Potrzeba akceptacji

Potrzeba akceptacji

Wczoraj byłam u rodziców na niedzielnym obiedzie, potem kawa i było tak dobrze, tak normalnie i po długim spacerze z siostrą, zostałam właściwie do późna. Czyli udało się jednak, ponieważ miałam takie założenie na tą wizytę, żeby się w trakcie niej nie zdenerwować, nie ulec innym wokół tylko być wierną sobie zgodnie ze słowami: „nic ani nikt nie ma prawa decydować o moim samopoczuciu, to ja wybieram co czuję, jak się zachowuję i co myślę”. Tylko raz poczułam wściekłość, gdy tata znów swoim zwyczajem użył słowa: „bieda” ale gdy to poczułam i miałam tego świadomość to po prostu puściłam to, poszło a ja zostałam w tym punkcie, w którym byłam wcześniej, rozmawiałam wtedy z mamą pokazując jej mojego bloga. Dałam jej też  do przeczytania tekst wpisu, w którym pisałam o jej pamiętniku i użyłam jego fragmentu. Z uwagą przeczytała, ale nic nie powiedziała, nic.

Powtórka z dzieciństwa – ja się dziele sobą a ona nic na to, nic na mnie tym samym, ściana. I tak się pocieszam, że gdy rozwinęłam temat tłumacząc moje motywy pisania tego bloga, to jej postawa wyglądała chociaż na przychylną i nie było słów dezaprobaty, co istotne. Jak ważne jest dla mnie jej błogosławieństwo, jej opinia, postawa wobec mnie, jak bardzo!!! Jestem dorosła i mam prawo do własnych wyborów a wciąż szukam jej akceptacji, patrz miłości… Znów wracam myślami do faktu, że jednak to jest dla mnie ważne, bo jest, bo nie chcę, żeby cierpiała z powodu tego, że o niej piszę, o innych z rodziny i dlatego chcę, żeby znała moje intencje i je rozumiała a najlepiej akceptowała. Może do tego dojdzie, może to jest proces, może tak.

Uzależnienie od lęku i napięcia

Uzależnienie od lęku i napięcia

Dlaczego nadal czuję ten lęk, czy to jest jakiś rodzaj uzależnienia? Tak długo czułam napięcie i lęk, niepewność i strach, zagubienie i rozpacz… A teraz gdy jest lepiej, bo zdarzają się dobre sny, noce, które dają regenerację i wypoczynek, wtedy dni też bywają lepsze. Po co mi ten lęk? Po co to napięcie? Wypoczęta i zrelaksowana mam chwile a nawet dłużej – taki stan, w którym zdaję sobie sprawę, że jest mi dobrze, po prostu mi dobrze. Rozkoszuję się tą chwilą. I to zdarza mi się zazwyczaj rano, gdy jeszcze spokojnie pijąc kawkę rozmyślam i cieszę się kolejną dobrze zaliczoną nocą mając nadzieję, że tak już zostanie.

W ciągu dnia, już później gdy zaczynam działać i od razu przychodzi mi do głowy – gdy zaczynam tym samym się śpieszyć, bo działanie zawsze kojarzy mi się z pośpiechem. Tak, zawsze tak miałam, cokolwiek robiłam, czy to w pracy, czy w domu to musiało być szybko, sprawnie, efektywnie i z sukcesem! Nawet miałam takie przekonanie, które pielęgnowałam w myślach: „jeśli coś robię obojętnie co, to wkładałam w to całe swoje serce i chcę, żeby to było zrobione najlepiej jak potrafię”. Niby fajnie brzmi, ale jak bardzo wyśrubowane oczekiwania ujawniają te słowa. Jak bardzo musiałam się ze sobą męczyć i jak wiele frustracji musiało to ze sobą nieść, ile konfliktów wewnętrznych… Sama sobie kręciłam taki bicz, wychowana w domu, w którym na miłość, patrz zaledwie jakąś uwagę musiałam zasługiwać poprzez posłuszne wykonywanie swoich obowiązków, które zazwyczaj miały nieznośną tendencję wzrostową, bo miałam młodsze rodzeństwo i wiadomo z czym to się wiąże.

Pośpiech to jest czynnik nakręcający u mnie spiralę lęku, to tak jakbym nagle znów automatem przeniosła się w tamten świat, w tamtą rzeczywistość wystraszonej dziewczynki, że nie podoła, że zawiedzie. Tam, wtedy miałam za dużo obowiązków, za mało czasu i nierealne oczekiwania rodziców (zwłaszcza matki, ojciec był zwykle nieobecny). Nierealne, ponieważ nawet jeśli zrobiłam najlepiej jak umiałam to i tak mama była niezadowolona i tak było źle. Więc choć starałam się, to i tak nie umiałam temu sprostać. Jakie to musiało być dla mnie trudne, dla 12-letniego dziecka, bo wtedy zaczęłam mieć jeszcze więcej na głowie ponieważ pojawił się na świecie mój brat.

Ale co ciekawe teraz dostrzegam, że w pracy zawodowej, która była dla mnie również dużym wyzwaniem i polem do zdobywania nowych umiejętności też odtwarzałam ten sam schemat „dawania siebie na maksa i to w dużym pośpiechu i zawsze lęku, żeby wyszło dobrze”. A i tak, po fakcie, po odniesionych jakichś swoich sukcesach zwykłam mówić: „udało mi się”. Nie: zapracowałam na to, tylko udało mi się – znamienne. I słowo na maksa, tak to też jest mi bardzo znajome, uwielbiałam to słowo i taką dynamikę, jeśli już to na maksa… Uświadamiam sobie teraz dopiero, ile w tym jest ryzyka, walki, samozaparcia, trudu, niepewności i co za tym idzie, ile lęku. Od tak wysokich emocji byłam i nadal jak widać jestem uzależniona, bo takie skrajne emocje miałam na co dzień fundowane w dzieciństwie naznaczonym domem z problemem alkoholowym. I jeszcze na dodatek z matką, która nie umiała z tym nic zrobić a w zamian była niedostępna emocjonalnie, oskarżająca (to zawsze moja, nasza tzn. dzieci wina była, że jest jak jest…), nieadekwatnie wymagająca, manipulująca, szukająca zawsze winnych itp. 

Wyraźnie to też identyfikuję nawet w czasie mojej ostatniej pracy, wiecznie się śpieszyłam z wykonywaniem różnych czynności, śpieszyłam się żyjąc w napięciu, ogromnym stresie, mimo że nikt tego ode mnie nie wymagał, nikt! Ja miałam na to tyle czasu, ile trzeba było, tam pośpiech był niepotrzebny wcale, ale stare nawyki dawały o sobie znać. Wtedy tego nie widziałam, nie widziałam. Ciekawa jestem jak wiele jeszcze jest ukryte i co? I ile pracy własnej jeszcze przede mną? Obiecuję sobie, że nie będę się śpieszyć, że od dziś cokolwiek będę robić to ze spokojem i z poczuciem, że mam czas na wszystko co jest mi potrzebne. Tego postanawiam się trzymać. Zobaczymy co z tego wyjdzie…

Małe sukcesy

Małe sukcesy

Czuję spokój i jest mi dobrze, wyspałam się, mimo że nie od razu zasnęłam, ale jeśli to się obywa bez tabletek to i tak uważam to za sukces. Więc mogę sobie pogratulować i się cieszyć. Tak, czuję też radość. Kolejna noc zaliczona bez wspomagaczy.

Chociaż było blisko, już mi nogi chodziły znajomo napięte, ten nerw obecny i napięcie oraz zaraz za tym lęk, znowu lęk… Pojawiające się myśli: „znowu to samo, nie! Nie to samo, nie byłaś jeszcze w toalecie, spokojnie, nic się nie dzieje, będzie dobrze, zaśniesz… Nie chcę brać Hydroxizinum, nie chcę do tego wracać. Spokojnie, masz czas, nigdzie jutro rano specjalnie nie wstajesz, nie śpieszysz się, bez paniki, masz mnóstwo czasu, możesz długo zasypiać… A co było takiego co mogło to spowodować? Może skalpel zrobiony za późno, bo skończyłam go po 20.20, może to ten wysiłek? Nie powinnam przecież ćwiczyć tak późno… Przestań o tym myśleć, wyluzuj, odpuść, pomyśl o tym fajnym filmie, oddychaj głęboko, odpręż się, jesteś bezpieczna, mamy czas, jest dobrze, puszczaj…”

I w którymś momencie puściłam, bo przecież zasnęłam jakoś. I spałam na tyle długo, że się wyspałam.

Jestem i to wystarczy

Jestem i to wystarczy

Znów się wyspałam, jak dobrze. Mimo, że nie od razu wczoraj zasnęłam, bo czułam się bardzo zmęczona po trudnej sesji na terapii ale poszłam na basen i to mi bardzo dobrze zrobiło. Woda, jeśli się jej poddać potrafi rzeczywiście odnawiać, oczyszczać i relaksować. I tak też się poczułam, tym razem nie mieliłam w głowie wszystkich sytuacji, słów, które padły i wydarzeń z terapii. Próbowały oczywiście mnie te myśli zalewać, ale ja nie wkręcałam się w nie i bez tego zaangażowania puszczałam je dalej, tak po prostu. Mówiąc do siebie: „puszczaj to, zostaw, jutro się tym zajmiesz, jeśli to będzie tego warte…” Niesamowite, ale pierwszy raz to mi się zdarzyło a musze przyznać, że ta sesja nie była łatwa i niosła za sobą pewien bagaż emocjonalny i konkretny materiał do przemyśleń dla mnie. Jaki wniosek? Uświadamiam sobie, że wcale nie muszę tego samego dnia obrabiać materiał z sesji na terapii, ponieważ to mi nie służy, bo wtedy mam trudniej zasnąć oczywiście a równie dobrze mogę się tym zająć dnia następnego. I też będzie dobrze. 

Niczego nie muszę już i od razu, nie muszę się śpieszyć, bo pociąg nie ucieknie, jeżdżę samochodem przecież, nic się nie zawali itp. W ten weekend zdałam sobie sprawę z tego i zaczęłam odpuszczać, nareszcie zaczęłam puszczać ten mój przymus robienia, myślenia, działania już i od razu. To było wręcz kompulsywne, jeśli coś odkładałam na później to czułam napięcie i jeśli miałam możliwość, bo nie zawsze ona istnieje przecież, to załatwiałam dany temat już, od razu. I na chwilę czułam ulgę, ale po jakimś czasie a może chwili, zależy, pojawiał się kolejny temat na już, na teraz, to nigdy nie miało końca… I zazwyczaj w ten sposób żyłam w napięciu, że coś mi zalega, że coś nie zrobiłam, że coś muszę… I ten niepokój, lęk, poczucie wstydu, że zawodzę siebie i innych, że znowu to samo – niekończąca się opowieść. To jest straszne, mam ochotę powiedzieć sama do siebie: „to było straszne” mając nadzieję, że nigdy już nie wróci. Przecież jestem na zwolnieniu lekarskim, ja mam jedynie obowiązek wstawiać się punktualnie na terapię, nic więcej a mimo wszystko miałam tak wysokie, wyśrubowane poczucie obowiązku i przymus działania, aktywności, produktywności itp. Ja nawet mam zwyczaj przy posiłku oglądać jakieś rozwojowe, oczywiście rozwojowe a jakże, filmiki na YouTube a najlepiej psychologiczne, przy jedzeniu!!! Zamiast się odprężyć, odpocząć i zająć myśli czym innym albo najlepiej niczym, to znów wybieram to samo mielenie myślowe. Sama sobie to robię, to jest straszne, bo to trwa niestety.  Mam tego świadomość, że trudno mi jeszcze położyć się albo nawet usiąść i nic nie robić, po prostu nic. Wytrzymać ze swoimi myślami cokolwiek one by nie niosły albo je puścić wolno i w ogóle przestać myśleć choć na chwilę, to jest dopiero mistrzostwo świata! Przestać myśleć a tylko albo aż być, mieć świadomość, że jestem i że to wystarczy, nie muszę nic. Wtedy dopiero możemy poczuć prawdziwy spokój, radość i wolność. Możemy poczuć w ten sposób istotę swojego człowieczeństwa, wielką tajemnicę istnienia. Jest mi to znane, miałam okazję poznać ten stan i te poczucie wyzwolenia z  okowów mojego ego, tak bym to mogła nazwać. Przychodzi mi do głowy pojęcie Flow, ale to o czym piszę jest o wiele szersze, większe i pełniejsze. Chciałabym móc częściej przebywać w takim właśnie stanie wyzwolenia i móc doświadczać wtedy siebie i też wszystko co wokół, w zupełnie inny, lepszy sposób, to jest prawdziwe życie. To jest to źródło dla nas, źródło odnalezienia siebie we wszechświecie i poczucia spełnienia choć na chwilę. To uwielbiam…

Nic nie muszę, puszczam

Nic nie muszę, puszczam

Niedziela dziś jest i ja rzeczywiście spałam dziś tak po niedzielnemu. Wiedząc, że nic nie muszę nazajutrz, że nie mam żadnych konkretnych planów, spałam bardzo dobrze i ponad 9 godzin. To cudowne uczucie. Jestem wypoczęta i czuję się taka zrelaksowana i zadowolona. I muszę przyznać, że od kilku dni dobrze zasypiam, dobrze bez żadnych znajomych mi dziwnych zachowań no i bez tabletek oczywiście. Tylko, że już budziłam się około 5,6 rana. Zasypiając mniej więcej o 24.00 to trochę za mało jak dla mnie. Ale i tak się cieszę, bo to zdecydowany postęp. U mnie najgorzej było z zasypianiem i natrętnymi myślami, które mnie nie opuszczały a tutaj jest zdecydowanie lepiej, jest dobrze.

Jakbym chciała, żeby tak już zostało na zawsze, żeby nie było nawrotów. Może to naiwne i trudne do realizacji z punktu widzenia psychologa, ale ja zostawiam chwilowo tą wiedzę i doświadczenie zawodowe.  A oddając się swojemu pragnieniu dobrego snu powtórzę mimo wszystko – bardzo chciałabym, żeby taka noc jak dziś miała miejsce u mnie jak najczęściej a ponadto chcę dobrze zasypiać, ze spokojem i w poczuciu bezpieczeństwa, bez żadnych mi znajomych dolegliwości jak i tabletek. Tego chcę i tego się będę trzymać.

Nawet jeśli ktoś mógłby to nazwać myśleniem życzeniowym, tak wiem, mam tego świadomość, ale jeśli to mi pomaga to czemu nie? Mając nadzieję i wiarę w to, że tak będzie już się lepiej czuję, już odnoszę pozytywne efekty mojego nastawienia.

Co człowiek mógłby zrobić w życiu bez dobrego nastawienia, wiary i nadziei w to, że mu się uda?

Nie mam depresji

Nie mam depresji

Wydaje mi się, że jednak nie mam depresji.  Poobserwowałam innych pod tym kątem, tak po prostu przy okazji, otwarłam się na to, przecież mam możliwość na terapii – tam jest cała grupa ludzi z różnymi przypadkami. I tak trochę zostawiając moją wiedzę z boku, ponieważ mam świadomość, że to może też przeszkadzać, może być źródłem jeszcze większych mechanizmów obronnych, niestety. Wczoraj otwarłam się na doświadczanie nie na głowę a na wnętrze, emocje… nawet nie wiem do końca jak to nazwać. I zobaczyłam, że moje postrzeganie, funkcjonowanie znacznie różni się od osoby w depresji. Nawet jeśli mam w niektórych dniach obniżony nastrój, bo tak, miewam takie stany, bo jakieś problemy typu nietrafiony zakup nowego roweru, zepsuty samochód i koszty jego naprawy… To ja jednak czuję frustrację, złość, niepokój, ale też radość, ulgę, satysfakcję, nadzieję…, gdy uda mi się to przezwyciężyć i pójść do przodu. Ja czuję więc ja żyję!!! A depresja to stagnacja, to zamrożenie to odcięcie się od emocji też i przede wszystkim chęć ucieczki od wszystkiego i wszystkich, nawet samego siebie i tym samym to też rezygnacja z siebie z innych i z jakichkolwiek celów. Bo po co? Nie zależy wtedy takiej osobie na niczym, nawet na sobie… Depresja to ciężka choroba i trudna do przezwyciężenia, do wyleczenia. A ja chcę się wyleczyć, chcę normalnie funkcjonować, chcę wrócić do pracy, chcę być szczęśliwa cokolwiek to oznacza, chcę żyć!!! Mam marzenia i nadal mam nadzieję, wciąż ją mam.

Oczywiście to co piszę to nie są potoczne prawdy obiektywne ani definicja depresji ani cokolwiek innego jakby to nie nazwać. To co piszę na tym blogu to jedynie moje odczucia, przemyślenia, odkrycia własne związane z tym czasem terapii własnej. To co myślę na tu i teraz a przede wszystkim to co czuję i jak te odczucia, emocje nazywam albo próbuję nazwać – tego się wciąż uczę. Bo to jest potrzebne w procesie terapii nad sobą samym, mieć w ogóle dostęp do siebie samego – wgląd w siebie i pozwolić sobie nareszcie przeżywać i przez to dostrzegać i dalej żyć. To stanowi życie, gdy pozwalamy sobie na to nie tylko będąc w terapii oczywiście, to jest właściwe, zdrowe dla nas wszystkich tak na co dzień.

Tak, uczę się tego, ponieważ przez większość mojego życia wolałam nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć. Gdy ktoś mnie np. źle traktował to najpierw próbowałam tego nie widzieć, po prostu i już. A gdy się nie dało, bo krzywda była zbyt widoczna to zazwyczaj go tłumaczyłam: „ale on, ona nie chciała, tak wyszło, miał, miała zły dzień, to się zdarza, trzeba wybaczać itd.” Koncentrowałam się tym samym nie na sobie, co ja widzę, co ja czuję, co ja myślę o tym… Sobie nie dawałam nawet prawa, żeby się nad tym pochylić, bo ja byłam przecież nieważna, pomijana to inni byli ważniejsi. To wyniosłam z dzieciństwa – być dla innych zawsze i w ich służbie, w ich sprawie itp.

Tak się cieszę, że mam czas i przestrzeń, żeby na nowo uczyć się siebie, odkrywać swoje braki, destrukcyjne schematy zachowań mając nadzieję, że to pomoże mi lepiej funkcjonować, dobrze spać i dalej żyć w tej nowej, lepszej jakości. Bo ja się zmieniam, jest to bolesne i trudne, ale wiem, widzę i czuję, że się zmieniam i oby tak dalej.

Cud przemiany

Cud przemiany

Znowu dobrze spałam i dziś i wczoraj, to już kilka nocy z rzędu bez lęku, napiętych nóg, uporczywych myśli… Nadeszły noce gdzie zasypiam szybko i śpię spokojnie i wstaję wypoczęta. Jak ja się cieszę, jak bardzo…

Wczoraj miał miejsce kolejny przełom dzięki terapii. Zawiozłam moją mamę na wizytę lekarską, byłam przy niej i odwożąc ją z powrotem do domu. Niby przy tej okazji, ale siedząc przy jednym stole zjadłam z nimi, z nią obiad. Bez złości, agresji, innych większych emocji. A co najważniejsze bez tego napięcia, które zazwyczaj czułam. To niesamowite, wręcz nieprawdopodobne, coś co wydawało mi się jeszcze kilka dni temu nie do zrobienia nagle stało się możliwe. To cud przemiany i chciałoby się powiedzieć – ludzkich serc. Ona też była inna, zrobiła nawet tak spontanicznie ciasto i było pyszne.
Myślę, że za wcześnie jest żeby wyciągać daleko idące wnioski, ale cieszę się tym co jest i mam nadzieję, że tak zostanie.

A z drugiej strony widzę, że te ostatnie dni nie były dla mnie wcale takie sielskie bo miałam swoje zmartwienia, takie jak problemy z samochodem i to wielokrotne, koszty z tym związane i inne trudy dnia codziennego. Wcześniej te wydarzenia spowodowałyby ogromny stres, lęki wszelkiego rodzaju, zachowania kompulsywne itp., a przede wszystkim nieprzespane noce, to byłoby pewne. Obserwuję, że ja tego wszystkiego nie mam, nie rozwala mnie to, nie powoduje destrukcji mojego funkcjonowania ani za dnia ani w nocy. Co mogę powiedzieć, cieszę się z tego i mam nadzieję, że jestem już na dobrej drodze ku lepszemu, tak mam taką nadzieję.

Czytam ten tekst i widzę, że dużo w nim nadziei ale tak właśnie jest i tak to zostawiam.

Darmozjad

Darmozjad

Właściwie to rozsypałam się psychicznie, znalazłam też określenie na ten stan rzeczy: jakbym się zregresowała do roli dziecka, czuję się zastraszona, wręcz zaszczuta, bezradna jak dziecko i ciągle się czegoś boję. Ja kiedyś mocna, odporna i skuteczna w działaniu teraz nie jestem w stanie normalnie funkcjonować i pracować co najgorsze! Od marca tego roku przebywam na zwolnieniu lekarskim. Znów jestem „darmozjadem” – tak mnie kiedyś kilka lat temu nazwała koleżanka. Wtedy też nie pracowałam, ale z powodu komplikacji zdrowotnych po operacji wycięcia u mnie tarczycy.

Darmozjad – to słowo dźwięczy mi w uszach i powoduje u mnie żal i smutek, ponieważ lubię pracować, całe życie pracowałam (oczywiście w tym dorosłym już życiu). Sama wychowałam dziecko i byłam niezależna. Posiadam wiele umiejętności i doświadczenie zawodowe w wieloletniej pracy z ludźmi. Jestem psychologiem, oligofrenopedagogiem, trenerem II stopnia a nie mogę pracować, bo nie jestem w stanie. Dlatego zgłosiłam się na terapię, bo na prawdę potrzebuję pomocy.

Mam nadzieję, że kiedyś będę znów żyć normalnie, pracować i cieszyć się życiem. Bardzo tego chcę i wierzę, że tak będzie.

Zmiana

Zmiana

Na tym zdjęciu, jak i na wszystkich następnych pozostanie widok z mojego okna, który niby taki sam a zmienia się przecież codziennie a nawet z godziny na godzinę. Zmieniające się niebo, niby to samo a ciągle inne. Różnie na nim układa się światło pochodzące od słońca, chmury, ich kolory i kształty lub nawet ich brak – życie czyni go innym. Tak samo jak robi to z nami. Jesteśmy ciągle w procesie zmiany, zmiana jest naszą nieodłączną częścią. Tak jak odnawiają się komórki naszego ciała tak samo jest z naszym nastawieniem, zachowaniem, rzeczywistością wokół jak również z naszą psychiką a ta z kolei dla mnie zawsze będzie odzwierciedleniem naszej duszy. 

Proces terapii zakłada ciąg zmian składających się na pożądaną przeze mnie transformację.
I może to mieć wtedy miejsce, gdy sięgam do swojej historii zmierzając się z tym co zapomniane, przemilczane, trudne a nawet bolesne. Tak, mimo, że nie jest łatwo otwieram się na tę zmianę wierząc w to, że przyniesie mi zdrowie i lepsze jutro. Poddaję się życiu tak jak to niebo na zdjęciu.

Niech ono będzie tego symbolem i obym nigdy o nim nie zapomniała, nawet gdy będzie mi ciężko. Zmiana jest dobra, zmiana jest życiem, życie jest dobre, mimo że niekiedy trudne, ale zawsze dobre, bo tak ma być…

W to chcę wierzyć.