamięć została przywrócona.