Miłość która zadaje ból

Miłość która zadaje ból

Byłam na warsztatach tańca intuicyjnego i między innymi była tam praca z seksualnością. Poddałam się temu procesowi, weszłam w to cała i podziało się, oj podziało. Nieprawdopodobne, że w trakcie miałam obraz mojego męża w najgorszym dla mnie momencie w przeciągu całej naszej historii. Miała miejsce taka sytuacja w trakcie naszego zbliżenia, gdy on wtedy na totalnym kacu, niedopity czy wypity, był w strasznym stanie, w każdym razie nie trzeźwy. A ja, mimo że widziałam, wiedziałam, czułam z kim mam do czynienia i tak weszłam w to jakby idąc na ścięcie, na śmierć. I tak było, nikt nigdy w całym moim życiu mnie tak źle nie potraktował, nie upokorzył, nie zbezcześcił wręcz jak on wtedy postąpił ze mną. 

Dlaczego się na to zgodziłam, dlaczego mu pozwoliłam? Kupowałam jego miłość w ten sposób, po prostu. Nauczona w dzieciństwie, że na względy trzeba sobie zasłużyć, że trzeba być grzeczną i wtedy może ktoś zwróci na mnie uwagę. Aczkolwiek teraz widzę, że to myślenie było złudne, ale jednak w ten sposób funkcjonowałam. 

Jak to możliwe, że dorosła kobieta, z doświadczeniem, wykształcona po wielu sukcesach w sferze osobistej jak i zawodowej (to wydarzenie miało miejsce zaledwie kilka lata temu), może się tak zregresować, żeby wejść w rolę zastraszonej, opuszczonej dziewczynki żebrzącej o uczucie. Wołającej – „bądź ze mną, zostań ze mną, nie opuszczaj mnie… Niech boli, niech tak będzie, rób co chcesz, ale tylko ze mną bądź… proszę”…

Pisząc to płaczę nad sobą, płaczę i tulę samą siebie. Tą małą dziewczynkę, która była bita przez ojca gumową, czarną żyłą przyniesioną z kopalni… Bił, ale był… Nie odszedł… 

Dlatego tyle we mnie autoagresji i przejadania się, traktowania siebie surowo. Dlatego tyle stawianych wymagań, wyśrubowanych oczekiwań, ambitnych celów. Dlatego traktuję siebie przemocowo, sama sobie to robię. Bo co, bo jestem sama i nikt inny mi tego nie zrobi, bo takie traktowanie kojarzy mi się z miłością. Bo tak wyglądała właśnie miłość w moim rodzinnym domu: przemoc fizyczna i słowna = agresja stosowana = opresja = terror = zło.

Razu pewnego mój ojciec w szale omal mnie nie zabił. Nawet nie wiem, czy wtedy był wypity, nie wiem, Czy mógł być wtedy trzeźwy? Nie wiem. Byłam mała, miałam zaledwie 5 a może 6 lat, nie więcej w każdym razie. Co mogłam wtedy zrobić, w czym zawinić??? Chwycił w ręce takie solidne drewniane krzesło kuchenne, i rzucił we mnie. Rzucił we mnie krzesłem, ono leciało prosto na mnie, ale moja mama w ostatniej chwili mnie popchnęła w innym kierunku, akurat na piec. Skończyło się tylko na bólu, siniaku, guzie. Przeżyłam. Mama mnie uratowała.

Nienawiść i miłość. Ból i troska. Cierpienie i uwaga. Dążenie i unikanie…

Poczucie straty

Poczucie straty

Nie mogę w tym tygodniu jeździć na terapię, mam przerwę, bo jestem na kwarantannie, niestety. Miałam kontakt z kimś kto miał pozytywny wynik na Covid u nas na terapii. Ja jestem zdrowa, dobrze się czuję. Ale terapia mnie omija i czuję stratę. Nie jest mi z tym fajnie. Stracony czas. Cały tydzień to dużo, bo wiele mogłoby się wtedy wydarzyć. A ja jestem uziemiona.

Boję się dużo, boję się kolejnej takiej sytuacji, że znów ktoś na grupie, co jest przecież bardzo prawdopodobne będzie miał Covida i wtedy znów nie będę mogła kontynuować terapii. Myślę o tym, ale z drugiej strony nic nie mogę w tej kwestii, więc odpuszczam. 

Zobaczymy, czas przyniesie odpowiedź. 

Oswoić swoje strachy

Oswoić swoje strachy

Znów się dałam złapać, zupełnie nie mając tego świadomości a jednak weszłam na nowo w rolę ofiary. Nie do uwierzenia. Myślałam, że już tak jest dobrze ze mną. Ubiegły weekend był dla mnie taki transformujący, przebieg warsztatów jak i udział w spektaklu. Doznałam swoistego oczyszczenia wręcz uzdrowienia. Czułam się jak ta sama co kiedyś – równie nieustraszona, silna i sprawcza. A zwłaszcza co ważne odczuwałam w ciągu dnia radość i spokój. I to przez kilka dni z rzędu i dobrze też spałam.

Ale mijał dzień za dniem, trudy codzienności. Terapia jak i wyjazdy z tatą do lekarza, potem na kontrolę i dwa dni wycięte, można powiedzieć. Napisanie życiorysu (życiorys jest wymagany w każdym kolejnym cyklu w terapii) też było trudnym procesem emocjonalnym jak i poznawczym. Było mi o wiele trudniej nawet tym razem niż gdy robiłam to wcześniej. Teraz widzę, że za dużo obowiązków, sytuacji stresogennych a za mało odpoczynku i luzu miało miejsce. I jednak się to odbiło w postaci trzech napadów lęku w ciągu ostatnich dwóch nocy. 

Dostałam też sygnały od innych i na terapii, jak i wczoraj na warsztatach, że: „jestem jakby inna, mniej ekspresyjna, wyciszona i bez emocji. Co jest dziwne w moim przypadku, że takiej mnie nie znają…”. I dzisiaj, gdy wszystkie fakty dodałam do siebie łącznie z moim snem z tej nocy. Mogę powiedzieć, że nie zdając sobie z tego do końca sprawy to jednak niebagatelne znaczenie miało też ciążące widmo wyprowadzki. Tej niewiadomej jeszcze – gdzie? I jak? Czas mija a ja nie wiem. Wciąż nie wiem…

I problem nie w tym, że jest jak jest. Ale raczej w tym co ja z tym zrobiłam. Mianowicie, ja znów starym zwyczajem weszłam w swój schemat i uciekałam od tego, odcinałam się, niby nie myślałam o tym itp. Znów to samo. Przecież wiem na poziomie świadomym, ja to wiem, że ucieczka nic nie daje. Wręcz przeciwnie to tylko powoduje właśnie narastający strach. Jeśli ja z tym nic nie zrobię – nie przegadam ze sobą albo z kimś, nie przepracuję, nie oswoję. To on sam nie zniknie, no nie, niestety! Ten niezaopiekowany strach przerodzi się w lęk i zaleje mnie w najmniej oczekiwanej chwili, a zwłaszcza w nocy. Bo w nocy jestem sama ze sobą bez żadnych innych bodźców i wtedy nareszcie jestem dostępna niejako.

Czując jednak gdzieś to w sobie znów wchodziłam w tryb przeczekania, czyli nic innego jak rola ofiary w moim wypadku. A tym bardziej mogę tak to wyraźnie zobaczyć, ponieważ pomogły mi też w tym wczorajsze warsztaty. Grając swoją rolę w scence używałam krzyku, agresji nawet z dużą dawką ekspresji i to pomogło mi wyrazić swoją złość. Wow! Tą złość, którą gdzieś tam tłumiłam w sobie wobec mojej sytuacji w jakiej jestem na tu i teraz: „bo nie wiem, gdzie się podzieję za 2 miesiące i parę dni…”. Więc najzdrowiej jak widać było się pozłościć. 

No ale żeby to zrobić, to trzeba wiedzieć, że tego się właśnie chce. A żeby wiedzieć to trzeba sobie pozwolić na skontaktowanie się ze sobą, na przeżywanie siebie a nie uciekanie w nieczucie.

Nieprawdopodobne, ale tylko jedno przychodzi mi do głowy, gdy jako kilkulatka uciekałam do lasu na długie spacery w samotności. Uwielbiałam to i ten czas dawał mi ukojenie i spokój. Wtedy uciekałam od czegoś co na zewnątrz było dla mnie za trudne do zniesienia. Czyli podobnie jak ostatnio. 

Różnicę stanowi fakt, że nie jestem już dzieckiem. Jestem dorosła i umiem oswoić swoje strachy, już to potrafię.

Jesteśmy wolni

Jesteśmy wolni

Usłyszałam takie słowa wczoraj na terapii ze strony terapeuty: „każdy z nas jest tutaj na swoich warunkach”. Odnosiły się one właściwie do naszego sposobu funkcjonowania w grupie. Jaki kto ma stosunek, czy mówi mniej czy więcej, czy uwalnia swoje emocje i w jakim stopniu, a może jest bardziej skryty, bo tak już ma. Ale u mnie te słowa poruszyły o wiele więcej. Odniosłam je do nas wszystkich i naszych wyborów na przestrzeni naszego życia. 

I mam taką refleksję. Jak często o tym zapominamy, jak często kierujemy się innymi bądź niepisanymi normami społecznymi, stereotypami. A tak właściwie jesteśmy wolni i każdy z nas ma wybór. Bo każdy z nas jest tutaj na swoich warunkach. Mamy wolną wolę. I też wierzę głęboko, że każdy z nas ma coś do zrobienia na tym świecie. Coś do załatwienia wręcz dla siebie i jednocześnie dla innych. Bo jeden nie istnieje bez drugiego. Jesteśmy, jak system naczyń połączonych oddziaływując wzajemnie na siebie. I to jest w człowieku piękne. Umiemy sobie pomagać, umiemy współpracować, umiemy kochać, choć nie zawsze nam to wychodzi. Ale mamy to w sobie.

Ja sama teraz mierzę się z decyzją: „czy mogę jednak zostawić rodziców i się wyprowadzić? Gdzieś daleko? Ale przecież ich nie zostawiam, jest siostra przy nich…” Ale na ile jest to mój lęk przed pójściem dalej a na ile: „ale powinnam, tu jestem pomocna, tu mnie potrzebują…”. A może jest to związane z moją tendencją do uzależniania się od ludzi, od miejsc? Czy rzeczywiście tak jest? Będę stawiać sobie pytania i szukać na nie odpowiedzi. Poprzyglądam się temu i sobie samej. 

A może znowu życie przyniesie mi odpowiedź…

Było warto

Było warto

Wczoraj miałam trudną sesję, czytałam swój życiorys na terapii. To taki rodzaj wiwisekcji. Czytam w grupie swoją historię, pojawiają się też emocje i następnie dostaję informacje z ich strony co im to robi, co myślą, co czują… Bardzo trudne, ale niejednokrotnie jednak odkrywcze a przede wszystkim uwalniające, oczyszczające i uzdrawiające co najważniejsze. 

Od psychoterapeuty usłyszałam słowa, że ja nie uzależniam się od tego co w środku, ale od tego co na zewnątrz. I jak zwykle trafione w punkt. Taka prawda. Rzeczywiście bardzo przywiązuję się do miejsc a zwłaszcza do ludzi. Lubię też mieć swoje rytuały i przyzwyczajenia. Czuję się wtedy bezpieczniej. A ostatnia moja reakcja na widok męża dała mi dużo do myślenia, zresztą te słowa padły właśnie tytułem komentarza między innymi do tej sytuacji. Więc tym bardziej przyjrzę się temu.

W innym miejscu usłyszałam, że mnie wystarczy dać kawałek a ja już jestem zadowolona. Niestety, tak. Byłam źle traktowana w dzieciństwie, dużo dawałam z siebie, więc gdy od mojego męża dostałam namiastkę uczucia, zainteresowania ja z tego zrobiłam miłość i weszłam w to. Tak bardzo chciałam kochać i być kochana…

Widzę, że w pierwszym cyklu terapii byłam bardziej skupiona na dzieciństwie i rodzinie mojego pochodzenia. A teraz odczuwam potrzebę pochylić się nad moim małżeństwem, rozwodem, który też był traumatyczny, nad kwestią mojego współuzależnienia. Czy wciąż i nadal je noszę w sobie? Mimo terapii sprzed lat w tym właśnie kierunku. Nie wiem, ale chcę się tego dowiedzieć.

Najbardziej wzruszyłam się czytając słowa dotyczące mojego syna: „wychowałam syna na wspaniałego człowieka, teraz mieszka za granicą, spełnia swoje marzenia podróżując po świecie i myślę, że jest szczęśliwy”. A to było moim największym marzeniem: „żeby był szczęśliwy mimo wszystko, mimo rozwodu i takich przeżyć i takiego ojca…”

I to nie są puste słowa, ponieważ wczoraj też, mój syn zadzwonił do mnie i zapytałam go wprost: „czy jesteś szczęśliwy?” A on odparł, że: „tak. Oczywiście, że tak.” I to jest prawdziwy miód na me serce… 

Było warto toczyć ten bój. Walczyć o siebie i tym samym o niego…

Schemat dramatu

Schemat dramatu

Mam się stąd wyprowadzić, zdecydowanie tak. Wczoraj wizyta u rodziców i powrót siostry mi to wyraźnie potwierdziło. Tu dla mnie nie ma miejsca. Mama doskonale się odnajduje w tych swoich schematach i gdy tylko pojawiła się siostra to weszła w rolę ofiary. Tam zawsze już tak będzie, bo oni tak funkcjonują od zawsze. Tak samo jak to, że oni nie chcą mojej pomocy.  Oni też nie chcą mnie prawdziwej, czyli tej zadowolonej, poukładanej, asertywnej… Bo oni mają własne dramaty. I chcą się w tych dramatach, żalach, pretensjach pławić i tkwić w nich. To jest ich schemat, tak chcą. To jest ich sposób na życie.

Tam nie ma normalności i nigdy nie będzie. A może to właśnie trzeba by było nazwać ich normalnością. Tak, właściwie tak. Przyjąć to i zaakceptować. Ale mimo wszystko wolałabym na to nie patrzeć i nie uczestniczyć w tym. Za bardzo ich kocham jednak by móc spokojnie patrzeć na to, jak oni się męczą. Wolę stąd wyjechać i nie być uczestnikiem tych dramatów. Zrobię im przysługę i sobie tym samym.

Niekiedy odejście jest najlepszym rozwiązaniem.

Strach i lęk

Strach i lęk

Miałam okazję być wczoraj w teatrze na przedstawieniu tanecznym dotyczącym niczego innego jak strachu „FearLess”. Piękny taniec, doskonałe wykonanie, wspaniała tancerka. Idealnie współgrające muzyka i światło. To wszystko razem było dla mnie głębokim przeżyciem. Odbierałam wszystkimi zmysłami to co widziałam, słyszałam… Uruchamiały się też emocje. Odbierałam to wręcz organicznie. Czułam jakby w każdej komórce mojego ciała dokonywała się swoista transformacja. 

I myślę po tym wszystkim, że strach z jednej strony jest nam potrzebny, bo nas ostrzega i dalej ochrania przed niebezpieczeństwem. Ale też może się stać osobnym tworem, czymś czego nie jesteśmy już w stanie okiełzać, ogarnąć w jakikolwiek sposób. Nagle jest czymś zupełnie nie naszym jednak w nas, bo obezwładnia, zniewala, ogarnia nagle w kleszczach lęku. A nie jeszcze strachu.

Lęk to jest już zupełnie inna historia. Lęk pojawia się bez żadnej przyczyny, znienacka zalewając umysł a dalej emocje i penetrując całe ciało dochodząc do duszy. I wtedy następuje zatrucie. Człowiek jest zatruty, niezdolny myśleć, czuć, żyć w prawdzie. Nie jest sobą wtedy. Jest tylko strachem zamienionym nagle w lęk. Ze strachem można jeszcze rozmawiać, pertraktować, można go oswoić. Z lękiem to jest o wiele bardziej trudniejsze i często nie do zrobienia. To jest już ten obcy twór trudny do okiełzania. On często żyje własnym życiem. 

Ale tak jak na wczorajszej scenie, tak i też w naszym życiu wszystko jest możliwe, bo nadal jesteśmy, trwamy. Bo karty naszego życia nadal są w użyciu. A człowiek jest aż kimś a nie czymś. A zwłaszcza nie jest tylko swoimi emocjami. Człowiek jest o wiele większy niż strach a nawet i lęk. Człowiek jest tutaj podmiotem, to jemu służą emocje. W każdym razie taki jest zamysł. Emocje są dla nas, żeby nam pokazywać azymut, prowadzić, ale tylko tyle i aż tyle. Niekiedy one wymykają się nam spod kontroli. Tak wiem, sama tak mam. Ale to powinno być wtedy zauważone i skorygowane, jeśli to nam nie służy. 

A zawsze przestają nam służyć nasze emocje, jeśli zaczynają żyć własnym życiem. Jakiekolwiek by one nie były. 

Jestem wdzięczna

Jestem wdzięczna

Czuję taką wdzięczność do życia, że dane mi było trafić na warsztaty teatralne. I mam dla siebie podziw, że mimo wszystko znalazłam w sobie na tyle odwagi i poszłam w to. Już blisko dwa miesiące zmierzam się sama ze sobą, ze swoimi lękami, kompleksami i fałszywymi przekonaniami na swój temat. I wciąż idę do przodu, rozwijam się, poznaję samą siebie. I na nowo też odkrywam innych wokół. 

Każdy człowiek jest wielką tajemnicą, jest jak książka, którą można czytać. Ale tutaj to robić można bez końca. Bo nasza historia zawsze jest w procesie i nigdy nie jesteśmy skończeni, zawsze można coś zmienić, coś dodać. Chyba, że osiągniemy koniec swojej wędrówki na tym świecie. Chyba, że…

Wczoraj przeżyłam kolejny taki piękny czas w naszym warsztatowym twórczym gronie. Uwielbiam tą pracę, zadania do wykonania, improwizacje, ćwiczenia pracy z ciałem… Uwielbiam to, że wtedy jestem w zupełnie innej czasoprzestrzeni, mam poczucie jakby świat wokół nie istniał. A w zamian czego jestem tylko ja i cała grupa we wspólnym procesie stwarzania na nowo. I to nie tylko naszego przyszłego przedstawienia, ale myślę, że głównie siebie. Stwarzamy siebie na nowo wchodząc w to co jest nam dane na tu i teraz. 

I tylko wtedy od nas zależy, ile z tego wyciągniemy dla siebie a tym samym dla świata. Bo ja tworzę ten świat. A cały świat jest zawarty równie we mnie jak i w Tobie. 

Cały ten świat to my, na tu i teraz.

Jesteśmy częścią całości

Jesteśmy częścią całości

Wróciłam na grupę. Tak, ale dopiero wczoraj na terapii poczułam, że rzeczywiście wróciłam do nich, że jestem z nimi i że jestem ich częścią. Mimo, że jesteśmy tacy różni, mimo, że nie zawsze nam jest blisko do siebie a nawet niekiedy reagujemy na siebie wzajemnie irytacją, złością. To wszystko jest właściwe i potrzebne. To jest też elementem leczącym. Grupa też jest jak rodzina, która, gdy trzeba to zruga, powie prawdę albo też i przytuli, wesprze, pomoże. 

Cieszę się, że wróciłam, tak teraz mogę tak powiedzieć. Ponieważ pierwszy dzień był bardzo trudny dla mnie, ale jak się wczoraj okazało, równie trudny dla pozostałych. I jednak świadomość tego jest uwalniająca, że inni też tak czują, że inni są podobni do mnie, że nie jestem sama.

Dzisiejsza noc była taka normalna, szybko zasnęłam i dobrze spałam tylko z jednym wybudzeniem, tylko. Jestem wyspana i wypoczęta. 

Jak bardzo potrzebujemy być częścią całości.

Ja bardzo jak widać. 

Nic więcej nie mogłam

Nic więcej nie mogłam

Jestem od wczoraj znowu w terapii, wróciłam na grupę. Zaczęło się i to z grubej rury, bardzo trudna sesja była, bardzo. Czyjaś, nie moja, ale nie da się nie odczuwać tego co nosi w sobie ten, który mówi, przeżywa, dotyka emocji ze swojej historii, mierzy się ze sobą z wysiłkiem

i bólem … Było mi bardzo ciężko, odczuwałam straszne emocje, zniewalające chwilami, pełne smutku i żalu, które niosły ze sobą przeogromne cierpienie i ból. W ciele czułam spięte barki, rozbolała mnie głowa i trzyma do dziś właściwie. I zaczęły mnie swędzieć łokcie. Tak mam w bardzo trudnych i stresujących momentach, ale to już odpuściło przynajmniej. 

Przez resztę wczorajszego wieczoru jeszcze wracały do mnie myśli związane z tą sytuacją.
I pomyślałam wtedy, żeby jakoś uciąć ten ciąg treści, że: „jeśli ktoś nie chce, żeby mu pomóc, to zostaw. Zostaw to i przestań myśleć i tak nic nie możesz. A ten ktoś niech zrobi co chce, jego wybór. Koniec. Zostaw to.”

I dopiero dziś dotarło do mnie, że wczoraj przeżywając tą osobę na sesji podświadomie przeżywałam męża i tak samo próbowałam jej jednak pomóc. Pomóc wbrew temu, że nikt
z zainteresowanych nie chciał tej pomocy, w każdym razie nie z mojej strony.

Byłam też wczoraj na pogrzebie mojej teściowej i miałam okazję zobaczyć męża i było mi go bardzo żal, bardzo. Widziałam jego ból i roztrzęsienie, to była przecież jego mama i wiem, że bardzo ją kochał. Złożyłam mu kondolencje, uściskałam go serdecznie mówiąc: „trzymaj się”. I znów byłam gotowa mu pomóc, znów czekałam tylko na jeden gest, słowo, zaproszenie a ja wtedy zrobiłabym wszystko, żeby mu ulżyć. Tak, teraz to widzę. Ale mój mąż… nie chciał
i nadal nie chce z mojej strony pomocy. Teraz pisząc to, nareszcie wyraźnie to do mnie dociera.

I tak, zgadzam się. Szanuję jego decyzje i tym samym szanuję jego. 

I nareszcie odczuwam spokój, bo wiem, że nic więcej nie mogłam zrobić. Niekiedy mniej oznacza więcej. I tak ma być. To jest właściwe.