Psychosomatyka

Psychosomatyka

Wczoraj na terapii w czasie pracy własnej zdałam sobie sprawę jak bardzo jest mi wstyd i też jak bardzo mnie boli to, że jestem chora oraz że nie pracuję, tak wstydzę się tego. Nie miałam świadomości, że tak bardzo, bo sobie tłumaczyłam, że to jest dobry czas, bo psychoterapia jest mi potrzebna, że nareszcie mam czas i przestrzeń, żeby się sobie przyjrzeć, że mówię temu „tak” akceptuje to…

Ale jednak okazało się, że gdzieś tam w środku czuję inaczej i kieruje się zupełnie innymi przekonaniami. Mianowicie takimi jak: terapia to porażka, brak pracy to porażka i co najważniejsze chyba w moim przypadku choroba to dla mnie najboleśniejsza porażka, bo to ona pozbawia mnie możliwości pracy i popchnęła mnie w stronę terapii. Nosiłam to w sobie i cierpiałam z tego powodu nie chcąc do końca tego dostrzec i ponazywać a złoszcząc się na inne sprawy bądź kłopoty dnia powszedniego. Dużo we mnie było złości i te emocje wylewały się ze mnie i miałam tego świadomość, widziałam to a jednak nie potrafiłam się opanować. Po takim akcie sama sobie zadawałam pytanie: „co się z tobą dzieje? Kiedyś taka opanowana, spokojna a teraz się złościsz na takie głupstwo, przecież to da się ogarnąć. Dlaczego cię tak ponosi?…” No i stało się, karty zostały odkryte.

Złości mnie i boli i napawa lękiem moja sytuacja życiowa, to co się dzieje, tym bardziej, że ja w ostatnich kilku latach miałam już takie okresy spowodowane dwoma poważnymi chorobami a tu jeszcze Covid i powaliło mnie na nowo. I dlatego tak bardzo mnie dotknęły słowa mojego syna, że we mnie już nie wierzy, bo sama gdzieś się z tymi lękami mierzę albo przed nimi w taki właśnie sposób próbuję uciekać. A nie da się uciec tak na prawdę od niczego co boli i uwiera, prędzej czy później to się na nas odbije czy to w postaci agresji, autoagresji, choroby w ciele albo choroby na duszy np. depresji. 

Gdzieś tam przychodzą mi myśli, że wszystko jest po coś, że widocznie tak ma być, że moje życie już nieraz miało trudne i bolesne okresy a po czasie okazało się, że to mnie rozwinęło, wzmocniło, było potrzebne. Mało tego, to zmieniło kierunek mojego życia w tą lepszą i można by teraz powiedzieć dobrą stronę. Ja jestem z tego zadowolona, ja nie byłabym tym kim jestem teraz gdyby nie tamto i jestem wdzięczna za te wydarzenia. Ale tak zazwyczaj się widzi sprawę już po czasie, z tak zwanej perspektywy, bo gdy jesteśmy w środku jakiegoś wydarzenia, w trakcie tej bitwy to jest nam ciężko i dopada nas lawina wątpliwości, bólu, chaosu i cierpienia. Tak to już jest, niby na głowę wszystko to wiem i tak ładnie umiem sobie wytłumaczyć a w codzienności, zwłaszcza tej niełatwej ulegam emocjom, szarpię się, niby chcę się zmieniać i podążać za tym co niesie życie a z drugiej strony stawiam opór, sabotuję samą siebie, strzelam sobie w kolano.

Wczoraj tak bardzo uległam destrukcyjnym emocjom jak lęk i złość, bo się śpieszyłam, bo znów wydawało mi się, że nie mam czasu, ale ja za dużo chciałabym zrobić, ogarnąć w jednym dniu, sama sobie kręcę ten bicz, za bardzo bym chciała – to moją zmorą jest prawdziwą! I w efekcie rozbolało mnie straszliwie gardło, miałam trudności z przełykaniem i czułam się jakby mnie brało przeziębienie. Dziś jest sobota, dolegliwości trochę zelżały, ale nadal się utrzymują, więc mam czas i na spokojnie staram się zrozumieć tą sytuację. Trafiam na artykuł z zakresu psychosomatyki i mam odpowiedź – ból gardła może pokazywać, że oceniasz coś negatywnie, przeciwko czemuś oponujesz, krótko mówiąc to zazwyczaj może oznaczać złość na coś, na kogoś… I jestem w domu, dokładnie to miało miejsce tego dnia i zostało zwerbalizowane i oddane światu.

Dlaczego nadal tkwię w schematach, że muszę być szczęśliwa, że muszę odnosić sukcesy, że muszę być atrakcyjna, patrz szczupła, że powinnam też mieć pieniądze, no bo jak to, no tak. Mam przekonanie, że inni mnie oceniają według tych stereotypów a ja się na to zgadzam. A gdzie ja jestem w tym wszystkim? Gdzie jest pytanie do samej siebie – czego ja chcę? Czy tak właściwie zależy mi na opinii innych? Jaka jest moja prawda? Czy ja mam zgodę na siebie? Na swoją prawdę o sobie? Swoje decyzje? Czy ja mam zgodę na siebie?

Nie mam depresji

Nie mam depresji

Wydaje mi się, że jednak nie mam depresji.  Poobserwowałam innych pod tym kątem, tak po prostu przy okazji, otwarłam się na to, przecież mam możliwość na terapii – tam jest cała grupa ludzi z różnymi przypadkami. I tak trochę zostawiając moją wiedzę z boku, ponieważ mam świadomość, że to może też przeszkadzać, może być źródłem jeszcze większych mechanizmów obronnych, niestety. Wczoraj otwarłam się na doświadczanie nie na głowę a na wnętrze, emocje… nawet nie wiem do końca jak to nazwać. I zobaczyłam, że moje postrzeganie, funkcjonowanie znacznie różni się od osoby w depresji. Nawet jeśli mam w niektórych dniach obniżony nastrój, bo tak, miewam takie stany, bo jakieś problemy typu nietrafiony zakup nowego roweru, zepsuty samochód i koszty jego naprawy… To ja jednak czuję frustrację, złość, niepokój, ale też radość, ulgę, satysfakcję, nadzieję…, gdy uda mi się to przezwyciężyć i pójść do przodu. Ja czuję więc ja żyję!!! A depresja to stagnacja, to zamrożenie to odcięcie się od emocji też i przede wszystkim chęć ucieczki od wszystkiego i wszystkich, nawet samego siebie i tym samym to też rezygnacja z siebie z innych i z jakichkolwiek celów. Bo po co? Nie zależy wtedy takiej osobie na niczym, nawet na sobie… Depresja to ciężka choroba i trudna do przezwyciężenia, do wyleczenia. A ja chcę się wyleczyć, chcę normalnie funkcjonować, chcę wrócić do pracy, chcę być szczęśliwa cokolwiek to oznacza, chcę żyć!!! Mam marzenia i nadal mam nadzieję, wciąż ją mam.

Oczywiście to co piszę to nie są potoczne prawdy obiektywne ani definicja depresji ani cokolwiek innego jakby to nie nazwać. To co piszę na tym blogu to jedynie moje odczucia, przemyślenia, odkrycia własne związane z tym czasem terapii własnej. To co myślę na tu i teraz a przede wszystkim to co czuję i jak te odczucia, emocje nazywam albo próbuję nazwać – tego się wciąż uczę. Bo to jest potrzebne w procesie terapii nad sobą samym, mieć w ogóle dostęp do siebie samego – wgląd w siebie i pozwolić sobie nareszcie przeżywać i przez to dostrzegać i dalej żyć. To stanowi życie, gdy pozwalamy sobie na to nie tylko będąc w terapii oczywiście, to jest właściwe, zdrowe dla nas wszystkich tak na co dzień.

Tak, uczę się tego, ponieważ przez większość mojego życia wolałam nie czuć, nie widzieć, nie słyszeć. Gdy ktoś mnie np. źle traktował to najpierw próbowałam tego nie widzieć, po prostu i już. A gdy się nie dało, bo krzywda była zbyt widoczna to zazwyczaj go tłumaczyłam: „ale on, ona nie chciała, tak wyszło, miał, miała zły dzień, to się zdarza, trzeba wybaczać itd.” Koncentrowałam się tym samym nie na sobie, co ja widzę, co ja czuję, co ja myślę o tym… Sobie nie dawałam nawet prawa, żeby się nad tym pochylić, bo ja byłam przecież nieważna, pomijana to inni byli ważniejsi. To wyniosłam z dzieciństwa – być dla innych zawsze i w ich służbie, w ich sprawie itp.

Tak się cieszę, że mam czas i przestrzeń, żeby na nowo uczyć się siebie, odkrywać swoje braki, destrukcyjne schematy zachowań mając nadzieję, że to pomoże mi lepiej funkcjonować, dobrze spać i dalej żyć w tej nowej, lepszej jakości. Bo ja się zmieniam, jest to bolesne i trudne, ale wiem, widzę i czuję, że się zmieniam i oby tak dalej.

Nasza służba zdrowia

Nasza służba zdrowia

Wczoraj byłam u psychiatry mając nadzieję na jakąś konsultację, rozmowę o moich problemach, może gdzieś tam dźwięczy mi pytanie: czy ja mam depresję? Tym bardziej, że na ostatniej wizycie Pani Doktor wyraźnie nie miała czasu, ale zapewniła mnie, że na następny raz przejrzy moją dokumentację i przygotuje się. No więc byłam pełna nadziei. Niestety, nic z tych rzeczy, nadal wyglądała na bardzo zajętą i jej słowa ograniczyły się tylko do tematu wystawienia nowego zwolnienia lekarskiego. Nawet mnie nie zapytała, jak się czuję po leku, który mi ostatnio polecała mówiąc: „niech pani spróbuje, będzie się pani lepiej spało, proszę spróbować”. Nic z tego, zupełne echo. Notabene przedstawiła mi ten lek jako nasenny, chodzi tu o Trittico a okazało się po sprawdzeniu informacji na jego temat w Internecie, że jest lekiem o działaniu przeciwdepresyjnym oraz że: „należy on do leków z grupy SSRI – inhibitorów wychwytu zwrotnego serotoniny. Jednocześnie jest też antagonistą receptorów 5-HT2, których uaktywnienie powodować może bezsenność, pobudzenie psychoruchowe, lęk oraz zaburzenia w sferze seksualnej.” Pal sześć z zaburzeniami seksualnymi i tak nie mam na to przestrzeni ani ochoty, ale bezsenność i pobudzenie psychoruchowe! Przecież to są dwie zmory od których ja właśnie próbuje się wyleczyć!!! Oczywiście lista skutków ubocznych jest równie długa jak przy innych psychotropach. Kiedyś już miałam taką przygodę z lekiem Pramolan, należącym do grupy trójpierścieniowych leków działającym przeciw lękowo, przeciwdepresyjnie i uspokajająco, który przepisała mi wtedy moja Pani Endokrynolog z powodu zgłaszanych przeze mnie wtedy problemów ze spaniem. Grzecznie zaczęłam go stosować i wytrzymałam 10 dni dawkowania, bo z dnia na dzień było coraz gorzej. Na mnie ten lek zadziałał całkowicie odwrotnie! Jako psycholog wiedziałam oczywiście, że powinnam dociągnąć do dwóch tygodni stosowania i bardzo się starałam, ale po 10 dniach byłam wrakiem człowieka.

Miałam jeszcze większe zaburzenia snu, stany lękowe, napady paniki, splątanie, mrowienie różnych części ciała oraz stany psychotyczne. Wszystkie te dolegliwości oprócz problemów ze spaniem doświadczyłam wtedy pierwszy raz w życiu. Pamiętam np. gdy siedząc w pokoju czyli w mieszkaniu rodziców, było uchylone okno a ulica oddalona o kilkadziesiąt metrów, przejeżdżał motor, niby normalna sprawa a ja słyszałam taki ryk i hałas i czułam jakby mi ten motor przejeżdżał przez środek głowy, tak w połowie i wzdłuż mojej czaszki. Kosmos! Albo ile mnie wysiłku kosztowało, gdy jechałam samochodem jako kierowca. Wszystkie bodźce wokół zalewały mnie wręcz a ich selekcja, które z nich są istotne a które nie, i reakcje jak ja mam się zachować w danej chwili na jezdni to było tak trudne i tak wyczerpujące, że ledwo dawałam radę. Coś co kiedyś dla mnie stanowiło działanie automatyczne, bez żadnego zastanawiania, wtedy było wyzwaniem. W decydującym ostatnim dniu miałam problem nawet z umalowaniem się i ubraniem, chciałam pójść do kościoła z koszyczkiem do święcenia, bo była to Sobota Wielkanocna. Ja płacząc, dużo wtedy płakałam przez te dni w przeciwieństwie oczywiście do poprzednich, siedziałam przy stole z lusterkiem i nie byłam w stanie, po prostu nie byłam w stanie tego zrobić. Czułam się jak bezwolna masa całkowicie rozbita, pokonana bez możliwości podjęcia tego działania i bałam się, bardzo się bałam.

Moja mama, gdy zobaczyła mnie w tym stanie, to powiedziała: „nie musisz iść do tego kościoła, ja pójdę” I było to dla mnie uwalniające, pamiętam. Moja mama, z uważnością i z miłością i akceptacją na ten mój stan wzięła coś na siebie i zrobiła to, co najważniejsze, i tym samym ściągnęła ze mnie odpowiedzialność. Pierwszy raz w życiu doświadczyłam aż tak adekwatnej i troskliwej reakcji ze strony mojej mamy, to było cudowne w tym wszystkim. Może dlatego miałam się tak posypać żeby móc tego właśnie doświadczyć. Ponieważ wtedy moi rodzice otoczyli mnie prawdziwym wsparciem, miłością i rzeczywiście byli przy mnie tak prawdziwie. Wtedy dostałam od nich to czego brakowało mi w dzieciństwie.

Ale wracając do tej sytuacji, mianowicie, przypomniało mi się wtedy o ulotce tego leku i zaczęłam czytać skutki uboczne i dotarło do mnie, że ja je mam, że to są skutki uboczne przecież! A na końcu przeczytałam, że w razie ich wystąpienia lek należy odstawić i też tak zrobiłam. Po czym z dnia na dzień czułam się coraz lepiej a stopniowo nawet zaczęłam normalnie spać i całkiem dobrze funkcjonować. Więc jak po tych doświadczeniach miałabym bez lęku przyjmować kolejne leki psychotropowe??? Mało tego, tym razem przepisane bez żadnej konsultacji a właściwie o tak po prostu – na próbę – „proszę spróbować”. Nie! Ja mówię temu stanowcze NIE. Nie będę się skazywać na niewiadome i możliwe skutki uboczne, ponieważ lepiej funkcjonuję teraz niż gdybym być może przyjmowała ten lek. A ponadto w razie czego i tak nie mogłabym liczyć na pomoc ze strony Pani Doktor, jak widać z wydarzeń wczorajszego dnia. Nie wiem jak radzą sobie inni, jak radzą sobie ci, którzy rzeczywiście borykają się z większymi trudnościami, nie wiem. Jest mi bardzo przykro z tego powodu, że nasz system zdrowia i standardy leczenia farmakologicznego są na tak niskim poziomie, bardzo mi przykro i prawdziwie ubolewam nad tym faktem.

Ta wspomniana Pani Doktor psychiatra była bardzo miła i ja wierzę w jej dobre intencje i też wiem, że rzeczywiście ona ma problem z brakiem czasu w trakcie swojej praktyki lekarskiej. Ona jest po prostu przeciążona i nie ma tak właściwie czasu na to żeby się pochylać nad zwykłymi problemami ze spaniem, gdy powiedzmy ma również inne przypadki np. prób samobójczych. Ja to rozumiem i nie mam nawet pretensji do niej, bo to wina leży w systemie, za mało specjalistów, za mało psychiatrów a za dużo pacjentów. Ale to nie oznacza, że mam przemilczeć fakty które mówią: zostałam pozostawiona sama sobie, nie rozmawiano ze mną o moich dolegliwościach a dla mnie one właśnie są równie ważne jak dla kogoś innego jego próba samobójcza. Takie są fakty – nie udzielono mi pomocy w tym zakresie a powinnam ją dostać, ta pomoc mi się należała.

Pocieszam się, że po wczorajszej rozmowie z moją przyjaciółką czuję się o wiele lepiej bo mogłam wylać wszystkie swoje żale i rozterki, w efekcie czego zasnęłam jak dziecko i spałam 9 godzin bez żadnych tabletek. Jestem wypoczęta i spokojna a nawet zadowolona. Elementem leczącym znów okazała się obecność drugiej osoby, jej aktywne słuchanie a przez to dalej okazane wsparcie i empatia. To wszystko powinnam właśnie dostać od mojego psychiatry, tego ich pewnie uczą na studiach, ale w praktyce nie są oni w stanie temu sprostać w publicznej służbie zdrowia w tej z NFZ.

Taki system! Podobnie jak: „taki mamy klimat”.

Kogo wybrać?

Kogo wybrać?

Noc była ciężka, w wyniku czego wzięłam 1 tabletkę Hydroxizinum, znów czuję się pokonana… Dlaczego tak się stało? Widzę, że moje gorsze funkcjonowanie rozpoczęło się po kłótni z moim synem, zresztą do dziś nie rozmawiamy ze sobą. To też nie jest łatwe, bo przecież nie jestem na niego obrażona a nawet zła, ja go rozumiem, poniosły go emocje, bo tak bardzo martwi się o mnie, bo kocha… Ja nie chcę przerwać tego milczenia, bo się boję, że znów będzie mnie chciał mobilizować metodą kija, nie chcę tego. Boję się, że jeszcze bardziej mogę się posypać i tak cały czas czuję, że jestem na granicy. Wczoraj nawet w ciągu dnia czułam to znane mi irracjonalne napięcie, taki nerw na powierzchni pochodzący od środka oczywiście objawiający się tym, że już, prawie już czuję, że wybuchnę, że nie wytrzymam, że zacznę krzyczeć, drapać, wściekać się… O co chodzi? Przecież tak nigdy się nie zachowywałam i nigdy nie stosowałam autoagresji wobec siebie, w każdym razie tej jawnej. Z tej wyliczanki mogę się przyznać jedynie do krzyków, oj tak w moim domu dużo było krzyków i ja też kiedyś, dawno temu dawałam upust sobie w tej formie wyrazu. 

Dlaczego te słowa braku wiary we mnie wyrażone w złości, z agresją tak mnie nękają, że nie dają mi nawet spać, czy dlatego nie śpię? Może ja sama już w siebie nie wierzę, może te moje poczynania są jak ostatnie ruchy tonącego na wodzie? Może ja już dawno utonęłam, tyle razy nie miałam już siły i energii na nic czując się pokonana. Może ja mam depresję? A nie chcę się do tego przyznać tak jak moja mama? Podczas jej ostatniego pobytu w szpitalu, takim „normalnym” szpitalu, gdzie trafiła z innych przyczyn, jednak zdiagnozowano u niej maskowaną depresję. Ale ona nie chce z tym nic zrobić…

Dlaczego moja samoocena jest tak krucha a właściwie trzeba by rzec, że zaniżona. Kiedyś była wysoka bo co? Bo pracowałam, bo odnosiłam sukcesy, bo miałam pieniądze, mnóstwo przyjaciół, znajomych… A teraz nie chcę się spotykać, bo mam dosyć tłumaczeń co robię i dlaczego nie pracuję, dosyć. To mnie niszczy, jeszcze bardziej traumatyzuje, czuję się wtedy jeszcze gorzej a kłamać nie chcę i nie umiem. Więc mam tylko jedną, jedyną osobę – moją przyjaciółkę ale ona sama jest psychologiem, więc potrafi znieść mój ból i go skontenerować. Spotkania z nią zawsze mi pomagają i dają znaczną ulgę.
Samoocena ma związek z tym jak w dzieciństwie odbierają cię i co mówią a co najważniejsze czynią wobec ciebie rodzice bądź opiekunowie jakby ich nie nazwać. To czy czujesz ich uwagę, miłość, obecność żywą i aktywną, to czy są zaangażowani w budowanie twojego dobrostanu albo czy w ogóle są nim a tym samym tobą zainteresowani. Ja byłam traktowana przedmiotowo. Nie czułam się kochana za to, że byłam. Czułam jakąkolwiek uwagę tylko wtedy, gdy coś zrobiłam. Dlatego do dziś z tym się borykam często czując się odpowiedzialna za samopoczucie innych oraz zawsze w gotowości by pomóc. Bardziej myślę o innych i ich zazwyczaj mam na uwadze niż o siebie.

Dowodem ostatnich słów są moje ogromne wątpliwości i lęki związane z tym : „czy ja mam prawo pisać tego bloga? A co będzie, gdy się wyda kim jestem? A co wtedy, gdy moja mama co najgorsze albo tata się dowiedzą. Mamie będzie pewnie wstyd, będzie cierpieć, sprawię jej ból, nie chcę tego, przecież nie chcę żeby ona cierpiała…”

Ja tylko chcę sobie pomóc. Pisząc tego bloga sobie pomagam, bo mogę to wszystko co mnie zalewa, wypełnia, te wszystkie emocje, myśli związane z terapią własną, mogę to wyrzucić nie tylko na papier, to już robiłam wcześniej, ale mogę podzielić się tym z innymi. To jest uzdrawiające, leczące gdy podzielisz się czymś trudnym dla ciebie z kimś innym, z drugim człowiekiem. Bo bardzo potrzebujemy siebie wzajemnie, jesteśmy jak naczynia połączone. W samotności nie przeżyjemy, a  w każdym razie nie długo i nie w dobrym zdrowiu. Biję się z takimi myślami, i jest to dla mnie rzeczywiście trudne i prowadzę wewnętrzną wojnę – kogo wybrać? Ich samopoczucie? Czy moje zdrowie? Nie wiem tak do końca czy dobrze robię ujawniając światu moje wnętrze, ponieważ tam są też moi bliscy, ich słowa, to co zrobili bądź nie zrobili, sytuacje itp. Oni stworzyli mnie poniekąd więc jak mam dzielić się sobą nie dzieląc się nimi. Nie da się, dla mnie to jest niemożliwe.

Widzę, że tym razem odpowiedziałam sobie na moje wątpliwości. Myślę, że chociaż częściowo. Bo najważniejszą kwestią dla mnie jest wciąż i nadal żeby nikt nie cierpiał, to co robię nie jest odwetem w kierunku moich bliskich, ale formą pomocy dla siebie samej. A może kiedyś okaże się, że tym samym pomogłam im. Nie wiem tego, ale chciałabym bardzo żeby tak było.

Ja już czuję się lepiej, czuję spokój, zawsze po akcie pisania czuję się o wiele lepiej niż przed. Więc chyba to ma sens, w każdym razie dla mnie na pewno ma.

Nawroty i akceptacja

Nawroty i akceptacja

Mimo, że dziś niedziela i właściwie nic nie muszę to nie czuję tej radości, którą miałam jeszcze trzy dni temu. Jestem smutna i przygnębiona, przychodzi mi do głowy słowo złamana. Oj tak, to dobrze odzwierciedla to co czuję. Ale dlaczego? Dlaczego aż tak? Intuicja mi podpowiada: siadaj i pisz – dowiesz się. Więc robię to, ale bez większego entuzjazmu, czuję się zmęczona. Zmęczona sobą, tym wszystkim wokół i ciągłym szukaniem przyczyny dlaczego jest źle, dlaczego nie ma tak jak kiedyś? Mimo, że wcale nie było łatwo, ale ja dawałam radę, walczyłam jak Fajterka i zwyciężałam, udawało się. Życie płynęło szybko syn wydoroślał, wyprowadził się…

Dlaczego słowa mojego syna mnie tak złamały???
Dlaczego na to pozwoliłam?
Dlaczego otwarłam się na tą krzywdę? Znowu płaczę… Mam dosyć już swojego płaczu…
Dlaczego jednak uległam zwątpieniu, czy to wszystko ma sens? Po co to wszystko? Po co mi ta walka? Nie chce mi się już. Nie chce mi się myśleć, przeżywać i płakać… A może zacząć przyjmować przepisane przez psychiatrę leki nasenne i odpuścić i poddać się. Płynąć tam gdzie zawiodą mnie skutki uboczne i poddać się temu szaleństwu. Już to znam, już wiem jak wygląda. Miałam już takie uczucie, czułam ogromne napięcie w ciele, w głowie chaos, i uporczywe, wkręcające się myśli w mózg tak do żywego: „zaraz zwariuję, nie wytrzymam, oszaleję…”

Ale wtedy dostałabym pewnie inne leki, które by mnie stępiły, ogłupiły i zabrały to szaleństwo, byłoby mi łatwiej, może tak by było… Pewnie są takie sytuacje i też takie osoby, że leki są jedynym i najlepszym rozwiązaniem na ten czas, na ten przypadek chorobowy, na taką a nie inną konstrukcję psychiczną człowieka. A ja – psycholog, ja która już tyle przepracowałam i tak bardzo poszłam do przodu. Ja jednak wierzę w psychoterapię i tego na razie się trzymam pocieszając się, że przecież w ostatnich miesiącach więcej śpię niż nie śpię, przecież nie jest tak źle a właściwie jest coraz lepiej, bo tendencja jest odwrotna i w spaniu i w innych objawach.
Ale dziś niestety muszę przyznać, że w nocy było podobnie, niby zasnęłam, bo coś śniłam, ale wybudziłam się i znów to samo – napięte nogi, ciągłe chodzenie do toalety, krążące myśli… i nie mogłam dalej zasnąć. Po 01.29. wzięłam połówkę, tylko połówkę Hydroxizinum i zasnęłam po dłuższym czasie ale zasnęłam. Więc nie dziwi mnie, że od rana chodzi mi po głowie jakaś piosenka ze wczoraj i czuję się zmęczona. Dlaczego tę sytuację przeżywam jako klęskę, porażkę? I tak trudno mi to zaakceptować a przecież obiektywnie patrząc i w dłuższej perspektywie jest ze mną znacznie lepiej. Dlaczego chciałabym już, od razu, szybko i bez nawrotów tego co było i tego co mi tak utrudnia życie.

Przecież jako psycholog wiem, że tak się nie da, wiem, że psychoterapia jest skuteczna ale potrzebuje czasu. I z tym też bywa różnie bo wszystko zależy – ulubione słowo psychologów. Ale tak rzeczywiście jest. To na prawdę zależy od wielu czynników, od tak wielu, że nie sposób ich wszystkich wymienić. To zależy od danej osoby zwanej w psychologii jednostką, od jej historii… jest tak wiele tych zależności, bo jedno zależy od drugiego, trzeciego i szóstego, tamto od pierwszego itd. Dlatego uwielbiam psychologię i te wszystkie zawiłości, uwielbiam badać te związki jednego z drugim i szukać prawdy, po prostu uwielbiam. Tak z całą pewnością tak.

Ale na ten moment czuję, że cała ta moja wiedza i doświadczenie nie są w stanie mnie uleczyć, niestety. Na razie mam przynajmniej wiarę w to, że mi nie przeszkadza ale zobaczymy co będzie dalej, zobaczymy… Mam nadzieję, że będzie dobrze, znów mam nadzieję, o jak dobrze. Czyli zdecydowanie jest lepiej teraz niż gdy siadałam do pisania, więc wniosek z tego, że pisanie rzeczywiście mi pomaga. To już coś, tak trzymać.

Widzę, że nie odpowiedziałam sobie na stawiane wyżej pytania, ale może tak ma być na dziś, na teraz bo niektóre odpowiedzi wymagają czasu, bo nie da się inaczej. Uczę się cierpliwości i przyjmowania rzeczywistości z akceptacją, no cóż niech tak będzie, zobaczymy…

Słowa mogą zabić

Słowa mogą zabić

No i dostałam po głowie i to nieźle, bardzo bolało i boli nadal. Mój dorosły syn w rozmowie ze mną na WhatsApp dowalił mi z zaciętą i wrogą twarzą w złości a wręcz wściekłości, że: „nie wierzę w ciebie już, ja w ciebie nie wierzę, tak chcę żebyś wiedziała, nie wierzę w ciebie już!!!”. Taki był przekaz.

Dla mnie to było i jest raniące i boli, teraz gdy potrzebuję najbardziej wsparcia moja najbliższa mi osoba mówi takie słowa! To jest straszne, to wibruje w uszach, w głowie i ciele, to zostaje… To powoduje łzy i rzeczywiście jestem bliska zwątpienia i zastanawiam się, może oni wszyscy mają rację? To znaczy, moja rodzina, dla których jestem powodem do zmartwień, ja która kiedyś byłam u szczytu, zaradna, skuteczna i mocna i co chyba najważniejsze miałam pieniądze, powodziło mi się zawodowo, finansowo… Teraz ja ta sama niby, ale całkiem inna, bo jestem na terapii, bo nie mam już swojego mieszkania, wiecznie chora, pokonana, bo nie pracuję – ciągle na zwolnieniu lekarskim.

Tak wiem, że mój syn mnie kocha i się o mnie martwi. Ale słowa mogą zabić i te jego słowa spowodowały, że ja sama z poziomu zadowolenia i wiary w siebie wpadłam w czarną dziurę rozpaczy i zwątpienia. Myśląc, że może faktycznie, może ten blog nie ma sensu, może nikt tego nie chce, tak samo jak nie chce tego mój syn. Może to kolejna strata pieniędzy i czasu, może ja rzeczywiście jestem… no właśnie, jaka jestem? Nic już nie wiem, jestem w punkcie wyjścia. Te słowa zabiły we mnie to co udało mi się osiągnąć przez ostatni czas, czyli spokój, radość, zadowolenie i wiarę w siebie, że będzie lepiej. Zastanawiam się czy mam jeszcze nadzieję? Może trochę tak… nie wiem, nic już nie wiem.

Po co to było? On twierdził, że chce mną potrząsnąć, zmobilizować… Ale to tak nie działa, nie tak. Po tej rozmowie uszło ze mnie wszystko co było dobre, jestem pusta i zastanawiam się teraz jak to możliwe, że pozwoliłam na to, aby to tak mnie dotknęło?! Przecież to była tylko jego ocena, jego opinia, nikt nie jest nieomylny.

Przypominam sobie moje dzieciństwo a potem młodość nikt we mnie nie wierzył, nikt!!! Moi rodzice zawsze byli pełni lęku, pamiętam takie słowa często powtarzane: „jak wy sobie w życiu dacię rade?” z pełnym powątpiewaniem i troską w głosie.

Moja wychowawczyni w ósmej klasie na forum innych uczniów wykrzyczała wręcz takie słowa do mnie: „Ty, ty do średniej szkoły???!!!” (cedząc przy tym moje nazwisko przez zęby). W odpowiedzi na jej pytanie: „gdzie każdy z nas planuje iść po skończeniu szkoły podstawowej?” Usłyszała wtedy ode mnie, że chciałabym iść do średniej szkoły. Ile mnie to wtedy kosztowało stresu, jakie to było straszne i okrutne z jej strony a przecież znałam ją i niestety wiedziałam od dawna jaka jest jej opinia na mój temat. Tak nie miałam samych piątek, większość to były czwórki a z matematyki i z fizyki jeszcze naciągane, ale ja wtedy miałam kruchą wiarę i jak widać dużą nadzieję, że mogę iść do szkoły średniej a nie do zawodówki. Notabene lata później miałam okazję skonfrontować się z tą historią pracując w tej samej szkole jako psycholog! Jako magister psychologii!!! Więc zaszłam o wiele dalej niż ona się spodziewała. A jednak nie miała racji, jaka ulga pojawia się u mnie i satysfakcja. To była osoba mi obca, ważna wtedy dla mnie, ale obca.

A z drugiej strony, dlaczego tak było i nadal tak jest, że ci najbliżsi mi, moja rodzina nadal we mnie nie wierzą? Dlaczego??? Czy rodzina nie powinna być od tego żeby wspierać i wierzyć choćby cały świat zwątpił. Dlaczego ja mam zawsze pod górkę i ciągle muszę zmagać się nie dość, że ze swoimi demonami to jeszcze z kłodami, które rzucają mi pod nogi ci najbliżsi, ci którzy są dla mnie ważni, których słowa najbardziej potrafią zranić, potrafią zabić… Mam już dosyć tłumaczenia każdego, no tak ale kocha, no tak ale się martwi… Mam dosyć!!! Chcę szacunku i dobrego traktowania, chcę miłości w czynach a nie w gadaniu o niej. Tak wiem, dostałam też wiele miłości i wsparcia od mojego syna przez te trudne ostatnie lata, ale to nie oznacza, że teraz może mnie aż tak źle traktować. Nie zgadzam się na to bo to było złe, raniące i krzywdzące. Rana to ból, ból to krzywda, tak to wygląda mimo najlepszych chęci.

Jak to zmienić? Nie pozwalać sobie na słabość wobec bliskich i nie mówić o mojej rzeczywistości na tu i teraz, chyba że ta stanie się kiedyś świetlana i pożądana. Tak, o sukcesach łatwo się mówi i z przyjemnością słucha. Trudności i porażki są o wiele trudniejsze do przyjęcia i dla nas samych i dla innych.

Pocieszam się faktem, że mimo wszystko ta noc też była dobra, mimo że już byłam na granicy, czułam ucisk w sercu, ciężar i to znajome odczucie, że już prawie zalewa mnie fala lęku. Uciekałam jak mogłam, tłumaczyłam sobie, że „jesteś bezpieczna, ja ciebie już nie zostawię, jest dobrze, to tylko słowa, a ja jestem, wciąż jestem i ja w ciebie wierzę Kochana, wierzę i nigdy cię już nie zostawię, zawsze będę przy tobie i z tobą. Jestem i kocham, jestem i wspieram, jestem i wiem, że będzie dobrze bo ja wierzę …”

Może to jest metoda – kochać siebie i akceptować wbrew wszystkiemu i wszystkim wokół. Być dla siebie dobrą mimo, że inni pokazują ci, że na to nie zasługujesz traktując cię raniąco krzywdząc cię i poniżając… Ale przecież jeśli ja dam sobie miłość i szacunek to wtedy łatwiej będę innym stawiać bezpieczne dla mnie granice, wtedy się ochronię i nie będę cierpieć. Bardzo bym tego chciała… I postanawiam słuchać siebie i wierzyć w swoją mądrość i intuicję, bo przecież ona zawiodła mnie do tego punktu, w którym jestem teraz a tego nie zamieniłabym na żadne pieniądze świata. Decyzja o terapii była dla mnie i jest wciąż jedną z najlepszych moich decyzji w życiu.

Czuję po napisaniu tego, po ułożeniu w głowie tych myśli i emocji w ciele, że jestem w domu. Czuję spokój, wracam do siebie.

Dziękuję, że mogę się z tym podzielić, bo mnie to uzdrawia, rzeczywiście mi to pomaga, jestem na powrót sobą. Więc opinia mojego syna i tym bardziej jego słowa nie mają teraz dla mnie większego znaczenia niż to co ja mam w głowie i co najważniejsze w sercu, mimo wszystko.

Cud przemiany

Cud przemiany

Znowu dobrze spałam i dziś i wczoraj, to już kilka nocy z rzędu bez lęku, napiętych nóg, uporczywych myśli… Nadeszły noce gdzie zasypiam szybko i śpię spokojnie i wstaję wypoczęta. Jak ja się cieszę, jak bardzo…

Wczoraj miał miejsce kolejny przełom dzięki terapii. Zawiozłam moją mamę na wizytę lekarską, byłam przy niej i odwożąc ją z powrotem do domu. Niby przy tej okazji, ale siedząc przy jednym stole zjadłam z nimi, z nią obiad. Bez złości, agresji, innych większych emocji. A co najważniejsze bez tego napięcia, które zazwyczaj czułam. To niesamowite, wręcz nieprawdopodobne, coś co wydawało mi się jeszcze kilka dni temu nie do zrobienia nagle stało się możliwe. To cud przemiany i chciałoby się powiedzieć – ludzkich serc. Ona też była inna, zrobiła nawet tak spontanicznie ciasto i było pyszne.
Myślę, że za wcześnie jest żeby wyciągać daleko idące wnioski, ale cieszę się tym co jest i mam nadzieję, że tak zostanie.

A z drugiej strony widzę, że te ostatnie dni nie były dla mnie wcale takie sielskie bo miałam swoje zmartwienia, takie jak problemy z samochodem i to wielokrotne, koszty z tym związane i inne trudy dnia codziennego. Wcześniej te wydarzenia spowodowałyby ogromny stres, lęki wszelkiego rodzaju, zachowania kompulsywne itp., a przede wszystkim nieprzespane noce, to byłoby pewne. Obserwuję, że ja tego wszystkiego nie mam, nie rozwala mnie to, nie powoduje destrukcji mojego funkcjonowania ani za dnia ani w nocy. Co mogę powiedzieć, cieszę się z tego i mam nadzieję, że jestem już na dobrej drodze ku lepszemu, tak mam taką nadzieję.

Czytam ten tekst i widzę, że dużo w nim nadziei ale tak właśnie jest i tak to zostawiam.

Słodycz dobrego snu

Słodycz dobrego snu

Znów dobrze spałam, jakie to cudowne uczucie, jak dobrze… I też szybko zasnęłam, tak po prostu, położyłam się i byłam bardzo zmęczona, czułam, że moje pobudzone serce zaczyna zwalniać, wycisza się, moje myśli krążyły wokół historii obejrzanego wcześniej filmu i zasnęłam.

A rano gdy się obudziłam, to nie zaczęłam od gorączkowego szukania w pamięci z lękiem – co wydarzyło się poprzedniego dnia albo co mnie czeka dzisiaj. Byłam spokojna, wyciszona i poczułam, że chcę spać dalej i spałam! Jakie cudowne uczucie znane mi kiedyś gdy było jeszcze normalnie, że tak sobie dosypiam śniąc nadal. I tak przespałam aż do około 10.30. Po czym byłam wypoczęta, prawdziwie wypoczęta! Zrelaksowana, zadowolona. Moje ciało, wyraźnie to poczułam, było takie ciężkie, też zrelaksowane. I zdałam sobie sprawę, że znów całą noc przespałam bez stoperów w uszach.

Ciało pamięta

Ciało pamięta

Miałam okazję podzielić się z kimś moją historią wraz z przeżyciami ostatnich dni i spotkałam się z uważnym słuchaniem, zrozumieniem i empatią. To są iście leczące elementy w procesie terapii. Dostajemy w końcu to czego nie dostaliśmy wtedy gdy powstawał dany problem, dana trauma… Cudowne uczucie móc w końcu doświadczyć od kogoś: „tak, jesteś w porządku, bolało cię, miałaś prawo płakać i tak się czuć, zostałaś skrzywdzona, dla niespełna miesięcznego niemowlęcia to zbyt dużo…” Byłam przecież niemowlęciem a ta najbliższa mi osoba, mój cały świat wtedy! Zadawała mi ból! Na siłę codziennie, kilka razy dziennie prostowała, wyginała, ćwiczyła mi nogi. Co ja wtedy mogłam czuć??? Dla dziecka nie ma czasu, czas nie istnieje, dla dziecka zawsze jest tu i teraz. Przytoczę słowa książki: „Dla dziecka nietrzymanego na ręku niemożność złagodzenia przy pomocy nadziei niedogodności, jakich doświadcza, jest chyba najokrutniejszą próbą. Jego płacz nie może więc nawet zawierać w sobie elementu nadziei (…) Niemowlę żyje chwilą obecną, która trwa wiecznie. Dziecko w objęciach matki jest w stanie błogości, wyjęte z tych ramion znajduje się w stanie tęsknoty, w ponurym, pustym wszechświecie.”

Mój ówczesny wszechświat był okrutny, stanowił ból i cierpienie, przemoc wobec mnie i to od mamy, od tej która miała kochać i koić, ta sama zadawała to okrucieństwo. Taki był mój wszechświat i wracał do mnie jak w najczarniejszym koszmarze kilka razy dziennie przez wiele miesięcy. Co mogłam wtedy czuć??? Przecież dziecko czuje już w łonie matki a ja miałam niespełna miesiąc wtedy gdy się to dopiero zaczęło.

Zmierzam się z tymi obrazami i obejmuję czule siebie całą sobą, obejmuję tą małą istotkę pozostawioną samą w swoim koszmarnym świecie, świecie bólu i rozpaczy. Płaczę nad sobą. Konfrontuję się z tym bólem właśnie i tą rozpaczą, z tymi wszystkimi innymi uczuciami, które mogły wtedy się wtedy pojawić. Biorę w ramiona tą małą płaczącą dziewczynkę i tulę ją w swoich objęciach. Płaczę…
I odzyskuję spokój, jestem spokojna wręcz wyciszona, zresetowana a może ukojona właśnie. Może dałam sobie kawałek tego czego wtedy zabrakło. Jest lepiej, nie wiem czy jest dobrze, ale jest już trochę lepiej, czuję ulgę.

Po tym weekendzie zdałam sobie sprawę, że jakbym odzyskała swoje ciało, że bardziej siebie czuję. Moje ciało jest moje a nie tylko zbiór dwie nogi, ręce tułów, głowa – przedmioty, części ciała. To samo robiłam wcześniej, traktowałam swoje ciało przedmiotowo wymagając zbyt wiele i nadużywałam go często przekraczając jego możliwości, czyli swoje tym samym. Pamiętam, że zdarzało mi się ulegać, niby przypadkiem, różnego rodzaju wypadkom, skaleczeniom. Był taki okres w ostatnich latach, że to się działo notorycznie, na okrągło miałam jakieś obicia, zranienia, plastry itp. Myślę teraz, że to była nieświadoma autoagresja.

Dziś rano po przebudzeniu (po dobrej przespanej nocy zaznaczę) uświadomiłam sobie, że nad ranem spałam na wznak a to coś takiego, czego nie pamiętam od lat. Zazwyczaj spałam skulona na jednym, bądź drugim boku. Czy to nie oznacza, że coś puściło, że czuję się bezpieczniej, że mogę pokazać miękki brzuszek… Poza tym nie spałam dziś ze stoperami, co też mi się nie zdarzało od miesięcy właściwie. Mimo tych samych dźwięków dochodzących z zewnątrz ja nie potrzebowałam stoperów!
I gdy myślałam o tym właśnie to dostrzegłam, że mam ciężkie ciało. Czuję moje ciało to raz, ale że ono jest takie ciężkie, zrelaksowane, w pełni leżące na posłaniu, a nie jak kiedyś napięte i barki w powietrzu… Takie widzę zmiany i mam nadzieję, że nie wróci tamto, mam nadzieję, że będzie to co teraz się dzieje a może i jeszcze lepiej.

Wiem, że moja mama chciała dobrze. Tak wiem, że podjęła słuszną decyzję i jestem jej poniekąd wdzięczna, że wtedy zadawała mi ból, prostowała nogi i ćwiczyła, oczywiście, że tak jest. Robiła to, żebym mogła chodzić. Robiła to z miłości przecież, wiem to. I ja też ją kocham.

Jednak niezaprzeczalna jest ta trauma, której doświadczyłam jako tamta mała bezbronna istotka, bo ciało pamięta i nosi to przez lata. Jak się okazało poważne trudności i przeżycia ostatnich lat związane z operacją, kolejną ciężką chorobą i wreszcie dopadło mnie najgorsze – Covid, to wszystko spowodowało, że moje ciało się upomniało, nowe traumy otwarły tą starą, pamięć została przywrócona.

Ściśnięte serce

Ściśnięte serce

Byłam wczoraj u moich rodziców. Tak wyszło, że nie odwiedzałam ich ostatnio, ponieważ czułam strach, że się rozsypię, że coś powiem i zranię kogoś. Ale zepsuł mi się samochód i potrzebowałam ich, znów życie zadecydowało za mnie. Stało się i rzeczywiście nie było łatwo znów zobaczyć moją mamę, tą samą jak zazwyczaj – przybitą, milczącą, z grymasem bólu na twarzy, słabą, obolałą…

Tak wiem, moja mama w ostatnim czasie ma infekcję i boli ją noga, bierze antybiotyki, ale ona bywa w podobnym stanie już od lat! Często bez jakiejś zewnętrznej przyczyny. Czułam ogromne napięcie, nie mogłam sobie z tym poradzić, byłam świadoma tego a i tak nie potrafiłam nad tym zapanować. Napięcie związane z jakimś zagrożeniem, że coś się stanie, coś wybuchnie… oraz irracjonalny lęk. Gdy wczoraj jadłam u nich jakieś kanapki, tylko kanapki, to znów czułam to samo poczucie winy, że jem, że zabieram, że oni dają a ja biorę, a tak im ciężko a przecież to wszytko moja wina… DDA jak malowane (syndrom dorosłego dziecka alkoholika). Dlatego tak trudno mi prosić o pomoc i przyjmować wsparcie innych, niekoniecznie nawet to od moich rodziców.

Korzystając z okazji zaczęłam pytać o jakieś informacje dotyczące moich przodków, tłumacząc, że jest mi to potrzebne do procesu terapii i jak bardzo jest to ważne. Tata się rozgadał, znalazłam jakiś nowy istotny szczegół, ale moja mama odwrotnie – wycofana, wręcz okopana w zamkniętej postawie: „nic nie powiem” przejawiała wrogość, zaciętość i milczała. Nie powiedziała nic!

Ja rozpoczęłam terapię, a ona nagle zachorowała, niby taka znana już jej przypadłość pojawiająca się z rzadka od wielu lat, ale to pozwala jej bez słów krzyczeć do mnie: „zostaw mnie, nie pytaj, nic nie chciej ode mnie, jestem chora, słaba…”. Jej schemat ucieczki w rolę ofiary. Więc jak mogłam kiedyś w dzieciństwie i potem dalej czegokolwiek od niej chcieć oczekiwać??? Nie wiedziałam że mogę, nie śmiałam nawet o tym myśleć w ten sposób, jako dziecko radziłam sobie sama ze swoimi trudnościami tak jak umiałam. Jako dziecko jeszcze pretendowałam do roli zastępczej matki dla dwojga młodszego rodzeństwa, do roli przyjaciółki i powiernicy mojej mamy. Musiałam wysłuchiwać: „jaki ten ojciec jest zły, jak pije, co strasznego zrobił…” To ona była ofiarą, więc w końcu szybko stałam się „bohaterem” tej rodziny i z tą rolą sumiennie i grzecznie identyfikowałam się przez większość czasu mojego życia. Dopiero kilka lat temu coś pękło, bo wtedy właśnie zaczęłam chorować i się rozsypywać… Ale to już kolejna odsłona mojej historii.

Czy kiedykolwiek to się zmieni, czy moja mama będzie mamą tak jak powinna, tak jak ja tego potrzebuję! Teraz potrzebuję tylko informacji, nic więcej! A ona i tak nie chce mi tego dać, znów to samo!!! Ona nie odpowiada na moje potrzeby. Czuję smutek, bezradność i zawód aczkolwiek nasuwa mi się od razu, że to głupie czuć zawód, bo powinnam się już przyzwyczaić. A jednak wyraźnie czuję zawód i nawet żal, bo ta jej postawa znowu, znowu oznacza nic innego tylko brak miłości z jej strony, tak! Gdyby kochała umiałaby wyjść poza koniec swojego nosa i nareszcie mnie dostrzec i nareszcie być ze mną w moim świecie, w moich potrzebach. Ale ona robi dokładnie to samo co znam od zawsze. Zostawiła mnie, nie chce mnie, jestem sama.
To tak boli, wciąż boli… Czy kiedyś przestanie?

I dlatego nie chciałam do nich chodzić, bo to boli za każdym razem… Mnie bolą też przecież te przeżywane na nowo emocje, odkrycia, sytuacje w związku z terapią, kolejny ból to za dużo, za dużo…

Dlatego czuję w takich sytuacjach ucisk w sercu, po prostu czuję fizycznie jak zaciska mi się serce.