Jestem w punkcie wyjścia

Jestem w punkcie wyjścia

Dzisiejszej nocy było jeszcze gorzej, nie mogłam zasnąć, bo gdy już było blisko zalewał mnie lęk i tak w kółko, nawet 1,5 tabletki Hydroxizinum nie pomogło, męczyłam się tak z kilka godzin. Ciągle chodziłam też do toalety, tak samo jak wtedy. A nawet gdy już udało mi się zasnąć, bo miałam sny, więc spałam to było to na krótko i znów na nowo nie mogłam zasnąć. Koszmar na jawie. Wkręcające się myśli w mózg: „i znowu to samo, jestem w punkcie wyjścia, dlaczego? Czy to było tego warte? Co dalej? Jak ja rano wstanę, mam jechać z mamą do lekarza, długa droga i rozmowy. Muszę być skupiona, czy ja to ogarnę? A czy jutro się nareszcie wyśpię? To już czwarta noc z rzędu przechodzona, kiedy mnie odpuści?…”

Na korytarzu jest cicho, imprezy ustały i rzeczywiście nie widziałam sąsiada od tamtego czasu, więc schody też są uwolnione. Ale na jak długo? Czy to rzeczywiście było tego warte? Czy zrobiłam dobrze? Dobrze dla kogo? Dla mnie? Dla innych mieszkańców? Co dalej? Mam przerwę w terapii i nawet nie mogę skorzystać z pomocy grupy i terapeutów. Co będzie dalej?

Czy to było tego warte?

Emocje mówią prawdę

Emocje mówią prawdę

Kupiłam sobie wczoraj karty emocji autorstwa K. Miller oraz J. Olekszyk. I tak wszystko stało się jasne. Wczoraj wylosowałam kartę: wstręt. A dziś: gniew. Obie emocje silnie przeżywałam w ostatnich dniach i nadal jakieś ślady tego wciąż w sobie noszę. 

Nie wytrzymałam już tego, że pod moimi drzwiami, dosłownie! Siedział sąsiad na korytarzu obok moich drzwi do mieszkania i pił wódkę z innymi, palił papierosy, głośno rozmawiał… – miał imprezę. Po prostu, impreza ta miała miejsce pod moimi drzwiami! Nie wytrzymałam, wyskoczyłam z mieszkania i zrobiłam awanturę, ja zrobiłam awanturę! Wykrzyczałam mu prosto w twarz z ogromną agresją i mocą coś w stylu: „mam już tego dosyć, tego pijaństwa i palenia papierosów na korytarzu, na okrągło. Wiecznie was tu widzę. Puste butelki walające się po korytarzu, puszki po piwie, porozlewane, poklejona podłoga i brud na okrągło. Dosyć tego, koniec! A jeśli to się nie zmieni to zawiadomię Policję”. Darłam się na całą klatkę przy tym, na prawdę. On coś tam próbował oponować, że ale „ja tu dłużej mieszkam…” wyraźnie zaskoczony, bo przecież zawsze odpowiadałam na jego „dzień dobry”, i wydawałam się być miła, no nie! Nawet wtedy np. gdy notorycznie siedząc na schodach w tych samych wiadomych celach przeszkadzał mi żebym mogła normalnie przejść. Wyjść albo wejść jak człowiek do swojego mieszkania. Co najbardziej wkurzające, to wielokrotnie miało to miejsce, gdy przechodziłam ze swoimi gośćmi. Wtedy to było podwójnie dla mnie trudne, bo było mi wstyd, że mieszkam w tak obrzydliwym miejscu i jestem skazana na takie towarzystwo tuż za drzwiami, w sąsiedztwie. 

Jak ja długo to znosiłam, za długo. A moje uczucia starałam się nie dostrzegać, stłamsić, zgasić, a jeśli już coś tam gdzieś… to nie myśleć, odciąć się, wytrzymać itp. Tak sobie radziłam niestety ze szkodą dla siebie, bo tak sobie właśnie radziłam w życiu ze wszystkim co mnie przerastało co było dla mnie za trudne. Tak też wyglądało moje dzieciństwo, było dla mnie za trudne… I tak wrosłam żywcem w rolę ofiary. A ta wspomniana sytuacja nie do zdzierżenia już trwa od około 6 miesięcy, jak teraz to dostrzegam. Kosmos! I tak długo to wytrzymałam, tak, za długo.

I czytam między innymi na temat emocji wstrętu: „że wiąże się z silną potrzebą odseparowania się od obiektu wstrętu, odrzucenia go”. Jak ja bym chciała się stąd wyprowadzić, jak bardzo! Ale nie stać mnie na to, nie mam pieniędzy, żeby zrealizować to moje pragnienie. Nie mogę, nie teraz w każdym razie. Tak bardzo tego chcę i to jest moim celem i ze wszystkich sił będę się starać, aby go zrealizować i żyję nadzieją na tą właśnie chwilę. I tego się trzymam. Taki mam plan. 

Gniew z kolei, jak czytam dalej „pokazuje bardzo ważne granice naszej zgody lub niezgody na coś”. Jeśli tłumimy swój gniew, co ja robiłam, jak widać blisko pół roku, wtedy ranimy siebie. I ja temu się tak długo poddawałam, pozwalałam na to, aby obcy mi ludzie, przekraczali notorycznie moje granice po kilka razy dziennie i ranili mnie tym samym, na to się zgadzałam, straszne.

Dużo pracy przede mną w temacie rozpoznawania własnych emocji, pozwalania sobie na nie, nazywania ich i szukania bezpiecznego i właściwego dla mnie przede wszystkim środka ich wyrazu, jego sposobu, jakby to nie nazwać. Obiecuję sobie nad tym się pochylić, bo moje emocje to ja sama i one mają rację, one są prawdziwe i zawsze chcą mnie chronić przed innymi i jak widać przed sobą samą również. Bo przecież działałam wbrew sobie.

I tutaj aż mi się prosi przytoczyć znane wszystkim powiedzenie: „szewc bez butów chodzi”. Ta, tak, tak, to właśnie ja jestem. Zupełnie inną sprawą jest wykonywać pracę będąc osadzonym w swojej roli zawodowej a zupełnie co innego widzieć – mieć dostęp do swoich emocji bądź innych potrzeb itd. Tyle lat pracowałam z ludźmi i to z dobrymi efektami przecież. Co dawało mi ogromną satysfakcję rzecz jasna. I sama też wtedy uważałam się za zrobioną, wtedy już byłam przecież po wielu latach pracy nad sobą. Dopiero poważne zmiany w moim życiu i choroby a na końcu Covid spowodowały, że rozsypałam się psychicznie. Zregresowałam się do roli – pozycji dziecka. I to paradoksalnie może mnie uratowało, bo poszłam na terapię grupową i buduję siebie na nowo, można powiedzieć, że tak od podstaw. Tak czuję, czuję że ta terapia ma zupełnie inną jakość bo zaczynam jakby od zera – w tak złym stanie jeszcze nigdy w życiu nie byłam. Bo jestem tylko na niej skoncentrowana, bo mam na to czas i przestrzeń, bo ona trwa dłużej niż jakakolwiek inna wcześniej. I jeszcze jedna sprawa, jeśli chcę być do końca uczciwa. Od tego wydarzenia znów mam problemy ze spaniem niestety i w ciągu ostatnich trzech nocy musiałam wspomagać się Hydroxizinum. Poza tym ciągle znów myślę. Uporczywe myśli mnie nękają głównie wokół moich trudności, sytuacji związanych z obecnymi problemami, lęków itp. Ruminacje wróciły.

Pełnia

Pełnia

Nie będę nigdzie uciekać. Nie będę już nikogo przepraszać za to kim jestem, nie będę się już umniejszać. Nie będę już miła, żeby kupować sobie przychylność innych i nie będę zgadzać się na zło. Nie będę udawać, że nie widzę brudu, chamstwa i pijaństwa, nie będę na to obojętna. Nie będę wchodzić w rolę ofiary, nie będę siedzieć cicho, bo inni tego by chcieli.

Będę sobą, będę mówić to co myślę, będę korzystać ze swojej intuicji, będę korzystać ze swojej mocy nawet jeśli to będzie oznaczać moją agresję. Tak przyzwalam sobie na własną agresję, bo to jest częścią mojej asertywności, pozwalam sobie na wejście w konflikty, jeśli tak poczuję, że jest to potrzebne.

Konflikty też są dobre, właściwe i potrzebne. Życie mi to pokazało dając mi znienacka dwie sytuacje w których nie mogłam być cicho, po prostu nie mogłam. Pierwsza z nich wymagała ode mnie wypowiedzenia słów, tak na spokojnie i z mojego punktu widzenia: „co mi to robi”. Więc właściwie to mogę być z siebie dumna, bo w żaden sposób nie naruszyłam czyichś granic. A druga niestety, ale jednak wymagała ode mnie podniesienia głosu i wyrażenia otwartej agresji w słowach, ale jednak wyraziłam swoją złość ubraną w agresję. No cóż skoro moi sąsiedzi nie zareagowali na normalne komunikaty z mojej strony, patrz asertywne, to trzeba było w ten sposób. I niestety, ale niekiedy też tak trzeba. Są takie sytuacje, że żeby się dogadać to trzeba właśnie sposób komunikacji dopasować do adresata. Takie życie. Mówię o tym, że miała miejsce w ostatnich dniach awantura z sąsiadami. Tak, ja się z nimi awanturowałam tak, weszłam w to, kłóciłam się, tak to prawda. Wykrzyczałam wszystko to, co mi się nie podobało już od miesięcy, mało tego, to, co nie pozwalało mi normalnie żyć w tym miejscu, w miejscu, które również jest moim domem przecież.

I nadal jestem ok, mając tą ciemną stronę nadal mam tą jasną, nie zgubiłam jej. Mój cień nie zabije mnie, nie zasłoni tej prawdy, która noszę w sobie a wręcz przeciwnie wtedy ta prawda będzie prawdziwa, bo będzie pełnią.

Jak dzień potrzebuje nocy, żeby odróżnić jedno od drugiego tak ja potrzebuję swojej agresji, złości wyrażonej co ważne a nie stłumionej i schowanej jak do tej pory. Wszystko jest pełnią tak i człowiek ma pełnię, ma dobro w sobie i zło. I wtedy dokonuje wyboru pomiędzy jednym a drugim a wyrzekając się jednego z nich, odcinając się nie może już wybierać, nie jest wolny, nie jest sobą, jest uszkodzony, ułomny.

Pełnia wymaga całości, wtedy może się ujawnić do końca w życiu każdego z nas.

Oni mnie już nie nakarmią

Oni mnie już nie nakarmią

Gdy wracałam wczoraj wieczorem do domu rodzice przez telefon zaprosili mnie na ciasto, na makrelę itp. Rzeczywiście byłam głodna, przecież już było grubo po 19. Przystałam na to i wpadłam do nich. Niby wszystko ok, ale na miejscu okazało się, że tej makreli jest zdecydowanie za mało, że to jakiś fragment po prostu. Poczułam zaskoczenie, zawód i pomyślałam: „tutaj zapraszają a tu trochę to pachnie malizną”. Obróciłam to w żart i wyciągnęłam z lodówki coś jeszcze, żeby zjeść do syta. 

No właśnie, czy to było do syta? Czy ponad to? Bo jadłam zachłannie i w pośpiechu wrzucając w siebie kolejne porcje jedzenia, znów jadłam kompulsywnie. Znów to sobie robiłam. W efekcie czego przejadłam się i czułam się fatalnie a co najważniejsze czułam się niezaspokojona. Bo nie zjadłam należycie tzn. w spokoju i w świadomości tego co robię. I też nie zjadłam tego na co miałabym ochotę tylko wrzucałam coś przypadkowego i niepasującego do siebie – śledź w marynacie z cebulą i żółty ser. Tego raczej nie chciałabym jeść razem, bo to mi nie smakuje, nie pasuje wręcz jedno do drugiego. Ale wczoraj na szybko nie widziałam tego tylko wrzucałam w siebie, byleby już i natychmiast ukoić mój głód, niepokój, napięcie. 

Uświadomiłam sobie tą moją wpadkę, gdy wróciłam do domu i powiedziałam sobie wtedy: „Kochana oni ciebie już nie nakarmią ani fizycznie, ani emocjonalnie”. Dziś pisząc te słowa idę jeszcze dalej i to nie o nich tutaj chodzi, jacy oni są lub nie bo oni są w porządku zawsze tacy jacy by nie byli. Jako też moi rodzice zawsze będą chcieli coś mi dać, tak już mają i tak już zostanie.

Tutaj chodzi przede wszystkim o mnie, to ja popełniam błąd wchodząc w rolę dziecka, patrz głodnego i niezaspokojonego, jakby czas cofnął się o kilkadziesiąt lat. Zamiast przyjąć rolę dorosłego i zweryfikować to na bieżąco, co mi pasuje, co mogę wziąć a co nie. Mam do tego prawo, mam prawo uprzejmie odmówić. Ulegając starym schematom i wchodząc w role dziecka tym samym przyjmuje znowu rolę ofiary. A ja przecież nie jestem już od dawna zależna od nich ja już potrafię sama siebie nakarmić i emocjonalnie, i fizycznie. Jestem niezależna i dorosła, potrafię o siebie zadbać. I to biorę sobie głęboko do serca. Wybieram dojrzałość co oznacza, że w trakcie jakiejkolwiek trudnej dla mnie sytuacji będę o tym pamiętać. Tego chcę.

Jak ptak opuszcza rodzinne gniazdo i karmi się tym co sam złapie tak i ja wybieram samodzielność
a tym samym dojrzałość.

Czas szybko mija

Czas szybko mija

Różne emocje się u mnie pojawiają. Z jednej strony ulga, bo był to dla mnie bardzo intensywny czas, wiele pracy wykonałam i bardzo dużo się działo przez te trzy miesiące pierwszego cyklu terapii.
Z drugiej strony odczuwam niepokój jak to będzie bez grupy przez jakiś czas, bo przede mną kilka tygodni przerwy, jaki będzie drugi cykl i czy równie owocny. A zwłaszcza czy uda mi się wrócić do normalności w moim codziennym funkcjonowaniu i do aktywności zawodowej za czym bardzo tęsknię.

Tak, terapia już dała mi wiele, bo dla mnie to było najważniejsze, żeby lepiej spać a zwłaszcza zasypiać, z czym miałam największy problem. Teraz z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że jedno i drugie wygląda zdecydowanie lepiej. Pojawiały się jeszcze sytuacje, że wracałam do punktu wyjścia, ale miało to miejsce o wiele rzadziej niż przed terapią i z czasem tylko w tzw. trudniejszych dniach, gdzie borykałam się z jakimś większym problemem, który we mnie generował mocny stres. Tak to działo się stopniowo a ja staram się spojrzeć na ten czas jak na całość i zobaczyć – przed i po, jaka jest różnica i ona rzeczywiście ma miejsce. Poza kwestią spania jeszcze drugą moją zmorą był lęk, poczucie zagrożenia i nieustające, uporczywe myśli co powodowało u mnie taaakie napięcie, że przejawiałam zachowania kompulsywne oraz ulegałam całkiem niechcący aktom autoagresji. To pierwsze również uległo poprawie, rzadziej sprawdzam kilkakrotnie – czy zamknęłam samochód, czy zamknęłam drzwi od mieszkania… chyba, że mam ten trudny akurat dzień to wtedy wraca to samo. I chciałabym powiedzieć, że ta autoagresja też uległa poprawie, ale nie mogę tego tak jednoznacznie określić i myślę, że powinnam się temu jeszcze przyjrzeć.

Wiele się o sobie dowiedziałam, zidentyfikowałam kilka schematów zachowania, zobaczyłam też siebie w oczach innych i niekiedy bolało, wczoraj również. Ale wszystko to było właściwe i potrzebne, biorę to na klatę i będę się temu przyglądać, bo po to właśnie tam poszłam. Wczoraj na sesji podsumowującej padły słowa, że dużo we mnie lęku również przed grupą, co powiedzą, co ze mną zrobią? Dużo lęku przed tym co zobaczę w sobie, tam w środku, co to spowoduje dalej? Zdarza mi się wchodzić w rolę coacha dając informacje poszczególnym osobom i też tak podobnie stawiam grupę do pionu. No cóż i tu poległam, nie da się ukryć. Ale z kolei udało mi się wyjść z roli zawodowej w aspekcie pracy nad sobą, tak byłam wtedy przy sobie (trochę trudniej było na początku) i poddałam się procesowi terapii wchodząc w role pacjenta. To się wydarzyło i dlatego pewnie terapia dała pierwsze efekty. Bo to może się zadziać, gdy pacjent się odkryje, podda, rozsypie, ulegnie emocjom, powie coś ważnego, dotknie czegoś, przeżyje, namierzy, przypomni sobie, uświadomi sobie… patrz ja.

Jestem wdzięczna życiu za ten czas i to miejsce, za tych ludzi – grupę i przede wszystkim za prowadzących Terapeutów. Jestem wdzięczna sobie, że znalazłam w sobie odwagę i siłę, aby się poddać tej terapii. Jestem też wdzięczna Pani Psychiatrze, że objęła mnie taką opieką a nie inną.
I będąc szczerze wzruszoną jestem wdzięczna naszej Pani Psycholog, bo prawdziwie czuję dla siebie podziw a tego ona mnie właśnie nauczyła. Dostrzec siebie i mieć również podziw dla siebie a nie tylko dla innych.

Dziękuję sobie i wszystkim wymienionym…

Prawdziwa przyjaźń to wielki dar

Prawdziwa przyjaźń to wielki dar

Mam to szczęście, że mogę cieszyć się tym właśnie darem i bardzo go doceniam, bardzo. Wczoraj była u mnie moja wieloletnia i bardzo mi bliska przyjaciółka. Miałyśmy dla siebie prawie cały dzień
i mogłyśmy się wzajemnie cieszyć rozmową, wspólnym spacerem, takim po prostu byciem ze sobą. Piękne są takie chwile dla mnie i wiążą się zwykle z różnymi emocjami, z poczuciem bliskości i radości zwłaszcza. 

Mam też wtedy okazję podzielić się z kimś sobą, ale w tym przypadku to aż z Nią, z osobą, która jest dla mnie ważna i mam do niej duże zaufanie, bardzo cenię sobie jej zdanie. I co ważne, ona nigdy mnie nie zawiodła. Więc ważną jest kwestia, że właśnie z nią mogę się w takim wspólnym czasie podzielić sobą, swoją codziennością, swoim obrazem przeżywania świata. A tyle się u mnie dzieje, że rzeczywiście mam o czym mówić. I tym bardziej jest dla mnie to ważne. Bardzo cenię sobie te nasze spotkania i jestem wdzięczna, że Ją mam przy sobie, że w pewnym sensie towarzyszy mi od lat. Wiele dla mnie znaczy ta przyjaźń i ta osoba. 

Doceniam i cieszę się tym prawdziwie…

Każdy ma swoje prawo

Każdy ma swoje prawo

Byłam wczoraj u rodziców i było prawie całkiem miło, posiedziałam, zjadłam z nimi kolację bez bólu brzucha i innych sensacji. Gdy coś tam próbowali sobie dogadywać w śladowych jednak ilościach to starałam się być wtedy przy sobie a nie przy ich negatywnych emocjach. Złapałam się na tym i udało się, nie skończyło się na zlaniu z nimi i załapaniu ich emocji za swoje. Ja pozostałam przy sobie i swojej spokojnej takiej wewnętrznej a jednak radości. Terapia działa i doceniam ten czas i tą moją pracę, bo już widzę, że było warto.

Aczkolwiek muszę przyznać, że te ich takie dogadywania, spory, czy nawet kłótnie to jest już taki schemat zachowania, taka ich gra. Oni z tego czerpią jakieś konkretne korzyści, bo inaczej by tego nie robili wciąż i od lat. Więc powinnam zmienić do tego stosunek, wyjść z roli dziecka kłócących się znowu rodziców a wejść w rolę dorosłego, bo przecież jestem dorosła i zaakceptować fakt, że oni już tak mają i ich w tym zostawić. Nie ingerować, nie pouczać, nie naprawiać a co najwyżej zostać cichym obserwatorem. Mam nadzieję, że po zakończonym procesie terapii to rzeczywiście dla mnie będzie możliwe do zrobienia. Tego bym chciała. Oni są też dorośli i mają prawo żyć tak jak chcą. Wszyscy mamy do tego prawo dlatego jeśli kiedyś ta sytuacja między moimi rodzicami będzie dla mnie zbyt trudna, bo np. za dużo w niej będzie agresji (wiem, że tak też potrafią) to ja wtedy mam prawo wstać i wyjść. Zawsze mam wybór i prawo do dbania o swój dobrostan a tym samym własne zdrowie psychiczne. 

Oj tak, więcej asertywności w kontaktach z innymi jest mi potrzebne i żebym właśnie umiała wyrażać swoje potrzeby i mówić z własnej pozycji. Inaczej brzmi: „uspokójcie się, bo nie chcę na to patrzeć” a na przykład: „czuję się źle i rośnie we mnie niepokój, gdy się kłócicie w mojej obecności”. To ostatnie ma inny wydźwięk i daje im prawo wyboru a z drugiej strony wyraża też mój szacunek do nich. I tak to powinno wyglądać.

Wzajemny szacunek, ot co.

To co gryzie od środka

To co gryzie od środka

Będąc wczoraj na warsztatach teatralnych grałam rolę głównej księgowej i przesadziłam w słowie, w ekspresji, w sile głosu, w postawie ciała. Słowa były ostre, oceniające, zamykające wręcz. I za głośno, zdecydowanie za głośno i jeszcze w postawie stojącej. To tak jakbym podświadomie chciała, żeby cały świat mnie usłyszał, zobaczył, zrozumiał i przyjął. Po zobaczeniu odegranych kolejno pozostałych scenek w tej przedstawianej przez nas historii poczułam, że moja rola była częściowo jednak przerysowana i w konsekwencji czego nie pasowała. I też potwierdziły to słowa prowadzącego.

Cały wieczór mieliłam to w głowie, nie umiałam nad tym zapanować, ciągle byłam myślami przy tej sytuacji i innych wokół. Znów pojawiło się u mnie poczucie winy, znane mi uczucie porażki. Że wyszło ze mnie coś czego nie chciałam… Ja się tak cieszyłam na ten dzień i brałam to jako zabawę i rzeczywiście do tego momentu świetnie się bawiłam, śmiałam się często. Mało tego, nawet pisząc słowa mojej kwestii też chichotałam pod nosem uważając w duchu, że to takie zabawne. Ale gdy już je odgrywałam to poczułam jakie to robiło wrażenie na innych, wrażenie wręcz grozy. 

I te słowa, których podwójne znaczenie odkryłam dopiero na spokojnie po kilku godzinach, jak zazwyczaj to ma miejsce u mnie, czyli po jakimś czasie. „… i proszę do mnie nie przychodzić z pierdołami. Pierdoły zostawiamy za drzwiami!!!”. Po czasie zobaczyłam to tak jakbym mówiła, że moje tematy są ważne, to co ja mam w sobie jest ważne a wszytko inne i to co niosą ze sobą inni to pierdoły, to dla mnie nie ma znaczenia. Kosmos! Oczywiście w warstwie świadomej wcale tak nie uważam, nie miałam takich intencji, ja nie przypuszczałam, że to tak może wyglądać nawet. Ale jako psycholog nie mogę jednak teraz tego nie zobaczyć, no nie mogę, mimo że jest to dla mnie trudne i na ten moment nawet nie wiem co z tym zrobić. Nie wiem.

Tym bardziej, że dałam wcześniej swoją propozycję ujęcia w naszym przedstawieniu scenki przedstawiającej sytuację przebytego Covidu wzorowanej na moich rzeczywistych przeżyciach. I miałam z tym sprzeczne uczucia właściwie, najpierw chciałam, żeby o tym mówić, bo to ważne… Ale z drugiej strony miałam mnóstwo wątpliwości. A w końcu pomyślałam, że nie, że ja jednak nie chcę o tym mówić i tego grać, że ja chcę się pobawić z tymi ludźmi i w tej przestrzeni, że to nie jest dla mnie miejsce terapii a chcę i wybieram je jako miejsce zabawy, luzu, fajnych relacji i już. Takie właśnie miałam już od kilku dni nastawienie i tyle radości to we mnie budziło.

Ale problem chyba w tym, że tak to wszystko gładko wymyśliłam sobie i przyjęłam w swojej główce jako kolejną decyzję i zatwierdziłam ją tym samym: „do wykonania!”. A zapomniałam o tym co może się dziać w emocjach, w uczuciach, we mnie – w tym środku właśnie, co tam się dzieje? Nie byłam wtedy przy sobie, zostawiłam siebie, to tak jakbym się siebie samej wyrzekła, zdradziła. Oj znane mi to jest niestety.

I co? Wyszło co wyszło. Nie chciałam tego zdecydowanie a jednak nie mogę zaprzeczać, że może to wyglądać jednak inaczej.

Nie wiem jeszcze co z tym zrobić, może wniosę to na sesję terapii grupowej a może powinnam być bardziej przy sobie i dawać sobie przyzwolenie na własne uczucia? Nie przed innymi, ale tak sama ze sobą chyba powinnam bardziej być szczerą i dać przestrzeń na to co dzieje się w środku właśnie a nie to co mam wymyślone w głowie. Bo jeśli jak widać na załączonym obrazku bagatelizuję to albo próbuje wypierać to prędzej czy później to i tak da o sobie znać. Przypomni się w najmniej oczekiwanym momencie i to jeszcze ze zwielokrotnioną siłą.  Tak, to jest właściwy kierunek, więcej uważności na swoje wnętrze i to co tam się dzieje, toczy… To dla mnie ma sens i obym w tym wytrwała.

Wciąż za dużo strachu i lęku

Wciąż za dużo strachu i lęku

Wczoraj na terapii uświadomiłam sobie jaki rodzaj emocji najczęściej przeżywam, niestety wyszło na to, że jest to strach. Bardzo często się boję, gdy mam gorszy okres to ma to miejsce wielokrotnie w ciągu dnia, a gdy nadchodzą lepsze dni to jest wtedy mniej tego strachu. W trakcie omawiania wszystkich emocji dostępnych dla każdego z nas uzmysłowiłam sobie, że tak mało u mnie radości, która mogłaby zneutralizować w pewnym sensie poczucie lęku. Znany dobrze mi jest też smutek, który poniekąd może być następstwem odczuwanego przeze mnie strachu. 

Jest to dla mnie odkrywcze i zdecydowanie chciałabym coś z tym zrobić. Myślę, że gdybym miała więcej relacji z innymi, oczywiście takich dobrych, cokolwiek to oznacza, to wtedy mogłabym częściej odczuwać radość. Poza tym również chciałabym dalej budować relację z samą sobą, to jest równie ważne w procesie tworzenia swojego dobrostanu. A na tym polu już widzę pewne sukcesy w konkretnych i pozytywnych zmianach moich nawyków. Mam więcej uważności dla siebie samej, jestem nawet bardziej czuła dla siebie, począwszy od dobrych słów i gestów a skończywszy na serdecznym dotyku. Kiedyś, gdy kremowałam swoją twarz lub pielęgnowałam ciało to robiłam to z pośpiechem, mechanicznie, zadaniowo byle szybciej i w efekcie było to robione wielokrotnie ze zbyt wielkim naciskiem, wręcz przemocowo siebie traktowałam. Niestety, taka prawda. Teraz nawet jeśli nawykowo wchodzę w ten tryb, już to szybko wyłapuję i zmieniam na slow, na tu i teraz, nastawiam się na przyjemność, którą też może dawać i powinien nawet dawać stan obcowania z samą sobą. 

Przypominają mi się słowa naszej bardzo znanej terapeutki: „ja jestem dla siebie najważniejsza…”.
I mimo, że brzmi to kontrowersyjnie, to jednak uważam, że relacja z samym sobą jest pierwszą i kluczową relacją i od niej zależy cała reszta. Do tego właśnie nawiązuje badane przeze mnie od lat pojęcie miłości własnej. No cóż, jedną sprawą jest coś wiedzieć a zupełnie drugą to czynić, tak po prostu zwyczajnie to robić. Miłość wtedy jest prawdziwa, gdy nie objawia się li tylko w słowach, ale też w czynach. Miłość to czynienie dobra dla siebie bądź dla drugiego, ale zawsze powinna się wiązać z czynem wyrażonym w działaniu. I ja się tego właśnie uczę i nareszcie zaczyna mi coś z tego wychodzić…

Owoce ostatniej sesji

Owoce ostatniej sesji

Miałam tak trudną sesję, tyle padło słów, tyle treści. Jestem poruszona, zaskoczona i nie wiem jeszcze co z tym wszystkim zrobić. Gdy zacznę pisać to może coś bardziej się wyjaśni…

Usłyszałam: „może dlatego chcę być trzymana przez grupę, bo nikt mnie nie trzymał do tej pory?”. A ja odparłam na to bez namysłu: „trzymał wtedy tylko gdy zadawał mi ból”. Mocne wiem, ale prawdziwe, tak czuję właśnie. To miało miejsce po tym, gdy powiedziałam, że potrzebuję drugiego cyklu terapii, że odczuwam strach nawet o to, czy chociaż ten drugi cykl da efekt na tyle, że już wystarczy. I, że będę mogła wtedy wrócić do normalności, do pracy zawodowej itd. I to właśnie wiąże się z moim wewnętrznym konfliktem tak często przeżywanym: dążenie i unikanie, chcę i nie chcę. Ambiwalentny stosunek do wielu sytuacji – do przerwy w terapii, do grupy, do bliskich, do przyjaciół itp. Najlepiej dla mnie to nie potrzebować, być samowystarczalną i nie być zależną, bo tu tracę poczucie kontroli, bo pojawia się stan zagrożenia, bo bliskość kojarzy mi się z bólem, z cierpieniem. Bo tak pamiętam trzymanie mnie…

Coś jest w tym, że ktoś z grupy określił mnie: „aktorka”, mam w sobie jakąś teatralność. Bo może przykrywam tym swoje braki, swoją niepełnosprawność, bo gram niezwyciężoną i pewną siebie, zdrową i zadowoloną. Bo tak bardzo nie chcę być jak moja mama, która wiecznie narzeka i jest niezadowolona. To wymyśliłam sobie, że gdy mnie dopada niezadowolenie to staję się taka jak ona. Ale to nieprawda jest, jak widzę. Mam prawo też do niezadowolenia i nie oznacza to od razu, że zamieniam się w nią. Jestem sobą i zawsze będę sobą, już nie muszę się bać, że stanę się nią. A może nadszedł czas, żeby żyć w zgodzie ze sobą, w zgodzie właśnie ze swoimi brakami, ograniczeniami, ale też zaletami. Czas na życie w prawdzie o sobie, na przyjęcie siebie takiej jaką jestem. I dalej może też jest już czas na to, żeby tak samo zaakceptować moich rodziców takimi jakimi oni właśnie są: chorzy, narzekający, zwalczający się wzajemnie niejednokrotnie, niezadowoleni zazwyczaj… Ale oni tak mają, to jest ich życie, ich wybór i nic mi do tego. Jedyne co mogę to zaakceptować ten fakt i przyjąć ich takimi jakimi są i kochać ich ponad to właśnie.

„Ja muszę wszystko wiedzieć, najlepiej już i teraz. Nie pozostawiam miejsca na niewiedzę a po prostu niekiedy się nie wie”. No tak, zgadzam się całkowicie z tymi słowami. I to pewnie wynika z mojego wysokiego poziomu lęku. Bo gdy nie wiem czegoś a chodzi tu o sprawy terapii, chodzi tu o mnie, o moją przyszłość, o moje być albo nie być… To wszystko jest dla mnie ważne i jeśli „nie wiem” to powoduje napięcie, strach – co to będzie dalej? I spirala lęku się nakręca tym samym. Dlatego w drugim cyklu terapii mam plan pracować właśnie z tym lękiem u mnie, nad tym chcę się pochylić.

„Boje się grupy, mam lęk przed bliskością, zależnością od kogoś. Boję się tego co grupa powie, zrobi ze mną itp.”. Tak, coś w tym jest, bo przecież zawsze sama zależałam sama od siebie a nie od innych. Moje małżeństwo krótko trwało, potem sama dziecko wychowywałam. Nie doświadczyłam nigdy wcześniej żadnej zdrowej dobrej relacji w dłuższej perspektywie. Uczę się tego, uczę się stawiania granic i patrzenia na rzeczywistość taką jaką ona jest w istocie a nie jak ja bym ją chciała widzieć. To wszystko przede mną jeszcze. Jest jakiś plan i wiem nad czym mam pracować.