Wewnętrzne demony

Wewnętrzne demony

Ten konflikt wewnętrzny: dążenie i unikanie, niestety wciąż trwa i odzywa się w najmniej oczekiwanych momentach. I tak strasznie przeszkadza mi żyć, mam już dosyć. Dosyć.

Wczoraj na warsztatach teatralnych mieliśmy odegrać scenkę: przedstaw swoją wymarzoną pracę, tą najlepszą, ulubioną… a dalej tą której nie chcesz, nie cierpisz jej. Oczywiście poszłam w to jak w dym. Jak to ja, na pierwszego i pokazałam siebie, całą siebie. Coś w ten deseń:

„Praca dla mnie to najlepiej robić to co się kocha, wtedy to przestaje być pracą a staje się przyjemnością. Uwielbiam być sobie sama sterem, żeglarzem, okrętem i nie zależeć wtedy od nikogo. Kocham sama decydować: co robię i kiedy robię. Lubię wstać rano tzn. wtedy, gdy się wyśpię, wypić kawkę i niespiesznie zjeść śniadanko. A dalej siadam do mojego komputera i piszę, tworzę, stwarzam na nowo. Albo porównuję, badam, dociekam, jeśli zajmuję się jakąś pracą o charakterze naukowym. Pracując w ten sposób w domu tworzę, aby potem móc to oddać światu. Biorę udział w odczytach, konferencjach na całym świecie a moje książki są rozchwytywane. I to wszystko w ramach prowadzonej przeze mnie własnej działalności gospodarczej. Tak chcę żyć według własnych reguł.

Praca, której nigdy więcej nie chcę już wykonywać to praca na etat. Nigdy więcej etatu i bycia uzależnionym od kogoś i jego widzimisię. Nienawidzę być trybikiem w czyichś rękach, nie cierpię nie mieć wpływu na to co robię. Często musiałam coś wykonywać a wiedziałam, że to nie tak powinno być, ale trzeba było… Nigdy więcej robienia czegoś, czego nie chcę tak na prawdę. Nigdy więcej niewoli…”

Wiadomo, że wczoraj może użyłam innych słów, kolejności itp. To były ogromne emocje, czułam, jak wali mi serce. Więc nie jest to słowo w słowo i może dziś widzę to wyraźniej niż wcześniej. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że to ćwiczenie uruchomiło we mnie ogromną potrzebę pójścia za tym pierwszym. 

Tak, ja chcę rzeczywiście tak pracować, chcę tworzyć, pisać i oddać to światu. Tak jak blog jest tym początkiem właściwie, bo on też jest dla innych. On ma inspirować, dawać, zmieniać, czyli stwarzać na nowo poniekąd.

No ale, zawsze jest jakieś, ale. Wiadomo. Zwłaszcza u mnie. Od czasu tamtego ćwiczenia, które miało miejsce przecież na forum całej grupy i w światłach reflektora, stało się, że jednak nie do końca mi z tym dobrze, coś uwiera. Mam kaca psychicznego, po prostu takie mnie wątpliwości zaczęły ogarniać i trzymają mnie właściwie do dziś, znów nie mogłam zasnąć, znów Hydroxizinum i to 1,5 tabletki, straszne…

Bo się odkryłam, bo pokazałam co chcę robić w życiu i czego pragnę w efekcie tej mojej pracy, poszłam po bandzie, powiedziałam wszystko i tak chciałam, tak. Bo to było dla mnie. To ja samą siebie chcę w ten sposób przekonać, że rzeczywiście mogę tak żyć, pisać, tworzyć i dawać a w zamian móc się z tego utrzymywać, czyli patrz żyć, jednak jakoś żyć. Mimo moich kompleksów, wątpliwości i tego, że to początki tej nowej drogi, że ja nigdy wcześniej nie napisałam żadnej książki przecież a tu takie śmiałe plany!!! 

To było dla mnie, ja tego potrzebowałam i potrzebuję, żeby mieć odwagę na ten krok, żeby za jakiś czas, gdy skończy się moja terapia i tym samym świadczenie rehabilitacyjne nie ulec presji otoczenia, rodziny, samej siebie i nie zatrudnić się na tym etacie. Żeby nie zrobić tego czego nie chcę przecież. Żeby mieć więcej wiary, że mogę inaczej. Wiary w to, że mogę robić to co kocham.

Ale z drugiej strony mam mnóstwo wątpliwości w sobie typu: „co oni musieli pomyśleć o mnie, co ja nagadałam? Książki, odczyty, konferencje, cały świat, co jej się marzy??? Jaka wariatka?! Ona, ona i takie wielkie rzeczy??? Ona i cały świat???? Zwariowała …”

Pisząc to od razu wrzyna mi się w pamięć obraz z mojego dzieciństwa, gdy musiałam powiedzieć wychowawczyni na forum klasy, gdzie chcę iść po podstawówce, do jakiej szkoły. I na moje słowa w odpowiedzi, że chciałabym do szkoły średniej, usłyszałam wtedy: „ty, ty!!! Do szkoły średniej???!!!”. I jeszcze to „ty” było w asyście wycedzonego przez zęby mojego nazwiska. 

Niesamowite, jaki widzę, że to wczorajsze wydarzenie splata się w jedno z tym drugim sprzed lat. Nieprawdopodobne, bo wczoraj przecież nikt mnie nie wyśmiał, nikt nie powiedział, że nie nadaję się do tego co przedstawiłam. A jednak w mojej głowie to właśnie się wydarza i dzieje do teraz i wciąż. Mój wewnętrzny świat odbiera to tak, jakby się to wydarzyło właściwie. Straszne, to jest straszne. 

Z jakimi demonami musiałam się zmierzyć do tej pory, żeby zajść tu, gdzie jestem i z jakimi przyjdzie mi się jeszcze zmierzyć, żeby dojść tam, gdzie chcę?

Cisza przed burzą

Cisza przed burzą

Dlaczego wciąż czuję napięcie i strach przed jakimś większym działaniem? Jeśli mam jakąś pracę do wykonania to najlepiej gdybym nie odpoczywała, nie jadła i zrobiła to jak najszybciej. Już najlepiej już. Zastanawiam się czy mogę iść chociaż na spacer? Czy jest sens gotować obiad? Bo przecież zaoszczędzę czas… To jest chore, tak się nie da żyć, w każdym razie nie na dłuższą metę. Siedzenie przed komputerem cały dzień wymaga jednak jakichś przerw chociaż dla zdrowia, dla kręgosłupa, dla psychiki właśnie. 

A co robię ja? Ja to wszystko wiem a i tak ulegam lękowi i w tym znanym mi napięciu piszę, pracuję, tworzę, żyję. Tak żyję, bo życie składa się z takich codziennych, zwyczajnych chwil. Ale skąd to napięcie? Robię to co kocham, jest spokój, bo na korytarzu wciąż nie ma imprez, mam więc dobre warunki a dalej się boję! Czego? O co chodzi?

Czy to jest ten lęk z dzieciństwa? Wtedy, gdy cokolwiek robiłam to zawsze się bałam czy mama tym razem będzie zadowolona? Czy uda mi się sprostać oczekiwaniom rodziców?
Czy zdążę z tym przed kolejną awanturą? Katastrofą, która zawsze wybijała mnie z jakiegoś rodzaju mojej i tak pseudo normalności. Czy to jest to?

Nie wiem, może tak…

Role się odwróciły

Role się odwróciły

To ja mam być kontenerem dla moich rodziców, to ja jestem dorosła a oni są w tym wieku, że zachowują się niekiedy jak dzieci. I to jest normalne, tak, mają do tego prawo. Ostatnio mama podjęła, jak się okazało, złą decyzję i zachorowała, złapała Covida, wczoraj był wynik testu. Więc sprawa jest poważna. A gdyby mnie posłuchała i zaczekała na mnie to ja bym ją woziła na zabiegi do tego odległego miasta, ale ona nie chciała czekać. I teraz zamiast siedzieć w Szczyrku na dwutygodniowym turnusie rehabilitacyjnym, bo taki był plan. To ona siedzi w domu i leczy Covid-a, którego prawdopodobnie załapała gdzieś w autobusie albo tramwaju, kto wie. Ale fakt jest taki, że przez dwa tygodnie co drugi dzień tam i z powrotem jeździła po 2 godziny i więcej w każdą stronę. To było dla niej i duże obciążenie fizyczne i jak widać duże ryzyko. No cóż to ona podjęła taką decyzję a nie inną. I są tego rezultaty. Ona nie przyjęła wtedy mojej propozycji i ja jedyne co mogłam wtedy zrobić to uszanować jej decyzję. I to nie ja jestem winna, że ona zachorowała. Nie. Mimo, że pierwsza moja myśl taka właśnie była. Poczucie winy automatem niejako zalało mnie i dopiero racjonalne myślenie analizujące sytuacje i zbierające fakty w całość trochę popuściło ten stan. A teraz spisanie tego wszystkiego mi w tym jeszcze pomaga.

Moja mama jeszcze nie raz zrobi swoje i być może nie zawsze z dobrym skutkiem, ale ja mam być i tak spokojna, wspierająca i kochająca. Tak samo jak kocha się krnąbrne dziecko, które błądzi po drodze szukając swoich granic.

Role się odwróciły, moi rodzice są w tym wieku, że niekiedy zachowują się jak dzieci a ja mam to wytrzymać i skontenerować ich rozterki, lęki, wybory oraz rezultaty ich decyzji.

Ale z drugiej strony ja rozumiem moją mamę, ona chciała dobrze. Ona dalej walczy o swoją niezależność w ten sposób właśnie, bo zawsze była niezależna i samodzielna, tak było. I teraz na nowo uczy się co jeszcze może a czego już nie. To takie trudne, bardzo. Ja tak samo, nie, nie tak samo. Podobnie właściwie, będąc po ciężkiej chorobie na nowo uczyłam się metodą prób i błędów co już mogę a czego jeszcze nie. Ale kierunek był odwrotny. A to ogromna różnica. Jestem wzruszona pisząc to bo odkryłam znów coś nowego i zupełnie zmienia mi to perspektywę spojrzenia na te różne zachowania mojej mamy. I czuję, że jeszcze bardziej ją kocham…

Niełatwe, ale możliwe, myślę. Im więcej we mnie będzie spokoju i też stabilizacji w każdej płaszczyźnie mojego życia, tej zdrowotnej, mieszkaniowej, zawodowej, finansowej… to tym bardziej będę w stanie im pomagać i wspierać ich. Czyli znów powinnam zacząć od siebie i dążyć dalej do mojego dobrostanu, bo tylko wtedy znajdę siłę i cierpliwość na mierzenie się z problemami dnia codziennego w mojej rodzinie. A te problemy były, są i będą nadal, to jest pewne. 

Akceptacja na wszystko co przynosi życie.  Jak i dbanie o siebie i dalej dbanie o innych wokół mnie. Czy to drugie, to nie jest właśnie miłość własna?

Miłość bez miłości

Miłość bez miłości

Czegoś dotknęłam, coś się uruchomiło we mnie, w pamięci, w emocjach podczas pracy na wczorajszych warsztatach teatralnych. Prowadzący tłumacząc jednej z uczestniczek jej rolę w scence kreślił słowami obraz mężczyzny, który zaistniał na jedną noc w jej świecie i zniknął.  A ona oczywiście ma z tym problem, bo się zaangażowała uczuciowo, takie typowe i klasyczne, jak to w życiu. Gdy poczułam w czym rzecz, jakie są intencje reżysera, od razu na głos wyszły ze mnie słowa: „on się tylko spuścił” ot co. Te słowa nie były z głowy, ja tego zupełnie nie kontrolowałam (niekiedy tak mam) to wyszło ze mnie niejako z mojej głębi, ze środka, z trzewi… Sama byłam sobą zaskoczona, ale gdy ktoś inny rzucił do mnie słowa zdziwienia, że tak ostro pogrywam, to nie zrobiło mi się głupio, nie cofnęłam się, wręcz przeciwnie odparłam: „no co? Taka prawda jest, po prostu”. Wszyscy byli zaskoczeni i mieli prawo, wiem to. Moje słowa można odebrać jako wulgarne, nie na miejscu, zbyt osobiste, niedozwolone i należące raczej do tematów stanowiących zdecydowane tabu i ja się z tym właściwie zgadzam. Więc dlaczego one wyszły z moich ust?

Myślę o tym i nie daje mi to spokoju i wydaje mi się, że już jestem blisko.  Bolesne, przykre i trudne, ale niestety prawdziwe. Właśnie takich słów mogłabym użyć w trakcie mojego pożycia z mężem, tak się czułam po fakcie naszego zbliżenia, zdarzało się nawet, że płakałam. I nie były to łzy wzruszenia, nie. To był żal, smutek, poczucie pustki i straty. I wtedy byłam na tyle młoda i nieświadoma, że nie wiedziałam o co mi chodzi? W czym rzecz? Wtedy tylko zaledwie pozwalałam sobie na te uczucia i je puszczałam wolno, zostawiałam je, bo nie wiedziałam co z tym zrobić. 

Teraz wiem, że to był akt nazywany miłością bez miłości, bez bliskości tej prawdziwej z serca, tam wtedy łączyły się ciała, ale bez porozumienia naszych dusz. I tego mi brakowało w tych zbliżeniach, mimo że wtedy nie umiałam jeszcze tego nazwać. Ale teraz umiem, teraz wiem, jestem w domu… 

Niepewność

Niepewność

I znów to samo, znów jestem w punkcie wyjścia, te same objawy, ta sama fala lęku i konieczność zażycia tabletki, gdzie i tak zasnęłam po kilku godzinach walki. Nie wierzę w to co ma miejsce, już byłam przekonana, że będzie dobrze, że to nie wróci. A tym bardziej, że poprzedni tydzień wcale nie należał do łatwych, o nie! Przejścia z sąsiadami i dwukrotne zeznania na Policji były dla mnie przeżyciem i niosły ze sobą znaczny bagaż emocjonalny. Ale to jak widać mnie nie powaliło. 

Powaliła mnie wiadomość o tym, że znów nie mam, gdzie mieszkać, że za 3 miesiące będę musiała opuścić to wynajmowane mieszkanie i wyprowadzić się. To kompletnie zachwiało moje poczucie bezpieczeństwa rzeczywiście i spowodowało, że jest jak jest (od kilku dni było ciszej na klatce więc moje poczucie bezpieczeństwa się ledwie i dopiero co pojawiło). No ale jak mam reagować? Nie mam pracy, jestem na świadczeniu rehabilitacyjnym, moja terapia, jak dobrze pójdzie! Potrwa do końca stycznia, więc tak samo jak ja się mam wyprowadzić, ale gdzie? Nie wiem. 

Znów nie wiem, znów ta niepewność, co będzie, co życie przyniesie, jak ja to ogarnę. 

Przeczytałam w jakimś artykule: „bez regresu nie ma progresu”. Bardzo trzymam się tych słów i je sobie powtarzam, żeby wierzyć, że wyjdę jednak na prostą. Ale mam świadomość, że jest to możliwe tylko wtedy, gdy podstawowe moje potrzeby będą zaspokojone, czyli wtedy, gdy będę miała przyzwoite miejsce zamieszkania – mój dom. Miejsce, do którego wraca się z ulgą a nie ze strachem, że zobaczę krew, alkohol i pijanych do nieprzytomności mężczyzn… 

Może tak miało być, może miałam tu posprzątać i tym samym pomóc tym ludziom, bo muszę przyznać, że dzielnicowy sprawnie i skutecznie zajął się sprawą i rzeczywiście już można mówić, że jedne ofiary, mimo że pijane, ale jednak ofiary, zostały otoczone wsparciem i opieką. Więc to miało sens, przyczyniłam się do tego. I z drugiej strony o czym nie chcę zapomnieć, dzięki właśnie tym pijanym ja miałam możliwość przepracowania własnych lęków z dzieciństwa, miałam możliwość wyjścia z roli ofiary nareszcie i zrobiłam to, więc dla mnie ta sytuacja, mimo że trudna też była ważna i potrzebna. Może skoro robota też została zrobiona u mnie do końca to czas iść dalej? Może tak…

W karcie dotyczącej niepewności, w miejscu – jak sobie z nią radzić, czytam: „ważne będzie tu wypracowanie w sobie postawy akceptacji oraz odpuszczenie potrzeby kontroli, poddanie się nurtowi życia”.

Chciałabym, żeby to było takie proste w mojej sytuacji, bardzo bym chciała… A zwłaszcza nocą, gdy czarne myśli nie pozwalają mi zasnąć.

Trudy asertywności

Trudy asertywności

Czy nie jest przypadkiem tak u mnie, że w sytuacjach trudnych, zagrażających szukam jednak winnego, jakiegoś kozła ofiarnego, w którego uderzam swoją złością przejawiającą się w agresji. Przecież to schemat zachowania funkcjonujący od lat w mojej rodzinie. I może jednak coś z tego zostało we mnie i nadal się odzywa w najgorszych tych momentach. Bo wczorajsze wydarzenie powaliło mnie na łopatki, rzeczywiście. No tak bo te właśnie trudne sytuacje uruchamiają we mnie dwa mechanizmy albo wejście w rolę ofiary, czego już nareszcie nie robię. Albo wejście w tryb walki, czyli rolę agresora, bo tak trudno mi jeszcze zachować własne granice i pozostać w tej zdrowej postawie asertywności. Może właśnie wczoraj jednak mimo moich najlepszych chęci nie byłam do końca asertywna, lecz agresywna i może tak zostałam odebrana? Nie wiem, bo analizując wypowiedziane słowa, to ich znaczenie na to jednak nie wskazuje. Ale jeśli dodać do tego kontekst, moje emocje a zwłaszcza osobistą historię osoby, z którą rozmawiałam, to rzeczywiście mogła ona poczuć jakiś dyskomfort. W każdym razie skutki, rezultat, owoce tej rozmowy wyraźnie na to wskazują, że coś z mojej strony musiało być nie tak wobec oczekiwań tej drugiej strony. To jest pewne.

Jaki wniosek? Mam jeszcze problem ze stawianiem właściwych granic. W tej sytuacji przejawiający się w tym, że za dużo powiedziałam o sobie, za bardzo się odkryłam w swoich emocjach, zupełnie niepotrzebnie, bo ja poszłam za sobą a to zostało źle odebrane i zrozumiane. No tak, każdy z nas ma swoje filtry odbierania innych, świata itp. I to jest normalne. A ja niekiedy najpierw mówię a potem myślę i nie zawsze jest to mile widziane.

Jak trudno być sobą i też jednocześnie w zgodzie z innymi. Mam nadzieję, że kiedyś posiądę tę umiejętność. 

Miłość czy uzależnienie?

Miłość czy uzależnienie?

Wczoraj znów miałam święto, była u mnie moja przyjaciółka i miałyśmy dużo czasu, żeby pogadać. Opowiadając jej o moich ostatnich przeżyciach i refleksjach związanych z przeżywaniem mężczyzn usłyszałam od niej takie słowa: „że weszłam w swój schemat”. Nawiązała w ten sposób do sytuacji dziwnej mojej reakcji na nowo poznanego kolegę.

Tak, zdecydowanie to był schemat. Ale jeśli tak, to czy mój były mąż też nie był takim właśnie schematem. Mój ojciec lubił wypić i mój mąż też pił, ale jeszcze więcej. Mając taki obraz ojca wybrałam sobie męża na jego wzór. Taka kalka wręcz miała miejsce, aczkolwiek zaburzona rzeczywistość mojego małżeństwa przerosła mnie o wiele bardziej. Dlatego się rozwiodłam wtedy wiele lat temu. Już od jakiegoś czasu zastanawiam się czy ja kochałam mojego męża? I czy to nie był
z mojej strony rodzaj uzależnienia od tych silnych emocji, które wyniosłam z dzieciństwa? A które on jako osoba pijąca alkohol je tak samo u mnie wyzwalał, jak kiedyś mój ojciec i ta trudna sytuacja w domu. 

Nie wiem, zastanawiam się nad tym, kiedyś myślałam, że to była wielka miłość i byłam przekonana, że to tylko alkohol stanął nam na drodze do naszego szczęścia. Teraz nie jestem już tego taka pewna, już nie.

Przypadek?

Przypadek?

Jak często wydaje nam się, że coś nie do końca było przypadkiem, że sytuacja, zdarzenie, wypowiedziane słowa… były po coś, że tak po prostu miało być, bo było nam to potrzebne, ot co. Moja druga serdeczna przyjaciółka zazwyczaj ma na to taką odpowiedź: „bo wszystko jest w systemie”. I zgadzam się z nią w zupełności.

Na wczorajszych warsztatach teatralnych mieliśmy ćwiczenie, aby stanąć na przeciwko siebie w parach i w różnym stopniu ekspresji powiedzieć, wykrzyczeć… do siebie wzajemnie: „jak mogłeś?!”
I usłyszeć na to: „przepraszam”. A następnie zmiana, ten który mówił przepraszam do drugiego miał je z kolei usłyszeć. Miałam w parze i to dwukrotnie mężczyznę, raz z jednym a potem z drugim mogłam to przepracować. Dla mnie to symboliczne wręcz, że dane mi było doświadczyć tych emocji właśnie z mężczyznami, ponieważ i mój ojciec miał problem z alkoholem jak i też były mąż. Więc zrozumiałą jest kwestią, że mam co przerabiać z mężczyznami właśnie.

I przyznam szczerze, że dziś przywołując to wczorajsze ćwiczenie w pamięci widzę, że mogłam sięgnąć do tamtych emocji sprzed lat i wykrzyczeć je i ojcu i też mężowi a nie zrobiłam tego jednak, dlaczego? Ja grałam wczoraj, byłam po prostu aktorką i nie miałam przed oczami ani jednego ani drugiego mężczyzny z mojej historii. Czy to oznacza, że już nic do nich nie mam? Że nie muszę już nic w tym temacie? Że jestem wolna od poczucia, no właśnie – nienawiści? Pierwsze co przychodzi mi do głowy. I z całą pewnością tak jest, nie mam już w sobie nawet cienia nienawiści i nawet niechęci, to prawda. W zamian dla ojca mam zrozumienie, bo był wtedy młody, bardzo młody i też miał swoje równie trudne doświadczenia w historii własnej. A dla męża wdzięczność, bo dzięki niemu właściwie mogłam doświadczyć mojego problemu współuzależnienia i kilku innych jeszcze po drodze, wynikających z faktu bycia DDA i przepracować to w procesie terapii. On mi w tym pomógł niejako.

Jak dobrze jest to sobie uświadomić, jestem wolna od negatywnych emocji, mogę patrzeć na mężczyzn takimi oczami jakimi widzę ich w rzeczywistości, nareszcie. Pamiętam, taki czas, że to właśnie było u mnie niemożliwe. A teraz widzę zmianę, jaka ulga, teraz widzę prawdę. To rzeczywiście uwalniające uczucie i myślę, że mogę sobie pogratulować tego efektu wieloletniej pracy nad sobą i swoją historią. 

Z głowy? Czy z serca?

Z głowy? Czy z serca?

Dziś wyciągnęłam kartę emocji: niezadowolenie, jak bardzo było mi to potrzebne, widzę. Zrozumiałam, że poprzez niezadowolenie wchodzę dalej w rolę ofiary, wiem, jak to brzmi, wiem, że może to się wydawać nad wyraz… Ale w moim przypadku tak właśnie jest. Wczoraj zeznawałam na Policji w związku z zagrażającą nam mieszkańcom sytuacją w moim miejscu zamieszkania. I niby na poziomie głowy, wiedziałam, że tak, chcę to zrobić, bo wszyscy inni się boją, bo mieszkają wyżej, niżej, dalej a ja na wprost tych drzwi, które notorycznie się otwierają na kolejnych chcących wypić… Ja jak zawsze widzę więcej i bardziej. Dlatego też powiedziałam tydzień temu dzielnicowemu, że jeśli coś się nie zrobi z tymi ludźmi, jeśli im się nie pomoże to widzę ten stan rzeczy jako tykającą bombę.
I co się okazało? Wczoraj usłyszałam, że po oględzinach tego mieszkania, rozeznaniu sytuacji, rozmowie z tymi osobami jak i innymi mieszkańcami dzielnicowy to potwierdził i już wszczął konkretne działania. Miałam rację. 

No i tak na głowę wszystko biorąc jest ok, wiem, chcę i działam, ale jednak działam, bo muszę, bo jeśli nie ja, to kto? No nikt, jak się okazuje. I te myśli, emocje plus jeszcze obiektywne trudy wczorajszego dnia powodują, że jestem niezadowolona. No bo wolałabym przecież mieszkać gdzie indziej i nie musieć chodzić na Policję, no przecież, że tak! Ale jak czytam w książce, to samo niezadowolenie „…odcina nas od radości, zgody na rzeczywistość i od akceptacji…”, więc sprawa jest poważniejsza niżby się wydawało.

 I myślę, że ma to wszystko związek z moim dzieciństwem. No bo jak często jako dziecko bałam się, żyłam w lęku i w stanie niezaspokojenia swoich potrzeb zwłaszcza tej najważniejszej, bo potrzeby poczucia bezpieczeństwa. Dla dziecka jest to tak ważne jak powietrze, którym oddycha a mnie tego nawet brakowało. I oczywiście, że wtedy, żeby przetrwać, przeżyć wchodziłam w tryb przeczekania, bo co innego mogłam zrobić, nic. Więc zamrażałam swoje uczucia odcinając się od nich i biernie wchodziłam tym samym w rolę ofiary. Jako dziecko tak funkcjonowałam. 

Ale teraz jestem już dorosła i zawsze mam wybór i potrafię już o siebie zadbać i obronić się przed pijanymi. I to jest z poziomu głowy. A z poziomu serca, czyli emocji jestem i zachowuję się nadal jak przestraszone, bezradne dziecko zostawione samemu sobie, samotne i pełne lęku. I dlatego i aż tak, czuję niezadowolenie, jeśli znów muszę mierzyć się z takimi tematami, bo to otwiera we mnie stare rany i tą największą – brak poczucia bezpieczeństwa. 

Teraz gdy mam to namierzone i gdy następnym razem będę próbować wchodzić w te stare buty to przypomnę sobie te wydarzenia i zapytam samą siebie: „czy to jest reakcja na tu i teraz czy raczej na to co miało miejsce już dawno temu, kiedyś, czyli w moim dzieciństwie?” I ta odpowiedź pozwoli mi w prawdzie spojrzeć na to co we mnie się dzieje i też pozwoli mi na adekwatną reakcję, czyli właściwe dla mnie zachowanie.  Nie chcę już odcinać się od radości i wolę mieć akceptację na zaistniałą rzeczywistość z poziomu serca a nie tylko z głowy, to jest częścią prawdy o mnie którą chcę praktykować.

Złapać balans

Złapać balans

Tak, wczoraj przesadziłam, za dużo zjadłam, za dużo wypiłam wina, zupełnie niepotrzebnie. Było mi za ciężko na żołądku i z leksza szumiało mi w głowie. Dlaczego tak się stało? Co powoduje, że tracę umiar? Byłam sama, nie mogę pomyśleć, że tu mają miejsce jakieś czynniki zewnętrzne. Że ktoś lub coś… To ja sama tak się urządziłam, że znając swoją konstrukcję psychiczną jednak przyczyniłam się do tego, że ta noc nie należała do najlepszych…

To był mój pierwszy wolny wieczór od przeszło dwóch tygodni i miałam cudowny, bo nareszcie wolny dzień i obiecałam sobie tylko odpoczywać i mieć czas tylko ze sobą, nareszcie. Bardzo tego potrzebowałam. Upiekłam nawet pierwszy raz w życiu sama dla siebie a nie dla gości i z ich powodu, szarlotkę, było wspaniale. Pod wpływem dobrego filmu zachciało mi się kolacji z serami francuskimi, jasną bagietką i winem. I poszłam za tym, zrobiłam zakupy przy okazji długiego spaceru pachnącego aromatem jesieni. Tak po prostu. Chociaż wcale nie było to takie proste, oczywiście były myśli i wątpliwości, że sama pić wino to nie wypada, to może się źle skończyć, w ten sposób wpada się w uzależnienie… Ale w końcu uległam swoim potrzebom i poddałam się chwili, bo przecież mieszkam sama a właściwie to chciałam być tego dnia sama właśnie, bo tego potrzebowałam. Nareszcie sama, bo za dużo się działo ostatnio.

I byłoby super, gdyby nie to, że już byłam po trzech kawałkach szarlotki a na co dzień staram się nie jeść za dużo więc miałam już dosyć, no ale apetyt zwyciężył i zjadłam jednak pyszną kolację w asyście jeszcze lepszego czerwonego wina. A co, przecież to był mój wieczór. 

I tak teraz opisując te wczorajsze przygody jestem szczerze ubawiona samą sobą. I tak myślę sobie, że gdybym częściej poddawała się chwili relaksu i odpoczynku i pozwalała sobie też i niekoniecznie jednocześnie, ale również jakimś kulinarnym zachciankom, to z większą łatwością mogłabym powiedzieć sobie: „dosyć, to mi wystarczy…”. Wtedy byłoby to zdecydowanie łatwiejsze. A wczoraj ja jadłam, bo nie chciałam, żeby ta chwila się skończyła, bo taaaak było mi dobrze, tak było cudnie… I to jest przyczyną mojej potem zachłanności, tak samo mam z książką, dobrym czasopismem itp. Nie wiem, kiedy skończyć, bo tak mi nareszcie dobrze. Myślę, że przyczyną tego stanu rzeczy może być nadmiar obowiązków, zajęć, spraw do załatwienia a za mało luzu, wolności, oddechu… Bycia tu i teraz, po prostu życia. Bo to jest życie, to jest owocowanie, kontakt ze sobą i nie ma znaczenia co było albo co będzie, liczy się tylko chwila obecna i tylko wtedy można złapać balans. Tak bardzo chciałabym umieć żyć w równowadze pomiędzy pracą a odpoczynkiem, mieć czas na jedno i drugie. Umieć dzielić też ten czas pomiędzy siebie i innych. Uczę się tego, wciąż się uczę.