Klocki życia

Klocki życia

Zobaczyłam dziś filmik na YouTube: „Wpływ deprywacji emocjonalnej i zaniedbania w stosunku do małych dzieci (1965)”. Jestem poruszona i czuję żal, wzruszenie, rozpacz – cały koktajl uczuć właściwie przelewa się prze ze mnie. Płaczę i widzę w tym dziecku, w tych dzieciach siebie. Widzę siebie.

To ja sama teraz podchodząca jak do jeża w obliczu wznowienia działalności gospodarczej, wyboru nowego miejsca zamieszkania i wszystkich innych zmian, które mnie czekają. To ja, ta która chce i nie chce. Zalękniona, rozglądająca się wokół jakby szukała podpowiedzi, czy może jednak wziąć ten klocek i nim się pobawić i przyjąć go. Ten klocek, klocki to nowe możliwości, które życie teraz daje mi na tacy, wszystkie okoliczności temu sprzyjają abym to wzięła. 

A ja się boję, ja szukam podpowiedzi wokół – w innych czy jednak mogę w to wejść, czy dam radę, czy zasługuję?

Mocna i dla mnie bardzo ważna lekcja. Za każdym razem, gdy ogarnie mnie lęk to przypomnę sobie te dzieci, które nie dostając wcześniej tego czego potrzebowały, czyli przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa a tym samym miłości, potem już przestają sięgać po cokolwiek co mogłoby ich wyzwolić ze starych kolein funkcjonowania.

Obiecuję sobie widzieć, sięgać i grać wszystkimi klockami, które podsuwa mi życie.

Nasze wewnętrzne pokłady mocy

Nasze wewnętrzne pokłady mocy

Zazwyczaj po warsztatach teatralnych czuję się lepiej, wczoraj znów mogłam tego doświadczyć. Nie dość, że można przeżyć twórczo czas z innymi, to jeszcze ja osobiście widzę, że moja rola buduje mnie i wzmacnia. Rola, którą gram jest wyrazista, bezkompromisowa, silna, stanowcza wręcz groteskowa miejscami w tej swojej apodyktycznej zapalczywości. I tak ma być, w teatrze ma się dziać, mają grać emocje, bo tego chcemy właśnie, to nas karmi. 

I te kwestie, które wypowiadam z pełną zamaszystością w swojej ekspresji a nawet i krzyku pozwalają mi dotrzeć w sobie do swojej stanowczości, siły i mocy. Jak bardzo potrzeba mi teraz stanowczości w mojej decyzji o wznowieniu działalności gospodarczej. Jak bardzo potrzeba mi wiary, że się powiedzie, że w tym nowym miejscu, w tym większym mieście znajdę odbiorców, uczestników moich warsztatów, klientów indywidualnych…  Jak bardzo potrzebuję siły, aby nie ulec swoim lękom, swoim demonom…

Ta rola mnie też karmi niejako. Dzięki niej docieram do swoich pokładów mocy i ze zdumieniem wciąż i na nowo odkrywam, że ja to mam w środku, mam to w sobie. Ja mam wszystko czego potrzebuję, wszystko. Choć na co dzień nie do końca i nie zawsze umiem z tego korzystać.

Usłyszałam kiedyś słowa, że mamy w sobie wszystkie odpowiedzi, próbujemy szukać ich gdzieś na zewnątrz. A mamy je w sobie samych. Myślę, że mamy w sobie o wiele więcej niż nam się wydaje…

Przerażone dziecko

Przerażone dziecko

Wczoraj na terapii pracowaliśmy z takimi pojęciami jak rodzic, dziecko, dorosły. I w czasie różnorakich ćwiczeń dotarło do mnie, że ok, tak na głowę to ja nie przesadzam z rodzicem we mnie, deklaratywnie to ja mam to nawet ogarnięte. Ale w emocjach to jest już zupełnie inna kwestia, niestety i wyraźnie nie rozpoznaję w tym dorosłego a w zamian zalęknione dziecko. Dziecko, które się boi, tak mam tam gdzieś w środku, mimo że na zewnątrz jestem taka dzielna i nie pokazuje tego. Ja nawet gram sama przed sobą, że jest dobrze, bo do przodu. 

A to kosztuje mnie tyle energii, jestem tym już tak bardzo zmęczona, tak bardzo. 

Dlaczego nie jestem taka jak dawniej, nieustraszona i nie do pobicia. Taka byłam. Tak wiem przede mną duże wyzwania i same zmiany: nowe miejsce zamieszkania w dużym mieście (uff znów wracam do dużego miasta, jak dobrze), plany wznowienia mojej działalności gospodarczej. Pocieszam się, że to każdego mogłoby napawać jakimiś obawami a może i strachem. Ale tak do końca to żadne pocieszenie, bo męczy mnie już ta moja walka z demonami. Odczuwam od kilku dni znów kołatanie serca i inne znane mi już objawy stresu. 

Szukając rozwiązania sięgnęłam do kart emocji i znalazłam tam odpowiedź, już wiem, dlaczego tak reaguje a nie inaczej. Już wiem, dlaczego reaguję z pozycji dziecka, dziecka, które jest przerażone w obliczu nadchodzących zmian.

No cóż, to, że już mam tego świadomość to już pierwszy krok do zmiany, zobaczymy co przyniesie jutro.

Miłość która zadaje ból

Miłość która zadaje ból

Byłam na warsztatach tańca intuicyjnego i między innymi była tam praca z seksualnością. Poddałam się temu procesowi, weszłam w to cała i podziało się, oj podziało. Nieprawdopodobne, że w trakcie miałam obraz mojego męża w najgorszym dla mnie momencie w przeciągu całej naszej historii. Miała miejsce taka sytuacja w trakcie naszego zbliżenia, gdy on wtedy na totalnym kacu, niedopity czy wypity, był w strasznym stanie, w każdym razie nie trzeźwy. A ja, mimo że widziałam, wiedziałam, czułam z kim mam do czynienia i tak weszłam w to jakby idąc na ścięcie, na śmierć. I tak było, nikt nigdy w całym moim życiu mnie tak źle nie potraktował, nie upokorzył, nie zbezcześcił wręcz jak on wtedy postąpił ze mną. 

Dlaczego się na to zgodziłam, dlaczego mu pozwoliłam? Kupowałam jego miłość w ten sposób, po prostu. Nauczona w dzieciństwie, że na względy trzeba sobie zasłużyć, że trzeba być grzeczną i wtedy może ktoś zwróci na mnie uwagę. Aczkolwiek teraz widzę, że to myślenie było złudne, ale jednak w ten sposób funkcjonowałam. 

Jak to możliwe, że dorosła kobieta, z doświadczeniem, wykształcona po wielu sukcesach w sferze osobistej jak i zawodowej (to wydarzenie miało miejsce zaledwie kilka lata temu), może się tak zregresować, żeby wejść w rolę zastraszonej, opuszczonej dziewczynki żebrzącej o uczucie. Wołającej – „bądź ze mną, zostań ze mną, nie opuszczaj mnie… Niech boli, niech tak będzie, rób co chcesz, ale tylko ze mną bądź… proszę”…

Pisząc to płaczę nad sobą, płaczę i tulę samą siebie. Tą małą dziewczynkę, która była bita przez ojca gumową, czarną żyłą przyniesioną z kopalni… Bił, ale był… Nie odszedł… 

Dlatego tyle we mnie autoagresji i przejadania się, traktowania siebie surowo. Dlatego tyle stawianych wymagań, wyśrubowanych oczekiwań, ambitnych celów. Dlatego traktuję siebie przemocowo, sama sobie to robię. Bo co, bo jestem sama i nikt inny mi tego nie zrobi, bo takie traktowanie kojarzy mi się z miłością. Bo tak wyglądała właśnie miłość w moim rodzinnym domu: przemoc fizyczna i słowna = agresja stosowana = opresja = terror = zło.

Razu pewnego mój ojciec w szale omal mnie nie zabił. Nawet nie wiem, czy wtedy był wypity, nie wiem, Czy mógł być wtedy trzeźwy? Nie wiem. Byłam mała, miałam zaledwie 5 a może 6 lat, nie więcej w każdym razie. Co mogłam wtedy zrobić, w czym zawinić??? Chwycił w ręce takie solidne drewniane krzesło kuchenne, i rzucił we mnie. Rzucił we mnie krzesłem, ono leciało prosto na mnie, ale moja mama w ostatniej chwili mnie popchnęła w innym kierunku, akurat na piec. Skończyło się tylko na bólu, siniaku, guzie. Przeżyłam. Mama mnie uratowała.

Nienawiść i miłość. Ból i troska. Cierpienie i uwaga. Dążenie i unikanie…

Jesteśmy wolni

Jesteśmy wolni

Usłyszałam takie słowa wczoraj na terapii ze strony terapeuty: „każdy z nas jest tutaj na swoich warunkach”. Odnosiły się one właściwie do naszego sposobu funkcjonowania w grupie. Jaki kto ma stosunek, czy mówi mniej czy więcej, czy uwalnia swoje emocje i w jakim stopniu, a może jest bardziej skryty, bo tak już ma. Ale u mnie te słowa poruszyły o wiele więcej. Odniosłam je do nas wszystkich i naszych wyborów na przestrzeni naszego życia. 

I mam taką refleksję. Jak często o tym zapominamy, jak często kierujemy się innymi bądź niepisanymi normami społecznymi, stereotypami. A tak właściwie jesteśmy wolni i każdy z nas ma wybór. Bo każdy z nas jest tutaj na swoich warunkach. Mamy wolną wolę. I też wierzę głęboko, że każdy z nas ma coś do zrobienia na tym świecie. Coś do załatwienia wręcz dla siebie i jednocześnie dla innych. Bo jeden nie istnieje bez drugiego. Jesteśmy, jak system naczyń połączonych oddziaływując wzajemnie na siebie. I to jest w człowieku piękne. Umiemy sobie pomagać, umiemy współpracować, umiemy kochać, choć nie zawsze nam to wychodzi. Ale mamy to w sobie.

Ja sama teraz mierzę się z decyzją: „czy mogę jednak zostawić rodziców i się wyprowadzić? Gdzieś daleko? Ale przecież ich nie zostawiam, jest siostra przy nich…” Ale na ile jest to mój lęk przed pójściem dalej a na ile: „ale powinnam, tu jestem pomocna, tu mnie potrzebują…”. A może jest to związane z moją tendencją do uzależniania się od ludzi, od miejsc? Czy rzeczywiście tak jest? Będę stawiać sobie pytania i szukać na nie odpowiedzi. Poprzyglądam się temu i sobie samej. 

A może znowu życie przyniesie mi odpowiedź…

Strach i lęk

Strach i lęk

Miałam okazję być wczoraj w teatrze na przedstawieniu tanecznym dotyczącym niczego innego jak strachu „FearLess”. Piękny taniec, doskonałe wykonanie, wspaniała tancerka. Idealnie współgrające muzyka i światło. To wszystko razem było dla mnie głębokim przeżyciem. Odbierałam wszystkimi zmysłami to co widziałam, słyszałam… Uruchamiały się też emocje. Odbierałam to wręcz organicznie. Czułam jakby w każdej komórce mojego ciała dokonywała się swoista transformacja. 

I myślę po tym wszystkim, że strach z jednej strony jest nam potrzebny, bo nas ostrzega i dalej ochrania przed niebezpieczeństwem. Ale też może się stać osobnym tworem, czymś czego nie jesteśmy już w stanie okiełzać, ogarnąć w jakikolwiek sposób. Nagle jest czymś zupełnie nie naszym jednak w nas, bo obezwładnia, zniewala, ogarnia nagle w kleszczach lęku. A nie jeszcze strachu.

Lęk to jest już zupełnie inna historia. Lęk pojawia się bez żadnej przyczyny, znienacka zalewając umysł a dalej emocje i penetrując całe ciało dochodząc do duszy. I wtedy następuje zatrucie. Człowiek jest zatruty, niezdolny myśleć, czuć, żyć w prawdzie. Nie jest sobą wtedy. Jest tylko strachem zamienionym nagle w lęk. Ze strachem można jeszcze rozmawiać, pertraktować, można go oswoić. Z lękiem to jest o wiele bardziej trudniejsze i często nie do zrobienia. To jest już ten obcy twór trudny do okiełzania. On często żyje własnym życiem. 

Ale tak jak na wczorajszej scenie, tak i też w naszym życiu wszystko jest możliwe, bo nadal jesteśmy, trwamy. Bo karty naszego życia nadal są w użyciu. A człowiek jest aż kimś a nie czymś. A zwłaszcza nie jest tylko swoimi emocjami. Człowiek jest o wiele większy niż strach a nawet i lęk. Człowiek jest tutaj podmiotem, to jemu służą emocje. W każdym razie taki jest zamysł. Emocje są dla nas, żeby nam pokazywać azymut, prowadzić, ale tylko tyle i aż tyle. Niekiedy one wymykają się nam spod kontroli. Tak wiem, sama tak mam. Ale to powinno być wtedy zauważone i skorygowane, jeśli to nam nie służy. 

A zawsze przestają nam służyć nasze emocje, jeśli zaczynają żyć własnym życiem. Jakiekolwiek by one nie były. 

Jestem wdzięczna

Jestem wdzięczna

Czuję taką wdzięczność do życia, że dane mi było trafić na warsztaty teatralne. I mam dla siebie podziw, że mimo wszystko znalazłam w sobie na tyle odwagi i poszłam w to. Już blisko dwa miesiące zmierzam się sama ze sobą, ze swoimi lękami, kompleksami i fałszywymi przekonaniami na swój temat. I wciąż idę do przodu, rozwijam się, poznaję samą siebie. I na nowo też odkrywam innych wokół. 

Każdy człowiek jest wielką tajemnicą, jest jak książka, którą można czytać. Ale tutaj to robić można bez końca. Bo nasza historia zawsze jest w procesie i nigdy nie jesteśmy skończeni, zawsze można coś zmienić, coś dodać. Chyba, że osiągniemy koniec swojej wędrówki na tym świecie. Chyba, że…

Wczoraj przeżyłam kolejny taki piękny czas w naszym warsztatowym twórczym gronie. Uwielbiam tą pracę, zadania do wykonania, improwizacje, ćwiczenia pracy z ciałem… Uwielbiam to, że wtedy jestem w zupełnie innej czasoprzestrzeni, mam poczucie jakby świat wokół nie istniał. A w zamian czego jestem tylko ja i cała grupa we wspólnym procesie stwarzania na nowo. I to nie tylko naszego przyszłego przedstawienia, ale myślę, że głównie siebie. Stwarzamy siebie na nowo wchodząc w to co jest nam dane na tu i teraz. 

I tylko wtedy od nas zależy, ile z tego wyciągniemy dla siebie a tym samym dla świata. Bo ja tworzę ten świat. A cały świat jest zawarty równie we mnie jak i w Tobie. 

Cały ten świat to my, na tu i teraz.

Jesteśmy częścią całości

Jesteśmy częścią całości

Wróciłam na grupę. Tak, ale dopiero wczoraj na terapii poczułam, że rzeczywiście wróciłam do nich, że jestem z nimi i że jestem ich częścią. Mimo, że jesteśmy tacy różni, mimo, że nie zawsze nam jest blisko do siebie a nawet niekiedy reagujemy na siebie wzajemnie irytacją, złością. To wszystko jest właściwe i potrzebne. To jest też elementem leczącym. Grupa też jest jak rodzina, która, gdy trzeba to zruga, powie prawdę albo też i przytuli, wesprze, pomoże. 

Cieszę się, że wróciłam, tak teraz mogę tak powiedzieć. Ponieważ pierwszy dzień był bardzo trudny dla mnie, ale jak się wczoraj okazało, równie trudny dla pozostałych. I jednak świadomość tego jest uwalniająca, że inni też tak czują, że inni są podobni do mnie, że nie jestem sama.

Dzisiejsza noc była taka normalna, szybko zasnęłam i dobrze spałam tylko z jednym wybudzeniem, tylko. Jestem wyspana i wypoczęta. 

Jak bardzo potrzebujemy być częścią całości.

Ja bardzo jak widać. 

Wewnętrzne demony

Wewnętrzne demony

Ten konflikt wewnętrzny: dążenie i unikanie, niestety wciąż trwa i odzywa się w najmniej oczekiwanych momentach. I tak strasznie przeszkadza mi żyć, mam już dosyć. Dosyć.

Wczoraj na warsztatach teatralnych mieliśmy odegrać scenkę: przedstaw swoją wymarzoną pracę, tą najlepszą, ulubioną… a dalej tą której nie chcesz, nie cierpisz jej. Oczywiście poszłam w to jak w dym. Jak to ja, na pierwszego i pokazałam siebie, całą siebie. Coś w ten deseń:

„Praca dla mnie to najlepiej robić to co się kocha, wtedy to przestaje być pracą a staje się przyjemnością. Uwielbiam być sobie sama sterem, żeglarzem, okrętem i nie zależeć wtedy od nikogo. Kocham sama decydować: co robię i kiedy robię. Lubię wstać rano tzn. wtedy, gdy się wyśpię, wypić kawkę i niespiesznie zjeść śniadanko. A dalej siadam do mojego komputera i piszę, tworzę, stwarzam na nowo. Albo porównuję, badam, dociekam, jeśli zajmuję się jakąś pracą o charakterze naukowym. Pracując w ten sposób w domu tworzę, aby potem móc to oddać światu. Biorę udział w odczytach, konferencjach na całym świecie a moje książki są rozchwytywane. I to wszystko w ramach prowadzonej przeze mnie własnej działalności gospodarczej. Tak chcę żyć według własnych reguł.

Praca, której nigdy więcej nie chcę już wykonywać to praca na etat. Nigdy więcej etatu i bycia uzależnionym od kogoś i jego widzimisię. Nienawidzę być trybikiem w czyichś rękach, nie cierpię nie mieć wpływu na to co robię. Często musiałam coś wykonywać a wiedziałam, że to nie tak powinno być, ale trzeba było… Nigdy więcej robienia czegoś, czego nie chcę tak na prawdę. Nigdy więcej niewoli…”

Wiadomo, że wczoraj może użyłam innych słów, kolejności itp. To były ogromne emocje, czułam, jak wali mi serce. Więc nie jest to słowo w słowo i może dziś widzę to wyraźniej niż wcześniej. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że to ćwiczenie uruchomiło we mnie ogromną potrzebę pójścia za tym pierwszym. 

Tak, ja chcę rzeczywiście tak pracować, chcę tworzyć, pisać i oddać to światu. Tak jak blog jest tym początkiem właściwie, bo on też jest dla innych. On ma inspirować, dawać, zmieniać, czyli stwarzać na nowo poniekąd.

No ale, zawsze jest jakieś, ale. Wiadomo. Zwłaszcza u mnie. Od czasu tamtego ćwiczenia, które miało miejsce przecież na forum całej grupy i w światłach reflektora, stało się, że jednak nie do końca mi z tym dobrze, coś uwiera. Mam kaca psychicznego, po prostu takie mnie wątpliwości zaczęły ogarniać i trzymają mnie właściwie do dziś, znów nie mogłam zasnąć, znów Hydroxizinum i to 1,5 tabletki, straszne…

Bo się odkryłam, bo pokazałam co chcę robić w życiu i czego pragnę w efekcie tej mojej pracy, poszłam po bandzie, powiedziałam wszystko i tak chciałam, tak. Bo to było dla mnie. To ja samą siebie chcę w ten sposób przekonać, że rzeczywiście mogę tak żyć, pisać, tworzyć i dawać a w zamian móc się z tego utrzymywać, czyli patrz żyć, jednak jakoś żyć. Mimo moich kompleksów, wątpliwości i tego, że to początki tej nowej drogi, że ja nigdy wcześniej nie napisałam żadnej książki przecież a tu takie śmiałe plany!!! 

To było dla mnie, ja tego potrzebowałam i potrzebuję, żeby mieć odwagę na ten krok, żeby za jakiś czas, gdy skończy się moja terapia i tym samym świadczenie rehabilitacyjne nie ulec presji otoczenia, rodziny, samej siebie i nie zatrudnić się na tym etacie. Żeby nie zrobić tego czego nie chcę przecież. Żeby mieć więcej wiary, że mogę inaczej. Wiary w to, że mogę robić to co kocham.

Ale z drugiej strony mam mnóstwo wątpliwości w sobie typu: „co oni musieli pomyśleć o mnie, co ja nagadałam? Książki, odczyty, konferencje, cały świat, co jej się marzy??? Jaka wariatka?! Ona, ona i takie wielkie rzeczy??? Ona i cały świat???? Zwariowała …”

Pisząc to od razu wrzyna mi się w pamięć obraz z mojego dzieciństwa, gdy musiałam powiedzieć wychowawczyni na forum klasy, gdzie chcę iść po podstawówce, do jakiej szkoły. I na moje słowa w odpowiedzi, że chciałabym do szkoły średniej, usłyszałam wtedy: „ty, ty!!! Do szkoły średniej???!!!”. I jeszcze to „ty” było w asyście wycedzonego przez zęby mojego nazwiska. 

Niesamowite, jaki widzę, że to wczorajsze wydarzenie splata się w jedno z tym drugim sprzed lat. Nieprawdopodobne, bo wczoraj przecież nikt mnie nie wyśmiał, nikt nie powiedział, że nie nadaję się do tego co przedstawiłam. A jednak w mojej głowie to właśnie się wydarza i dzieje do teraz i wciąż. Mój wewnętrzny świat odbiera to tak, jakby się to wydarzyło właściwie. Straszne, to jest straszne. 

Z jakimi demonami musiałam się zmierzyć do tej pory, żeby zajść tu, gdzie jestem i z jakimi przyjdzie mi się jeszcze zmierzyć, żeby dojść tam, gdzie chcę?

Role się odwróciły

Role się odwróciły

To ja mam być kontenerem dla moich rodziców, to ja jestem dorosła a oni są w tym wieku, że zachowują się niekiedy jak dzieci. I to jest normalne, tak, mają do tego prawo. Ostatnio mama podjęła, jak się okazało, złą decyzję i zachorowała, złapała Covida, wczoraj był wynik testu. Więc sprawa jest poważna. A gdyby mnie posłuchała i zaczekała na mnie to ja bym ją woziła na zabiegi do tego odległego miasta, ale ona nie chciała czekać. I teraz zamiast siedzieć w Szczyrku na dwutygodniowym turnusie rehabilitacyjnym, bo taki był plan. To ona siedzi w domu i leczy Covid-a, którego prawdopodobnie załapała gdzieś w autobusie albo tramwaju, kto wie. Ale fakt jest taki, że przez dwa tygodnie co drugi dzień tam i z powrotem jeździła po 2 godziny i więcej w każdą stronę. To było dla niej i duże obciążenie fizyczne i jak widać duże ryzyko. No cóż to ona podjęła taką decyzję a nie inną. I są tego rezultaty. Ona nie przyjęła wtedy mojej propozycji i ja jedyne co mogłam wtedy zrobić to uszanować jej decyzję. I to nie ja jestem winna, że ona zachorowała. Nie. Mimo, że pierwsza moja myśl taka właśnie była. Poczucie winy automatem niejako zalało mnie i dopiero racjonalne myślenie analizujące sytuacje i zbierające fakty w całość trochę popuściło ten stan. A teraz spisanie tego wszystkiego mi w tym jeszcze pomaga.

Moja mama jeszcze nie raz zrobi swoje i być może nie zawsze z dobrym skutkiem, ale ja mam być i tak spokojna, wspierająca i kochająca. Tak samo jak kocha się krnąbrne dziecko, które błądzi po drodze szukając swoich granic.

Role się odwróciły, moi rodzice są w tym wieku, że niekiedy zachowują się jak dzieci a ja mam to wytrzymać i skontenerować ich rozterki, lęki, wybory oraz rezultaty ich decyzji.

Ale z drugiej strony ja rozumiem moją mamę, ona chciała dobrze. Ona dalej walczy o swoją niezależność w ten sposób właśnie, bo zawsze była niezależna i samodzielna, tak było. I teraz na nowo uczy się co jeszcze może a czego już nie. To takie trudne, bardzo. Ja tak samo, nie, nie tak samo. Podobnie właściwie, będąc po ciężkiej chorobie na nowo uczyłam się metodą prób i błędów co już mogę a czego jeszcze nie. Ale kierunek był odwrotny. A to ogromna różnica. Jestem wzruszona pisząc to bo odkryłam znów coś nowego i zupełnie zmienia mi to perspektywę spojrzenia na te różne zachowania mojej mamy. I czuję, że jeszcze bardziej ją kocham…

Niełatwe, ale możliwe, myślę. Im więcej we mnie będzie spokoju i też stabilizacji w każdej płaszczyźnie mojego życia, tej zdrowotnej, mieszkaniowej, zawodowej, finansowej… to tym bardziej będę w stanie im pomagać i wspierać ich. Czyli znów powinnam zacząć od siebie i dążyć dalej do mojego dobrostanu, bo tylko wtedy znajdę siłę i cierpliwość na mierzenie się z problemami dnia codziennego w mojej rodzinie. A te problemy były, są i będą nadal, to jest pewne. 

Akceptacja na wszystko co przynosi życie.  Jak i dbanie o siebie i dalej dbanie o innych wokół mnie. Czy to drugie, to nie jest właśnie miłość własna?