Owoce ostatniej sesji

Owoce ostatniej sesji

Miałam tak trudną sesję, tyle padło słów, tyle treści. Jestem poruszona, zaskoczona i nie wiem jeszcze co z tym wszystkim zrobić. Gdy zacznę pisać to może coś bardziej się wyjaśni…

Usłyszałam: „może dlatego chcę być trzymana przez grupę, bo nikt mnie nie trzymał do tej pory?”. A ja odparłam na to bez namysłu: „trzymał wtedy tylko gdy zadawał mi ból”. Mocne wiem, ale prawdziwe, tak czuję właśnie. To miało miejsce po tym, gdy powiedziałam, że potrzebuję drugiego cyklu terapii, że odczuwam strach nawet o to, czy chociaż ten drugi cykl da efekt na tyle, że już wystarczy. I, że będę mogła wtedy wrócić do normalności, do pracy zawodowej itd. I to właśnie wiąże się z moim wewnętrznym konfliktem tak często przeżywanym: dążenie i unikanie, chcę i nie chcę. Ambiwalentny stosunek do wielu sytuacji – do przerwy w terapii, do grupy, do bliskich, do przyjaciół itp. Najlepiej dla mnie to nie potrzebować, być samowystarczalną i nie być zależną, bo tu tracę poczucie kontroli, bo pojawia się stan zagrożenia, bo bliskość kojarzy mi się z bólem, z cierpieniem. Bo tak pamiętam trzymanie mnie…

Coś jest w tym, że ktoś z grupy określił mnie: „aktorka”, mam w sobie jakąś teatralność. Bo może przykrywam tym swoje braki, swoją niepełnosprawność, bo gram niezwyciężoną i pewną siebie, zdrową i zadowoloną. Bo tak bardzo nie chcę być jak moja mama, która wiecznie narzeka i jest niezadowolona. To wymyśliłam sobie, że gdy mnie dopada niezadowolenie to staję się taka jak ona. Ale to nieprawda jest, jak widzę. Mam prawo też do niezadowolenia i nie oznacza to od razu, że zamieniam się w nią. Jestem sobą i zawsze będę sobą, już nie muszę się bać, że stanę się nią. A może nadszedł czas, żeby żyć w zgodzie ze sobą, w zgodzie właśnie ze swoimi brakami, ograniczeniami, ale też zaletami. Czas na życie w prawdzie o sobie, na przyjęcie siebie takiej jaką jestem. I dalej może też jest już czas na to, żeby tak samo zaakceptować moich rodziców takimi jakimi oni właśnie są: chorzy, narzekający, zwalczający się wzajemnie niejednokrotnie, niezadowoleni zazwyczaj… Ale oni tak mają, to jest ich życie, ich wybór i nic mi do tego. Jedyne co mogę to zaakceptować ten fakt i przyjąć ich takimi jakimi są i kochać ich ponad to właśnie.

„Ja muszę wszystko wiedzieć, najlepiej już i teraz. Nie pozostawiam miejsca na niewiedzę a po prostu niekiedy się nie wie”. No tak, zgadzam się całkowicie z tymi słowami. I to pewnie wynika z mojego wysokiego poziomu lęku. Bo gdy nie wiem czegoś a chodzi tu o sprawy terapii, chodzi tu o mnie, o moją przyszłość, o moje być albo nie być… To wszystko jest dla mnie ważne i jeśli „nie wiem” to powoduje napięcie, strach – co to będzie dalej? I spirala lęku się nakręca tym samym. Dlatego w drugim cyklu terapii mam plan pracować właśnie z tym lękiem u mnie, nad tym chcę się pochylić.

„Boje się grupy, mam lęk przed bliskością, zależnością od kogoś. Boję się tego co grupa powie, zrobi ze mną itp.”. Tak, coś w tym jest, bo przecież zawsze sama zależałam sama od siebie a nie od innych. Moje małżeństwo krótko trwało, potem sama dziecko wychowywałam. Nie doświadczyłam nigdy wcześniej żadnej zdrowej dobrej relacji w dłuższej perspektywie. Uczę się tego, uczę się stawiania granic i patrzenia na rzeczywistość taką jaką ona jest w istocie a nie jak ja bym ją chciała widzieć. To wszystko przede mną jeszcze. Jest jakiś plan i wiem nad czym mam pracować.

Nauka cierpliwości

Nauka cierpliwości

Czuję się pogubiona, wystraszona, znowu wystraszona! Pełna wątpliwości i obaw. Co mnie czeka? Jak to będzie? Czy kiedyś będę normalnie funkcjonować? Kiedy to będzie? Czy okres świadczenia rehabilitacyjnego wystarczy na to moje wyleczenie i dojście do normalności??? Itd. Itp.

Wczoraj byłam na komisji lekarskiej w związku z przyznaniem mi świadczenia rehabilitacyjnego, ponieważ zbliża się już 182 dni jak przebywam na zwolnieniu lekarskim. Sytuacja trudna, nieprzyjemna, wręcz traumatyzująca. Lekarz w pośpiechu bez jakichś tam uczuć wyższych, jedyne co od niego biło to pośpiech i zniecierpliwienie, zadawał mi pytania: jaki mam problem, …itp. A ja byłam tak przejęta, sparaliżowana lękiem, że odpowiadałam coś nieskładnie i nie do końca to co chciałabym powiedzieć, z przerażeniem w głowie: „że nawet tego nie potrafię, że jestem do niczego…”. Straszne uczucie… Nawet teraz nie pamiętam tych słów, które tam padły, nie pamiętam po prostu! Widzę, że to było dla mnie mega stresujące. Od tygodnia już źle spałam a w ciągu dwóch ostatnich nocy wcale znów nie mogłam spać, znowu Hydroxizinum musiałam wziąć, znów to samo. Dziś dopiero spałam normalnie i to bez wspomagaczy. No ale jest już po, więc pewnie dlatego. I tyle dobrze.

Dostałam 3 miesiące świadczenia rehabilitacyjnego co nawet nie obejmuje okresu terapii, w trakcie, której przecież jestem. Ale to nikogo nie obchodzi, taki mają schemat działania – pierwszy raz na tą konkretną jednostkę chorobową to 3 miesiące tylko, co najwyżej jest potem możliwość przedłużenia. Ale to znowu wiąże się ze stresem, z niepewnością z załatwianiem i tą samą procedurą. Kosmos! Ja będę przechodzić te same katusze a oni tą samą robotę, ale kogo to obchodzi?! Taki system i już, pogadane…

Czuję żal, frustrację i złość, tak czuję złość. To w sumie dobrze, bo ofiara nie czuje złości, więc jest ze mną lepiej. Ale wczoraj przecież byłam w roli ofiary, znów zlałam się w jedno z tym znajomym stanem, żeby przetrwać tą procedurę i mieć to za sobą. Cokolwiek się stanie, byleby mieć to za sobą. A dziś na spokojnie u siebie, na kanapie mając dostęp do samej siebie mogę poczuć i zobaczyć co się dzieje ze mną i co mam o tym wszystkim myśleć. 

Z jednej strony to dobrze, że mogę się leczyć w procesie psychoterapii korzystając ze świadczenia rehabilitacyjnego a z drugiej postrzegam, to jako porażkę, że ja muszę być aż na świadczeniu rehabilitacyjnym, na garnuszku ZUS-u, bo muszę się leczyć, bo tak jest ze mną źle!

Zupełnie sprzeczne uczucia a dotyczą tego samego, dużo we mnie sprzeczności, rozterek, przeciwstawnych uczuć, chaosu wręcz. Niekiedy nawet nie wiem, co mam myśleć, co mam robić. Próbuję rozkminiać: „no tak, ale jesteś w procesie terapii, to normalne. Poza tym twoje życie się zmienia i to poważnie, twój syn się wyprowadził, mieszkasz teraz blisko rodziców, zawodowo się zmienia, bo nie wrócisz do poprzedniej pracy, znajdziesz inne miejsce…” Tyle zmian, tyle niewiadomych a tak mało poczucia bezpieczeństwa i jakiejkolwiek stałości, jakiejkolwiek. Czuję jakby wszytko było płynne i niewiadome, jak się w tym odnaleźć? W pewnym sensie zależę od obcych mi osób – lekarz orzecznik, który wczoraj decydował, czy mi da to świadczenie, czy nie; Pani Psychiatra, która wypełniała niezbędne do tej procedury dokumenty; Psychoterapeuci, którzy mnie prowadzą a nawet grupa, bo to psychoterapia grupowa. Jestem trybikiem, częścią większej całości z poczuciem, że niewiele mogę sama decydować o sobie. To dla mnie bardzo trudne, nie ma wtedy szans na jakiekolwiek poczucie kontroli czy sprawstwa. 

Niekiedy nadmierne poczucie kontroli może być zagrażające w swych skutkach i nie sprawdza się na dłuższą metę. Ale poczucie sprawstwa daje z kolei poczucie mocy i też wpływa na poczucie bezpieczeństwa a to jest mi bardzo potrzebne. Bardzo.

Jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten stan rzeczy i oswoić te uczucia i żyć, po prostu żyć w tej rzeczywistości taką jaką mam. Nie mam innego wyjścia, to znaczy może i mam, ale to, które jednak poniekąd wybrałam jest najwłaściwsze. Więc jednak mogłam inaczej. Więc mam wybór, jest to pocieszające jednak. Więc jest dobrze, jest ok. Czas pokaże i życie samo przyniesie więcej odpowiedzi. A ja powinnam uzbroić się w cierpliwość, w coś czego zawsze mi brakowało. 

Obiecuję sobie być cierpliwą, czekać dalej i pozwolić sobie otworzyć się na to co przyniesie jutro. 

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Akceptacja i szacunek drogą do porozumienia

Moja siostra wcale nie jest taka jak mi się wydawało, niestety! To były moje oczekiwania. Widzę w tym swój schemat postrzegania innych wokół mnie, że biorę ich na plus, mówiąc sobie a raczej wmawiając sobie, że są fajni, lepsi itp. No cóż żeby przeżyć we własnym domu z dzieciństwa taki przyjęłam sposób funkcjonowania, bo to dawało mi nadzieję, której tak bardzo potrzebowałam. Dzięki temu mogłam tam jakoś przetrwać przecież, bo tłumaczyłam sobie np. wtedy: „ale mama jest przecież dobra, ona nie chciała, tak tylko wyszło, będzie dobrze…”. I to moje kupowanie miłości, uwagi oraz dopasowywanie się do innych – to jest jakby konsekwencją tego poprzedniego. 

Z drugiej strony spostrzegłam, że moja siostra rzeczywiście bywa lepsza, gdy sama ma lepsze dni, więcej nadziei w sobie może, gdy można dostrzec w niej radość. Gdy z kolei napotyka na trudności i boryka się ze swoimi problemami a ma z czym się mierzyć rzeczywiście, to wtedy odbija się to negatywnie na jej relacjach z otoczeniem. Ale czy tak nie działa większość z nas? Czy nasze emocje wtedy nie biorą górę i nie wchodzimy tym samym w stare koleiny destrukcyjnych zachowań? Myślę, że tak właśnie jest i sama też jestem tego przykładem.

Z jednej strony czuję żal i rozczarowanie, że moje oczekiwania się nie spełniły, że jednak nie mam w niej tej bratniej duszy, którą chciałam widzieć, bo tak bardzo jej potrzebuję. No ale to są moje potrzeby. A ona jest sobą i jedyne co mogę zrobić to zaakceptować ten fakt. Najgorsze co mogłabym zrobić, to robić jej wyrzuty, że mnie zraniła wtedy, że powiedziała to czy tamto albo że czegoś nie powiedziała itp. To tylko spowodowałoby konflikt między nami i dałoby odwrotny skutek.

Obiecuję sobie w zamian, że w trakcie jakiejś kolejnej trudnej sytuacji poinformować ją na gorąco o moich odczuciach, powiedzieć po prostu to co czuję i myślę. A resztę zostawić jej. Ale tak bardzo chciałabym móc spokojnie mówić o tym co czuję, tak na bieżąco. Mieć wtedy do siebie dostęp, być przy sobie, pozwolić sobie na to odczucie i zobaczyć je a następnie móc ubrać to wszystko w słowa i wypowiedzieć je. Jakie to proste a jakie trudne zarazem. A to właśnie dopiero byłoby zachowaniem asertywnym, tym pożądanym i najbardziej właściwym. Nieuległość, nieagresja a asertywność jest najzdrowsza dla nas wszystkich.

Mnie do tej pory udało się zaledwie namierzyć jakiś rodzaj dyskomfortu, coś w rodzaju uczucia, że coś jest nie tak w tych słowach albo zachowaniu tej drugiej strony, ale to wszystko co na razie udało mi się osiągnąć. Dopiero po czasie, na spokojnie i zazwyczaj nawet na drugi dzień mam dostęp do tego i wtedy dopiero widzę wyraźnie – co się stało, co mnie dotknęło, dlaczego i co powinnam z tym zrobić, czyli co powiedzieć. Widzę, ale z opóźnieniem.

To wynika z mojego mechanizmu obronnego wypracowanego w dzieciństwie, żeby przeżyć musiałam mniej widzieć, a jeśli już zobaczyłam to zmienić znaczenie, zazwyczaj umniejszyć tą treść, która za tym stała albo i wyprzeć, zapomnieć. A przede wszystkim skupić się na tej drugiej stronie a nie na sobie, ten drugi zawsze wydawał mi się ważniejszy na tu i teraz a ja potem, długo, długo potem albo i wcale. Sama nie umiałam się obronić a wsparcia nie było znikąd. Ojca zazwyczaj nie było a nawet jeśli już był, to nigdy nie miał cierpliwości, żeby dostrzec nas i nasze potrzeby a mama podobnie zresztą. W przypadku konfliktów między nami nigdy nie próbowała dociec kto ma rację i gdzie leży prawda. Wygrywał ten kto był silniejszy, czyli patrz wykazał się większą agresją. Ja potrafię być agresywna a jakże ale mam coś takiego w sobie, że używam jej tylko w przypadku obrony, tylko wtedy, gdy nie mam już wyjścia, ale nigdy dla samego celu atakowania drugiego. Jeśli nie muszę wolę nie walczyć, wolę zawsze spokój i zgodę. I dla tzw. świętego spokoju potrafię znieść wiele, ale to nie jest dobre, bo to wpędziło mnie właśnie w tą wieloletnią rolę ofiary. To nie jest właściwe, bo tam, gdzie znajdzie się ofiara tam też pojawi się kat. To działa w dwie strony. I każdy jest wtedy na przegranej pozycji, obie strony cierpią. Nieraz wygląda to tak, że role się zmieniają i na przemian występują, kat wciela się w rolę ofiary i na odwrót. To też miało miejsce w mojej rodzinie, nieraz to widziałam i zresztą niestety widzę to wciąż i nadal.  A wyjściem jest tylko złoty środek: „JA JESTEM OK I TY TEŻ JESTEŚ OK”. Porozumienie, akceptacja siebie i wzajemny szacunek. Ot i wszystko na temat. I mogłoby być tak pięknie. Gdyby udało nam się przestać walczyć ze sobą to wszyscy bylibyśmy w raju już tu na ziemi…

Zabrana radość i dodany smutek

Zabrana radość i dodany smutek

Po przeżyciu kolejnego dnia warsztatów teatralnych będąc pełna radości, poszłam wczoraj do rodziców i chciałam właśnie podzielić się tą moją radością z bliskimi. Z tymi którymi powinna być moja rodzina przecież. Jakie ogromne rozczarowanie mnie spotkało, moja mama w większości wizyty była właściwie nieobecna, bo była zajęta swoją komórką, bo rozmawiała potem przez telefon a następnie i tak była niedostępna, bo tylko ciałem, a duchem była dalej przy tamtej rozmowie telefonicznej. Więc próbowałam podzielić się z resztą rodziny. Mój tata mnie wyśmiał – dosłownie a moja siostra mu wtórowała, mając w tym niezły ubaw. Nawet nie pomyślała, żeby jakoś go ostudzić, może coś powiedzieć w mojej obronie, nie! Ona w to weszła, miała z tego niezły fun.

I dotarło do mnie dzisiaj, że przecież tak było zazwyczaj w moim domu, to właśnie tak wyglądało. Nawet gdy byłam dzieckiem, nawet wtedy! Mając jakieś smutki, gdy próbowałam się nimi podzielić – ulżyć sobie (co zawsze było trudne) coś powiedzieć mamie to ona i tak nigdy nie widziała w tym mnie tylko zawsze siebie. I jeszcze wypowiadała swoje lęki, strachy, bo zawsze nauczycielka miała rację a ja byłam ta winna i tego typu podobne historie. Ona mi jeszcze dowalała do pieca.

A z kolei, gdy przychodziłam z radością to było podobnie, bo moja radość nie miała szans się pomnożyć, nie! Tam nigdy się nikt nie cieszył wtedy, wręcz przeciwnie, ponieważ ta radość była zredukowana do zera, zabrana mi. Dokładnie tak samo jak było wczoraj, dokładnie tak samo! Wyszłam stamtąd, rozżalona, smutna, wyśmiana, pokonana – standard, życie w cieniu mojej rodziny…

W moim rodzinnym domu było i jest, jak widać wciąż niepisane prawo, że nie należy marzyć, cieszyć się, planować, żyć po swojemu… Tam tylko w epicentrum jest przede wszystkim mama – jej żale, smutki, nierozwiązane problemy… Nawet gdy milczy, nawet gdy jest niedostępna to woła: „patrz na mnie! Zobacz jaka jestem nieszczęśliwa, zobacz, jak mnie boli bądź ze mną, zrób coś z tym, wtedy mi tylko ulży, gdy zarażę sobą ciebie, gdy wleje swój ból w twój brzuch, trzewia, noś go ze mną…”

Straszne, ale tak to czuję i widzę chyba po raz pierwszy w życiu aż tak wyraźnie. To jest straszne.

Obiecuję sobie nie oczekiwać już od nich tego czego do tej pory od nich nie dostałam i w końcu to zaakceptować. To moja rodzina, ale nie bliscy, bo jak widać ja jestem dla nich obca, oni nie chcą dzielić ze mną mojego życia, ono ich wcale nie obchodzi, bo tak bardzo są zajęci sobą, że nie mają dla mnie ani czasu, ani przestrzeni. Tak jak wtedy w dzieciństwie, tak jest i teraz.

Ok, trudno, niech tak będzie. Przyjmuję to z akceptacją, aczkolwiek też i z nieukrywanym żalem.

Wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Wczoraj był dla mnie niesamowity dzień! Po prostu wydarzyło się coś tak dla mnie ważnego, znaczącego i spektakularnego, że jeszcze nawet nie umiem tego ponazywać a emocje mnie rozsadzają, buzują i jeszcze się to dzieje. 

Dlatego jedyne co mogę, to zacząć pisać i mam tym samym nadzieję, że to mi pomoże poukładać i oswoić wczorajsze katharsis.

Chcąc kupić bilety na spektakl teatralny, których zresztą zabrakło zapisałam się na warsztaty teatralne i wczoraj byłam na nich po raz pierwszy. To się stało. Tak gładko i łatwo to nie wyglądało oczywiście ponieważ miałam ogromne wątpliwości, czy to się uda, czy dam radę mimo moich trudności natury psychicznej i ograniczeń ruchowych. Było we mnie dużo strachu i lęku a jakże bez tego ani rusz jak na razie, niestety. Bardzo dużo mnie to kosztowało dlatego dziś odreagowując sporo płaczę ze wzruszenia, przejęcia, ulgi, że się nie wycofałam, że próbuję (zapłaciłam dziś pierwszą wpłatę więc wchodzę w to). I już wiem, że będzie to wielka przygoda mojego życia, że będę miała okazję przesunąć po raz kolejny granice własnych możliwości poddając się procesowi dalszego rozwoju, czyli temu co uwielbiam w swoim życiu. Wczoraj słuchając prowadzącego łapałam w mig jego intencje i czułam się jak ryba w wodzie, znów czułam, że żyję! Cudowne uczucie tak dobrze mi znane, ale od dłuższego czasu mi niedostępne, niestety, bo byłam zajęta czymś innym, nie miałam czasu ani przestrzeni na tego typu nowe wyzwania, ale najwyraźniej jak widać tak miało być. Więc tym bardziej się cieszę, że jest mi dane znów żyć, uczyć się nowych umiejętności przekraczając własne ograniczenia i trudności, oddychając pełną piersią. Tak czuję i jestem poruszona tym co miało miejsce wczoraj i co dzieje się we mnie dzisiaj.

Każde z zadań w trakcie naszej pracy na zajęciach uruchamiało we mnie coś w środku, wspomnienia, skojarzenia, jakąś kolejną historię. Choć wiem, że nie od razu umiałam wejść w swoją rolę to i tak czegoś głęboko w sobie dotykałam. Myślę, że jak na pierwszy raz to wiele ten fakt obiecuje i tak to widzę, ponieważ to było moją intencją zapisania się na te warsztaty. Czytając w ich opisie, że będą prowadzone metodą pracy aktorskiej Stanisławskiego która właśnie opiera się na pamięci emocjonalnej aktora, na tym co on wnosi ze sobą i swoją historią. 

Dlatego ten rodzaj pracy ma działanie terapeutyczne i na to liczę, tym się kierowałam, chociaż dostrzegam też inne wartości dodane. Takie jak możliwość poznania nowych ludzi i bycie zarazem częścią ich grupy, praca z ciałem i to na wielu poziomach jak zdążyłam zauważyć, no i przede wszystkim jednak to, że znów mam możliwość rozwoju, co oznacza dla mnie życie pełną piersią. Rozwijam się, zmieniam się – żyję! To znaczy, że żyję, nie stoję w miejscu, ale idę dalej, mam wizję, mam cel, ale też coraz częściej udaje mi się cieszyć samą drogą, którą idę, tak na co dzień tymi małymi krokami, które stawiam jeden za drugim.

Wczorajsze słowa, które wypowiedziałam w jednej ze scenek: „wolność, słońce, wiatr… wszyscy jesteśmy wolni…”. Te słowa tak głęboko mnie poruszyły, że uruchomiły we mnie proces odkrycia ich znaczenia dla mnie. I dzięki temu dotknęłam wspomnień i emocji z okresu Covid-u, odsłoniła się kolejna moja trauma. Pomyślałam, że może trzeba to przelać na papier i może warto byłoby to przedstawić, pokazać w teatrze. Czego owocem jest napisanie takiego oto prototypu monodramu:

KARTKI Z KALENDARZA

Przeżyłam Covid, sama, byłam sama, sama w siedmiotygodniowej izolacji w mieszkaniu o powierzchni niewiele większej niż 30 m2. To było traumatyczne przeżycie, miałam wszystkie objawy choroby, czułam się fatalnie, byłam tak słaba, jakby w innej czasoprzestrzeni, ale najgorsze z tego wszystkiego były trudności z oddychaniem. Zwłaszcza rano aż do godzin popołudniowych miewałam ataki braku tchu, braku oddechu. Ja tego nawet nie umiem nazwać. Po prostu stałam przy oknie z komórką w ręku i sama siebie starając uspokoić i jakoś próbować regulować ten oddech myślałam jednocześnie; „ spokojnie, dasz radę, pamiętasz słowa lekarza, najwyżej zadzwonisz po karetkę ale póki możesz to próbuj oddychać, dasz radę, na Kilimandżaro też było ciężko i wytrzymałaś, to twoje Kilimandżaro BIS, po prostu, nic wielkiego, dla ciebie to pestka, wytrzymasz, oddychaj, spokojnie oddychaj, wytrzymasz, dasz radę…” I tak spędzałam najstraszniejsze chwile ciągnące się w nieskończoność patrząc w okno. Stałam tak próbując jakoś oddychać i nie mogąc wyjść, zamknięta jak w klatce, zamknięta na świat, na ludzi, na pomoc….

No bo co z tego, że mogłam zadzwonić po karetkę, jaka jest pewność, że rzeczywiście zdążyli by z pomocą dla mnie. Nie miałam żadnej pewności, żyłam w ciągłym zagrożeniu i lęku zdana sama na siebie. Tak, tak właśnie czułam, że jestem sama i muszę sobie poradzić sama, bo jeśli nie, to przegram, żyłam z dnia na dzień w przeświadczeniu, że tylko sama mogę wygrać z tą chorobą. Straszne, ale prawdziwe, nie było nikogo przy mnie a sama świadomość, że na karetkę trzeba czekać mogłaby spowodować u mnie atak paniki, więc wolałam sama ze sobą pracować i różnymi metodami ograniczać ryzyko. Tak to wyglądało. 

Noce też były ciężkie, bo nie mogłam normalnie spać. Czułam chodzące i napięte nogi, rozgrzane dziwnie, właściwie to gorące, one po prostu jakby płonęły. A do tego niepokój, strach i lęk uruchamiający najprzeróżniejsze myśli: „a co, jeśli umrę, jeśli nie dożyję rana…, ale dałam klucz rodzicom, jestem zamknięta na gałkę tylko u góry, przynajmniej nie będą musieli wywarzać drzwi, nie będzie strat, jest ok. Dobrze, że o to chociaż zadbałam, jest dobrze. „ 

Tak wyglądała moja codzienność. Zamknięta i sama, zdana tylko na siebie w sytuacjach zagrażających życiu, takie są fakty. Lekarz mi mówił, że moje objawy mają podstawę, żeby mnie hospitalizować, mogłam zdecydować się na pobyt w szpitalu, ale tego bałam się jeszcze bardziej. Miałam w ostatnich latach aż dwa poważne powody by leżeć w szpitalu, nie chciałam tego znów przeżywać, bałam się. Ten lęk ze mną pozostał do dziś, mam zdiagnozowane zaburzenia snu i inne zaburzenia lękowe, jestem w trakcie terapii.

Strach, poczucie zagrożenia i lęk plus ciągnąca się przez dłuższy czas izolacja od świata, od ludzi, od życia to powoduje ogromną samotność i tym samym prawdziwą traumę, tak bardzo dotkliwą, że obiecuję sobie nigdy więcej tego już nie przeżywać, nigdy więcej! Postanawiam nie być sama, chcę z kimś dzielić życie, chcę z kimś być tak na co dzień – na to liczę. Kiedyś usłyszałam podobne słowa: „radość we dwoje się mnoży i jest jej więcej a smutek się dzieli na dwoje i jest go wtedy mniej”. To mnie przekonuje, to dla mnie ma sens i żyję nadzieją, że kiedyś będę mogła tego doświadczyć.

Nie jesteśmy samotnymi wyspami, wszyscy potrzebujemy siebie wzajemnie

Każde słowo jest tutaj prawdziwe, to nie jest gra, to prawda o mojej rzeczywistości z tamtego okresu.

Zdrada samego siebie versus poczucie własnej godności

Zdrada samego siebie versus poczucie własnej godności

Wczoraj miałam sesję, na której poruszałam swój schemat roli ofiary. Często tak mam, że właśnie przyjmuję rolę ofiary w różnych sytuacjach i po fakcie mam tego świadomość, ale niestety już po. Nienawidzę tego, nie chcę być taka sama jak moja mama – wieczna męczennica, inni zawsze winni a ona ta dobra, ta lepsza… Tak bardzo nie chcę być jak moja mama. A niekiedy sama czuję się pokrzywdzona. W ostatnią niedzielę to też było to samo, przecież ja mogłam wstać i wyjść – zadbać o siebie a ja wzięłam na przeczekanie, a ja chciałam tą trudną i toksyczną dla mnie sytuację przetrzymać, przetrwać. Terapeutka powiedziała takie słowa: „rola ofiary często przykrywa złość wtedy, gdy nasze potrzeby nie są zaspokojone”. Ujęła to w punkt, tak, tak, tak. Wtedy, moja potrzeba bezpieczeństwa, spokoju, odpoczynku, bo po to tam przyjechałam w tą zieloną oazę, nie została zaspokojona i zamiast się zezłościć na to i tym samym pokazać swoją asertywność i swoje granice to ja weszłam w rolę ofiary, bo tak było mi łatwiej, bo nie musiałam stawać do walki z moją siostrą, bo przecież nawet gdybym chciała wyjechać stamtąd to musiałabym poprosić o otwarcie bramy. No i wtedy by się zaczęło, nowa jatka… 

Dziś myślę, że ja jestem ważniejsza i moje potrzeby, tym samym też moje poczucie godności, tak to widzę. Mam prawo zadbać o siebie i swoje samopoczucie, bo to składa się na moje zdrowie psychiczne i zarazem fizyczne a to dla mnie bardzo ważne. Ze wszystkich sił pragnę być asertywna i stawiać właściwe granice chroniące mnie samą i mój dobrostan, obiecuję sobie nad tym pracować i mam nadzieję, że mi się to uda. 

 Kluczem do tego jest częste stawianie sobie pytania w trakcie różnych trudnych sytuacji: „jak ja się w tym czuję? Czego ja chcę? Co podpowiada mi moje ciało? Co dla mnie jest ważne? …” I pójście za tym, pójście za sobą a nie za innymi i ich interesami, bo to tak samo jakbym zdradziła samą siebie. Jak wiele razy w swoim życiu już to zrobiłam. Nie chcę siebie już zdradzać i zostawiać w niełasce tak jak robili to ze mną inni. Ja chcę nareszcie ze sobą być i kochać siebie, chcę być sama dla siebie najważniejsza. Ja nie mam już małego dziecka na wychowaniu, nie mam żadnych właściwie zobowiązań i może to jest ten czas, żeby nareszcie zająć się sobą i zatroszczyć się o siebie. Wykarmić siebie, zaspokoić te wszystkie głody dzieciństwa i nauczyć się żyć w poczuciu szacunku do samej siebie i tym samym w poczuciu godności. Myślę, że tego potrzebuję i za tym chcę iść. Potrzebuję siebie samej, swojej troski, obecności, uważności… patrz miłości.

Nie zgadzam się na rolę ofiary

Nie zgadzam się na rolę ofiary

Wczoraj była niedziela i tak bardzo chciałam ją spędzić z kimś a nie sama, dlatego zdecydowałam się przyjąć zaproszenie mojej siostry i jej przyjaciela. I mogło być prawdziwie cudownie. Pyszny i wspólny co najważniejsze obiad, kawa na tarasie, piękno otaczającej przyrody w ogrodzie, wycieczka rowerowa i cudne widoki i ogromna przyjemność napawania się nimi i tym samym wręcz karmienia zmysłów. Po powrocie jeszcze wspólna kolacja i jeszcze wieczorne siedzenie na tarasie wśród cykad i naszczekiwania psów gdzieś tam daleko, jak to na wsi. Bajka, po prostu bajka. I tak mogło być.

 Ale u mnie zazwyczaj jak do tej pory, tak to widzę, ale niestety w takich sytuacjach zawsze musi wkraść się jakiś dramat, trud, ból itp. Nie wiem jak to mam ująć, różnie to sobie próbuję tłumaczyć – może jakiś koszt tego dobrego co mnie spotyka. W przeszłości też zwykłam to określać, gdy to miało miejsce: „no tak, jest pięknie więc strata musi być”. Tak to kwitowałam. 

Ale wczoraj tak bardzo mnie ta właśnie strata uwierała, tak bardzo nie miałam na nią zgody, że koniec z tym! Nie mam zamiaru już tak żyć, nie chcę tego!!!

Mianowicie byłam świadkiem kilku kłótni między moimi gospodarzami. Prawdziwe kłótnie z wyrażoną agresją słowną oczywiście, ale jednak, zawsze to jest agresja. Moja siostra potrafi pokazać wściekłość, gdy druga osoba ma inne zdanie niż ona, znam to z autopsji, znam ją. Ona wtedy walczy do skutku, dla niej to wojna i nigdy nie ma zwyczaju się poddawać. I mimo, że oni w kuchni a ja na tarasie to i tak wszystko słyszałam i cierpiałam, tak cierpiałam!!! Nie tego chciałam przecież w tym dniu. Mówiłam sobie: „spokojnie, oni tak mają, wyluzuj, jesteś bezpieczna, jest ok, nic się nie dzieje…”. To nic nie dawało, nic. Przychodziło mi do głowy, żeby się zebrać i pojechać stamtąd, ale jednak tym razem tego nie zrobiłam, bo chciałam z kimś spędzić niedzielę… A może powinnam to zrobić i tym samym zadbać o siebie, ochronić siebie i być sobie wierną a nie myśleć o nich, bo „im będzie przykro…” itd. Tak myślałam! Kosmos!!! A czy oni myśleli o mnie, gdy się kłócili ze sobą i to kilka razy – oni tak mają, nienawidzę tego! Czy oni pomyśleli o mnie chociaż przez chwilę, jak ja się czuję? Co ja przeżywam? Nie!!! Oni mieli mnie głęboko gdzieś, bo przecież oboje wiedzą, że źle reaguję na takie zachowanie z ich strony, bo wielokrotnie to sygnalizowałam, wczoraj również. Wiedzą, że jestem w procesie terapii, wiedzą o moich trudnościach i o tym jak bardzo bywam krucha. Ale bez skutku, to nic nie daje, moje potrzeby są nieważne, więc dlaczego znów i wciąż zgadzam się na kontakt z ludźmi, którzy mnie ranią, dla których jestem tak mało ważna, dlaczego to robię???

Wiem, tak wiem. Tak mnie traktowano w dzieciństwie, takie mam nawyki, spuścić głowę, wejść w rolę ofiary i przetrzymać, przetrwać i przeczekać aż minie. Bo w końcu wszytko mija. Ale tak jak w dzieciństwie i ten lepszy czas jest okupiony niepokojem, czy przypadkiem znów się nie zacznie jatka, czy znów nie będzie na nowo wojny…

Mam tego dosyć, nie będę żyć już złudną nadzieją, że tym razem będzie inaczej, nie dam się tak dalej traktować, bo nawet ciało mi pokazuje, że to ponad moje siły. Moje ciało nawet staje po mojej stronie i daje mi wyraźne sygnały, że czas już skończyć z rolą ofiary w swoim życiu. 

Najpierw i trzeba to powiedzieć wyraźnie, że było to w czasie tej kawy na tarasie, miałam atak drapania się po głowie. Z nerwów swędzi mnie nieznośnie głowa i mam przymus drapania się po niej. Tak mam w chwilach, gdy widzę u kogoś napięcie bądź zdenerwowanie. Następnie po powrocie z wycieczki rowerowej a właściwie to nawet już w jej końcowym etapie, widocznie im bliżej domu to tym większe zagrożenie odczuwałam, bolał mnie brzuch. Tak, też tak miewam, że boli mnie brzuch z nerwów, z napięcia. I ten ból oraz problemy jelitowe, które dalej nadeszły zostały już ze mną do końca wieczoru. Dopiero gdy wróciłam do siebie i wyluzowałam, to ból minął i byłam już spokojniejsza.

Gdy czytam te słowa to staję się dla mnie jasne i wyraźnie widoczne, że pozwoliłam, żeby mnie nadużyto. Zostałam nadużyta, tak samo jak mi to robili w dzieciństwie. Też widzę, że gospodarze, którzy powinni dbać o samopoczucie gościa, tak to powinno wyglądać przecież, oni nie liczyli się wcale z moimi wręcz potrzebami, które doskonale znają. Nie mogę już dłużej zgadzać się na takie traktowanie przedkładając potrzeby innych nad swoje. Nie mogę już dłużej zaniedbywać swoich potrzeb i ignorować sygnałów mojego ciała. Już nie. Wybieram siebie i swoje zdrowie tym samym.

Nieprawdopodobne wręcz, ale też uświadamiam sobie, że ja wczoraj próbując zdecydować się na to spotkanie miałam ogromny konflikt wewnętrzny, odczuwałam niepokój i wręcz strach przed tym. Miałam wiele wątpliwości czy to jest dobry pomysł na niedzielny wypoczynek, bo niedziela jest po to, żeby wypocząć i nabrać sił na kolejny tydzień. Tak biłam się z myślami, bo przecież znam swoją siostrę i wiem, że ona miewa różne nastroje, bo przeżywa swoje trudności a jakże… I wiem, że w relacji z nią nigdy nie wiem, jak będzie, czy będzie miło czy wręcz przeciwnie, tak samo jak w moim domu rodzinnym. Ta sytuacja niewiedzy, wyczekiwania, badania nastrojów, rozpoznawania klimatu emocjonalnego… trwa nadal, niestety, ale takie są fakty. Więc wizyty w tym domu, patrz kontakty z moimi najbliższymi wiążą się z takimi samymi historiami emocjonalnych trudności i przejawianych psychosomatycznych objawów w moim ciele. Wierzę w terapię i ufam, że z czasem te kontakty z rodziną będą łatwiejsze dla mnie, bo ja się zmienię, bo wyzwolę się ze swoich negatywnych schematów i wzorców zachowania i też zrozumiem ich motywy postępowania. Mam nadzieję, że tak będzie a ten wczorajszy dzień jest dużym krokiem w tą lepszą stronę. Ten dzień był mi potrzebny, żeby przeżyć i doświadczyć to czego już nie chcę i na co się już nie zgadzam.

Złamane życie

Złamane życie

Historia znów dała się odkryć dalej, bo uświadomiłam sobie co oznaczało wydarzenie z ostatniej niedzieli, gdy coś tam przygotowując w kuchni w samo południe, będąc na luzie, w cudownym nastroju nagle ktoś próbował wtargnąć do mojego domu. Uderzając pięścią, waląc się wręcz na drzwi i jeszcze szarpał klamką próbując je otworzyć. To musiał być jakiś silny mężczyzna, bo było to tak mocne i głośne.  Oczywiście musiał być pijany, na trzeźwo nikt tak się nie zachowuje. W pierwszej chwili podskoczyłam ze strachu, poczułam silne emocje lęku i walenie mojego serca tak mocne jak ten facet, który walił w moje drzwi. Burza myśli: „co mam zrobić? Nie, nie otworzę tych drzwi, nawet nie sprawdzę kto to, bo po co? Jakie to ma znaczenie? Żadne. Ale spokojnie, przecież jeśli sobie nie pójdzie możesz zadzwonić na Policję, spokojnie, tylko spokojnie…”. Gdy hałas ucichł nagle poczułam ogromną złość na tą sytuację, na alkohol, na pijanych mężczyzn, na tą rzeczywistość, w której żyję, na to środowisko, w którym teraz mieszkam. Myślałam wzburzona: „żeby w niedzielę w ciągu jasnego dnia, taka sytuacja, ktoś próbuje wtargnąć do mojego domu, nie wtargnąć, wyważyć drzwi właściwie, nie! Nie dam się wystraszyć. Nie, nie pozwolę na to, żeby jeszcze się bać, koniec z tym, koniec z lękiem, nie dam się… przecież zawsze mogę zadzwonić na Policję i zrobię to, jeśli trzeba będzie zrobię to! „

Gdy usiadłam i ochłonęłam z tych emocji to przypomniałam sobie, kiedy coś podobnego przeżyłam pierwszy raz i o co wtedy chodziło. Jako małe dziecko właściwie od urodzenia do okresu 4 lat mieszkaliśmy z dziadkami, a jak już wspominałam mój dziadek miał melinę, sprzedawał alkohol.  Dziadek też lubił wypić jak też i mój ojciec a babcia była sparaliżowana. Więc gdy po libacji obaj panowie spali, a pijani mężczyźni dobijali się ostro do drzwi chcąc kupić kolejny alkohol, to jedyną osobą wtedy była moja mama, która mogła sprzedać im to co chcieli, żeby sobie w końcu poszli. Ona musiała wstać z łóżka i to zrobić, żeby powrócił na nowo spokój tamtej nocy. Ja tam byłam, ja to przecież słyszałam, to mnie budziło, ja czułam te emocje mojej mamy, ja tym właśnie nasiąkałam, taki był mój mały świat. Świat pełen lęku i zagrożenia, wszystko się zgadza i zaczyna być jasne.

Mój dziadek też miał swoją historię i swoją traumę, jako dojrzały mężczyzna osiągnął już sukces, miał duży zakład ślusarski, zatrudniał ponad 50 czeladników, był bardzo dobrym fachowcem, wręcz artystą w tym co robił i dobrze mu się powodziło. Miał już dwójkę dzieci, gdy zmarła na gruźlicę jego pierwsza żona, następnie nacjonalizacja przemysłu w czasach komunizmu zabrała mu wszystko co miał. Zatrudnił się gdzieś i chciał żyć dalej poślubił moją babcię i przeprowadził się tutaj z tamtego dużego miasta. Po jakimś czasie dostał wylewu i jako w połowie sparaliżowany i niesprawny trafił na rentę inwalidzką, która oczywiście nie była wysoka i nie wystarczała na przeżycie. Żeby dorobić zaczął sprzedawać alkohol, w latach 70-tych to było powszechne, sklepów nocnych wtedy nie było.

Żal mi jest mojego dziadka, żal mi tego złamanego życia i niewykorzystanych możliwości, żal mi jego straconego talentu a zwłaszcza mi żal tego człowieka, którym był a którym mógłby być, gdyby życie potoczyło się inaczej. Płaczę nad nim i nad sobą, bo tak często oceniałam go jako nerwowego, porywczego i złego. Tak myśli dziecko – czarne albo białe. Ale przecież pamiętam doskonale, gdy w kuchennym kredensie na szklanym spodeczku trzymał jakieś drobne grosiki i dawał mi je na lody albo na kino. Dostawałam też od niego zimne ognie w święta, uwielbiałam wpatrywać się w te błyski ogników i cieszyłam się tym prawdziwie. Dziadek też hodował kanarka na balkonie który pięknie śpiewał. Ten człowiek miał też swoją wrażliwą i dobrą część. To takie smutne, tak bardzo mi smutno, nie umiem jeszcze nazwać tego co czuję i ponazywać do końca to co właśnie odkryłam, ale na pewno jest mi strasznie przykro i jedyne co mogę, to przeżyć to na nowo pozwalając sobie na to co czuję i na pojawiające się łzy…

Dać sobie to czego zabrakło kiedyś

Dać sobie to czego zabrakło kiedyś

Dotarło do mnie, że przeżywam mężczyzn w jakiś specyficzny sposób, oni wydają się dla mnie niebezpieczni, zagrażający właśnie. No ale cóż się dziwić, jeśli na co dzień w tym środowisku, w którym mieszkam i z którego też pochodzę spotykam się z niechęcią z ich strony, nieraz z agresją w oczach. To są mężczyźni uzależnieni od alkoholu, mający problem ze swoim istnieniem i zagubieni życiowo więc gdy widzą kobietę, która sama mieszka i sama jeździ samochodem to w ich oczach oznacza to już wyższy status społeczny i nie podoba im się. Pokutują tutaj jeszcze nadal i niestety takie przekonania: „no bo co? Baba i tak se radzi, no jak to, jak tak może być? Ona powinna siedzieć w chałpie, dzieci rodzić i obiod ważyć, no i czekać na chłopa, zawsze czekać na chłopa…”. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale ostatnio to wyszło po przeprowadzeniu kilku rozmów telefonicznych z mężczyznami właśnie. Dzwonili oni z firm handlujących samochodami i w sposób manipulujący próbowali na mnie wymóc decyzję o spotkaniu w ich siedzibie celem kupna mojego samochodu. No ale wiadomo chodziło o to, żeby dać mi połowę wartości, wtedy oni przecież zarabiają.  Źle znosiłam te rozmowy w ostatnich dniach, budziły wręcz we mnie agresję i gdy zaczęłam się temu przyglądać to doszłam do wniosku, że wynika to z tego pierwszego, z tego, że wywodzę się z takiego środowiska, gdzie samodzielna kobieta nie jest mile widziana. I gdy wyczuwam w kontakcie z mężczyzną, że w jakiś sposób chce na mnie wywrzeć jakąkolwiek presję to cała się jeżę, jakby odzywa się wtedy ten pierwszy głos mający związek z moją historią pochodzenia zabraniający mi być sobą, więc moja reakcja jest taka nad wyraz i niewspółmierna do sytuacji. Poza tym nienawidzę manipulacji, nienawidzę!

Wśród uzależnionych, słabych i tych zagubionych życiowo mężczyzn widzę jeszcze takie zjawisko, oczywiście nie wszyscy to mają, ale ci bardziej agresywni zazwyczaj tak, że traktują kobiety przedmiotowo, one są po to, żeby im właśnie służyć i dogadzać, one są dla nich po prostu. I mają oni tylko dwa schematy działania. Albo wywieranie presji słownej czy też nawet fizycznej, bo na czymś im zależy i nawet są skłonni wtedy wypowiedzieć jakieś bardziej miłe słowo. Albo wyrażają otwarcie i bardziej wyraziście agresję słowną bądź fizyczną, gdy nie dostają tego co chcą. Tak czy inaczej nazywam to wciąż manipulacją i może też, dlatego jestem na nią tak wyczulona. Żyłam kiedyś z uzależnionym mężczyzną, przeżyłam to o czym opowiadam nie raz i to nie tylko z jego strony.

Przez większość mojego dorosłego nazwijmy to tak, życia mieszkałam w dobrym i bezpiecznym miejscu, ale od przeszło dwóch lat mieszkam tutaj, skąd właśnie pochodzę, stąd wywodzi się też mój ojciec i cała jego rodzina, tu są moje korzenie z tej jednej strony. I myślę, że nie ma w tym przypadku, myślę, że tak miało być. Odczuwam wyraźnie i widzę wręcz, że sytuacje, obrazy, które przeżywałam w dzieciństwie od mojego niemowlęctwa odgrywają się, materializują właśnie tu i teraz, ale zwłaszcza tutaj. I to pomaga mi przypomnieć sobie co działo się wtedy, jak wyglądała tamta rzeczywistość małego dziecka, to mi odkrywa moją historię, która przecież jest konieczna do procesu terapii. Więc to miejsce, miejsce mojego pochodzenia, od którego zawsze chciałam uciec teraz mi pomaga, teraz – na ten czas jest najlepsze na świecie. Jak widać od przeszłości nie uciekniesz, bo nie da się uciec przed sobą samym.

Moja przeszłość to ja. I dopóki jej nie poznam, nie zaakceptuję, bo nie ma innej drogi i nie przeżyję jeszcze raz swoich emocji to nie wyjdę z tego przeklętego świata do życia w spokoju i radości, do życia w pełni. Tak jak tego pragnę.

I cały sekret tkwi w tym, że wtedy przeżywałam te straszliwie trudne emocje lęku i zagrożenia jako mała bezbronna dziewczynka zdana na innych, na tych którzy zawiedli, ci którzy powinni troszczyć się i ochronić nie zrobili tego, bo sami nie umieli ochronić siebie. Zawiedli. Ale teraz jestem dorosłą kobietą i gdy pozwolę sobie na przeżycie tych samych emocji jako dorosła to sama mogę sobie dać ochronę i wsparcie, bo już potrafię.

I na tym polega w tym wypadku element leczący i całkowicie zmieniający perspektywę, na tym między innymi polega psychoterapia. Odkryć, przypomnieć sobie, zwerbalizować najlepiej, przeżyć jeszcze raz z własnymi zasobami, bo je mamy jako dorośli i zaopiekować się sobą, dać sobie to czego inni nam kiedyś nie dali.

Walka o przetrwanie

Walka o przetrwanie

Miałam wczoraj sesję, oczywiście było dużo płaczu i bólu, ale też dowiedziałam się czegoś. Mianowicie, że to przed czym całe życie uciekałam to i tak jest we mnie, to mnie toczy jak robak, niszczy, zabija.  W dzieciństwie ojciec i matka powtarzali: „jak wy dacie sobie radę? W życiu nie ma lekko; zobaczysz, z dupy ci będzie kapać…”. Taki przekaz miałam powtarzany jak mantrę. Pamiętam, że po maturze byłam rzeczywiście wystraszona co to będzie, gdzie znajdę pracę, jak sobie dam radę itp. Tak, byłam wtedy wystraszona. Ale z drugiej strony zawzięłam się i walczyłam ze wszystkich sił i powtarzałam sobie „ja wam pokaże, zobaczycie, że będę szczęśliwa w życiu…i dam radę”. A po latach okazało się, że te słowa się spełniły, bo od pewnego czasu żyję w ciągłym zagrożeniu i lęku jakbym była w stanie wojny, walki. Jakiekolwiek działanie wiąże się u mnie z napięciem, pojawiają się moje trudności, bo ja to działanie podejmuję jak wyzwanie, jak bitwę. Czy to gotowanie obiadu, czy sprawy dnia codziennego bądź kwestie zawodowe, nieważne co i tak wszystko przeżywam podobnie. Jak walkę o przetrwanie, o przeżycie… No i tak jak mi przepowiedziano dawno temu tak też wszystko co robię przychodzi mi z ogromnym trudem, poświęceniem. Wcale nie jest mi lekko, tak jak mówili, tak się stało.

Nie da się tego zrozumieć bez opowiedzenia choć części mojej historii. Pierwszy obraz widzę – ja jako małe dziecko, mogłam mieć wtedy nie więcej niż 2 latka. Miałam zwyczaj przesiadywania pod stołem, gdzie skubałam naprzemiennie swoje gipsy i też kocyk robiąc kulki w małych paluszkach. Babcia i inni wokół pytali śmiejąc się: „co ty tam robisz? Znów kulki na wojnę?” Trochę już starsza słyszałam rozmowy babci z ciocią o przepowiedniach Królowej Saby, o zbliżającym się końcu świata, o wojnie która ma nadejść. Jako 7-latka i później uwielbiałam spacerować po lesie, ale gdy tylko słyszałam odgłos przelatującego samolotu to chowałam się przerażona w obawie, że zaraz spadną bomby. W nocy miałam często koszmary na temat wojny, że uciekam, że się chowam… W telewizji w tamtych czasach ciągle leciały filmy wojenne „Czterej pancerni” itp. Moj tata, odkąd pamiętam powtarzał nam przy posiłkach: „dzieci jedzcie, bo wojna będzie, jak ten gruby zdąży schudnąć to ten chudy umrze”. I ja w to wierzyłam, ja jadłam, ile się dało, do końca, aż poczułam ucisk, że więcej już nie zmieszczę. Posiłki w domu rodzinnym były w atmosferze takiego napięcia, w takim poczuciu zagrożenia, że to wyglądało jak oblicze cichej walki albo i nawet otwartej bitwy, różnie. Tak wyglądała rzeczywistość mojego dzieciństwa. I myślę, że fakt prostowania – ćwiczenia moich małych nóżek od momentu, gdy miałam niespełna miesiąc przez okres do 2 lat też miał i ma szczególne znaczenie. Tak długo byłam poddawana cierpieniu, bólowi przez najbliższą mi osobę, która wtedy stawała się oprawcą, agresorem. To też była dla mnie forma walki przecież.

Nie bez znaczenia jest fakt, że na tym stole z dzieciństwa zazwyczaj stał alkohol, często zdarzały się libacje, mój dziadek miał melinę. Kłótnie, agresja, napięcie – tam żyłam od urodzenia do 4 lat a potem przeprowadziliśmy do domu pod lasem, gdzie też był alkohol, ale o wiele rzadziej, bo wiązało się to tylko z okazjami typu urodziny itp. Co nie oznacza, że na co dzień było miło, niestety nie. Tam było cicho i zimno, mamy albo nie było albo była wiecznie zajęta i niedostępna. A ojca się bałam i unikałam jak mogłam. Ojciec bił mnie żyłą przyniesioną z kopalni, to taki twardy kawałek czarnej gumy gruby na 1 cm… Tym bił mnie, kilkuletnią dziewczynkę – czyż to nie wyglądało jak obraz prawdziwego oprawcy? 

I to mam zapisane w ciele, w moich szlakach neuronowych, tak funkcjonuję żyjąc w poczuciu zagrożenia i ciągłej walki o przetrwanie, o przeżycie. W czujności, w napięciu, czy aby znów się nie zacznie. Tak to czuję. Tak to teraz widzę.