Złamane życie

Złamane życie

Historia znów dała się odkryć dalej, bo uświadomiłam sobie co oznaczało wydarzenie z ostatniej niedzieli, gdy coś tam przygotowując w kuchni w samo południe, będąc na luzie, w cudownym nastroju nagle ktoś próbował wtargnąć do mojego domu. Uderzając pięścią, waląc się wręcz na drzwi i jeszcze szarpał klamką próbując je otworzyć. To musiał być jakiś silny mężczyzna, bo było to tak mocne i głośne.  Oczywiście musiał być pijany, na trzeźwo nikt tak się nie zachowuje. W pierwszej chwili podskoczyłam ze strachu, poczułam silne emocje lęku i walenie mojego serca tak mocne jak ten facet, który walił w moje drzwi. Burza myśli: „co mam zrobić? Nie, nie otworzę tych drzwi, nawet nie sprawdzę kto to, bo po co? Jakie to ma znaczenie? Żadne. Ale spokojnie, przecież jeśli sobie nie pójdzie możesz zadzwonić na Policję, spokojnie, tylko spokojnie…”. Gdy hałas ucichł nagle poczułam ogromną złość na tą sytuację, na alkohol, na pijanych mężczyzn, na tą rzeczywistość, w której żyję, na to środowisko, w którym teraz mieszkam. Myślałam wzburzona: „żeby w niedzielę w ciągu jasnego dnia, taka sytuacja, ktoś próbuje wtargnąć do mojego domu, nie wtargnąć, wyważyć drzwi właściwie, nie! Nie dam się wystraszyć. Nie, nie pozwolę na to, żeby jeszcze się bać, koniec z tym, koniec z lękiem, nie dam się… przecież zawsze mogę zadzwonić na Policję i zrobię to, jeśli trzeba będzie zrobię to! „

Gdy usiadłam i ochłonęłam z tych emocji to przypomniałam sobie, kiedy coś podobnego przeżyłam pierwszy raz i o co wtedy chodziło. Jako małe dziecko właściwie od urodzenia do okresu 4 lat mieszkaliśmy z dziadkami, a jak już wspominałam mój dziadek miał melinę, sprzedawał alkohol.  Dziadek też lubił wypić jak też i mój ojciec a babcia była sparaliżowana. Więc gdy po libacji obaj panowie spali, a pijani mężczyźni dobijali się ostro do drzwi chcąc kupić kolejny alkohol, to jedyną osobą wtedy była moja mama, która mogła sprzedać im to co chcieli, żeby sobie w końcu poszli. Ona musiała wstać z łóżka i to zrobić, żeby powrócił na nowo spokój tamtej nocy. Ja tam byłam, ja to przecież słyszałam, to mnie budziło, ja czułam te emocje mojej mamy, ja tym właśnie nasiąkałam, taki był mój mały świat. Świat pełen lęku i zagrożenia, wszystko się zgadza i zaczyna być jasne.

Mój dziadek też miał swoją historię i swoją traumę, jako dojrzały mężczyzna osiągnął już sukces, miał duży zakład ślusarski, zatrudniał ponad 50 czeladników, był bardzo dobrym fachowcem, wręcz artystą w tym co robił i dobrze mu się powodziło. Miał już dwójkę dzieci, gdy zmarła na gruźlicę jego pierwsza żona, następnie nacjonalizacja przemysłu w czasach komunizmu zabrała mu wszystko co miał. Zatrudnił się gdzieś i chciał żyć dalej poślubił moją babcię i przeprowadził się tutaj z tamtego dużego miasta. Po jakimś czasie dostał wylewu i jako w połowie sparaliżowany i niesprawny trafił na rentę inwalidzką, która oczywiście nie była wysoka i nie wystarczała na przeżycie. Żeby dorobić zaczął sprzedawać alkohol, w latach 70-tych to było powszechne, sklepów nocnych wtedy nie było.

Żal mi jest mojego dziadka, żal mi tego złamanego życia i niewykorzystanych możliwości, żal mi jego straconego talentu a zwłaszcza mi żal tego człowieka, którym był a którym mógłby być, gdyby życie potoczyło się inaczej. Płaczę nad nim i nad sobą, bo tak często oceniałam go jako nerwowego, porywczego i złego. Tak myśli dziecko – czarne albo białe. Ale przecież pamiętam doskonale, gdy w kuchennym kredensie na szklanym spodeczku trzymał jakieś drobne grosiki i dawał mi je na lody albo na kino. Dostawałam też od niego zimne ognie w święta, uwielbiałam wpatrywać się w te błyski ogników i cieszyłam się tym prawdziwie. Dziadek też hodował kanarka na balkonie który pięknie śpiewał. Ten człowiek miał też swoją wrażliwą i dobrą część. To takie smutne, tak bardzo mi smutno, nie umiem jeszcze nazwać tego co czuję i ponazywać do końca to co właśnie odkryłam, ale na pewno jest mi strasznie przykro i jedyne co mogę, to przeżyć to na nowo pozwalając sobie na to co czuję i na pojawiające się łzy…

Dać sobie to czego zabrakło kiedyś

Dać sobie to czego zabrakło kiedyś

Dotarło do mnie, że przeżywam mężczyzn w jakiś specyficzny sposób, oni wydają się dla mnie niebezpieczni, zagrażający właśnie. No ale cóż się dziwić, jeśli na co dzień w tym środowisku, w którym mieszkam i z którego też pochodzę spotykam się z niechęcią z ich strony, nieraz z agresją w oczach. To są mężczyźni uzależnieni od alkoholu, mający problem ze swoim istnieniem i zagubieni życiowo więc gdy widzą kobietę, która sama mieszka i sama jeździ samochodem to w ich oczach oznacza to już wyższy status społeczny i nie podoba im się. Pokutują tutaj jeszcze nadal i niestety takie przekonania: „no bo co? Baba i tak se radzi, no jak to, jak tak może być? Ona powinna siedzieć w chałpie, dzieci rodzić i obiod ważyć, no i czekać na chłopa, zawsze czekać na chłopa…”. Nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale ostatnio to wyszło po przeprowadzeniu kilku rozmów telefonicznych z mężczyznami właśnie. Dzwonili oni z firm handlujących samochodami i w sposób manipulujący próbowali na mnie wymóc decyzję o spotkaniu w ich siedzibie celem kupna mojego samochodu. No ale wiadomo chodziło o to, żeby dać mi połowę wartości, wtedy oni przecież zarabiają.  Źle znosiłam te rozmowy w ostatnich dniach, budziły wręcz we mnie agresję i gdy zaczęłam się temu przyglądać to doszłam do wniosku, że wynika to z tego pierwszego, z tego, że wywodzę się z takiego środowiska, gdzie samodzielna kobieta nie jest mile widziana. I gdy wyczuwam w kontakcie z mężczyzną, że w jakiś sposób chce na mnie wywrzeć jakąkolwiek presję to cała się jeżę, jakby odzywa się wtedy ten pierwszy głos mający związek z moją historią pochodzenia zabraniający mi być sobą, więc moja reakcja jest taka nad wyraz i niewspółmierna do sytuacji. Poza tym nienawidzę manipulacji, nienawidzę!

Wśród uzależnionych, słabych i tych zagubionych życiowo mężczyzn widzę jeszcze takie zjawisko, oczywiście nie wszyscy to mają, ale ci bardziej agresywni zazwyczaj tak, że traktują kobiety przedmiotowo, one są po to, żeby im właśnie służyć i dogadzać, one są dla nich po prostu. I mają oni tylko dwa schematy działania. Albo wywieranie presji słownej czy też nawet fizycznej, bo na czymś im zależy i nawet są skłonni wtedy wypowiedzieć jakieś bardziej miłe słowo. Albo wyrażają otwarcie i bardziej wyraziście agresję słowną bądź fizyczną, gdy nie dostają tego co chcą. Tak czy inaczej nazywam to wciąż manipulacją i może też, dlatego jestem na nią tak wyczulona. Żyłam kiedyś z uzależnionym mężczyzną, przeżyłam to o czym opowiadam nie raz i to nie tylko z jego strony.

Przez większość mojego dorosłego nazwijmy to tak, życia mieszkałam w dobrym i bezpiecznym miejscu, ale od przeszło dwóch lat mieszkam tutaj, skąd właśnie pochodzę, stąd wywodzi się też mój ojciec i cała jego rodzina, tu są moje korzenie z tej jednej strony. I myślę, że nie ma w tym przypadku, myślę, że tak miało być. Odczuwam wyraźnie i widzę wręcz, że sytuacje, obrazy, które przeżywałam w dzieciństwie od mojego niemowlęctwa odgrywają się, materializują właśnie tu i teraz, ale zwłaszcza tutaj. I to pomaga mi przypomnieć sobie co działo się wtedy, jak wyglądała tamta rzeczywistość małego dziecka, to mi odkrywa moją historię, która przecież jest konieczna do procesu terapii. Więc to miejsce, miejsce mojego pochodzenia, od którego zawsze chciałam uciec teraz mi pomaga, teraz – na ten czas jest najlepsze na świecie. Jak widać od przeszłości nie uciekniesz, bo nie da się uciec przed sobą samym.

Moja przeszłość to ja. I dopóki jej nie poznam, nie zaakceptuję, bo nie ma innej drogi i nie przeżyję jeszcze raz swoich emocji to nie wyjdę z tego przeklętego świata do życia w spokoju i radości, do życia w pełni. Tak jak tego pragnę.

I cały sekret tkwi w tym, że wtedy przeżywałam te straszliwie trudne emocje lęku i zagrożenia jako mała bezbronna dziewczynka zdana na innych, na tych którzy zawiedli, ci którzy powinni troszczyć się i ochronić nie zrobili tego, bo sami nie umieli ochronić siebie. Zawiedli. Ale teraz jestem dorosłą kobietą i gdy pozwolę sobie na przeżycie tych samych emocji jako dorosła to sama mogę sobie dać ochronę i wsparcie, bo już potrafię.

I na tym polega w tym wypadku element leczący i całkowicie zmieniający perspektywę, na tym między innymi polega psychoterapia. Odkryć, przypomnieć sobie, zwerbalizować najlepiej, przeżyć jeszcze raz z własnymi zasobami, bo je mamy jako dorośli i zaopiekować się sobą, dać sobie to czego inni nam kiedyś nie dali.

Walka o przetrwanie

Walka o przetrwanie

Miałam wczoraj sesję, oczywiście było dużo płaczu i bólu, ale też dowiedziałam się czegoś. Mianowicie, że to przed czym całe życie uciekałam to i tak jest we mnie, to mnie toczy jak robak, niszczy, zabija.  W dzieciństwie ojciec i matka powtarzali: „jak wy dacie sobie radę? W życiu nie ma lekko; zobaczysz, z dupy ci będzie kapać…”. Taki przekaz miałam powtarzany jak mantrę. Pamiętam, że po maturze byłam rzeczywiście wystraszona co to będzie, gdzie znajdę pracę, jak sobie dam radę itp. Tak, byłam wtedy wystraszona. Ale z drugiej strony zawzięłam się i walczyłam ze wszystkich sił i powtarzałam sobie „ja wam pokaże, zobaczycie, że będę szczęśliwa w życiu…i dam radę”. A po latach okazało się, że te słowa się spełniły, bo od pewnego czasu żyję w ciągłym zagrożeniu i lęku jakbym była w stanie wojny, walki. Jakiekolwiek działanie wiąże się u mnie z napięciem, pojawiają się moje trudności, bo ja to działanie podejmuję jak wyzwanie, jak bitwę. Czy to gotowanie obiadu, czy sprawy dnia codziennego bądź kwestie zawodowe, nieważne co i tak wszystko przeżywam podobnie. Jak walkę o przetrwanie, o przeżycie… No i tak jak mi przepowiedziano dawno temu tak też wszystko co robię przychodzi mi z ogromnym trudem, poświęceniem. Wcale nie jest mi lekko, tak jak mówili, tak się stało.

Nie da się tego zrozumieć bez opowiedzenia choć części mojej historii. Pierwszy obraz widzę – ja jako małe dziecko, mogłam mieć wtedy nie więcej niż 2 latka. Miałam zwyczaj przesiadywania pod stołem, gdzie skubałam naprzemiennie swoje gipsy i też kocyk robiąc kulki w małych paluszkach. Babcia i inni wokół pytali śmiejąc się: „co ty tam robisz? Znów kulki na wojnę?” Trochę już starsza słyszałam rozmowy babci z ciocią o przepowiedniach Królowej Saby, o zbliżającym się końcu świata, o wojnie która ma nadejść. Jako 7-latka i później uwielbiałam spacerować po lesie, ale gdy tylko słyszałam odgłos przelatującego samolotu to chowałam się przerażona w obawie, że zaraz spadną bomby. W nocy miałam często koszmary na temat wojny, że uciekam, że się chowam… W telewizji w tamtych czasach ciągle leciały filmy wojenne „Czterej pancerni” itp. Moj tata, odkąd pamiętam powtarzał nam przy posiłkach: „dzieci jedzcie, bo wojna będzie, jak ten gruby zdąży schudnąć to ten chudy umrze”. I ja w to wierzyłam, ja jadłam, ile się dało, do końca, aż poczułam ucisk, że więcej już nie zmieszczę. Posiłki w domu rodzinnym były w atmosferze takiego napięcia, w takim poczuciu zagrożenia, że to wyglądało jak oblicze cichej walki albo i nawet otwartej bitwy, różnie. Tak wyglądała rzeczywistość mojego dzieciństwa. I myślę, że fakt prostowania – ćwiczenia moich małych nóżek od momentu, gdy miałam niespełna miesiąc przez okres do 2 lat też miał i ma szczególne znaczenie. Tak długo byłam poddawana cierpieniu, bólowi przez najbliższą mi osobę, która wtedy stawała się oprawcą, agresorem. To też była dla mnie forma walki przecież.

Nie bez znaczenia jest fakt, że na tym stole z dzieciństwa zazwyczaj stał alkohol, często zdarzały się libacje, mój dziadek miał melinę. Kłótnie, agresja, napięcie – tam żyłam od urodzenia do 4 lat a potem przeprowadziliśmy do domu pod lasem, gdzie też był alkohol, ale o wiele rzadziej, bo wiązało się to tylko z okazjami typu urodziny itp. Co nie oznacza, że na co dzień było miło, niestety nie. Tam było cicho i zimno, mamy albo nie było albo była wiecznie zajęta i niedostępna. A ojca się bałam i unikałam jak mogłam. Ojciec bił mnie żyłą przyniesioną z kopalni, to taki twardy kawałek czarnej gumy gruby na 1 cm… Tym bił mnie, kilkuletnią dziewczynkę – czyż to nie wyglądało jak obraz prawdziwego oprawcy? 

I to mam zapisane w ciele, w moich szlakach neuronowych, tak funkcjonuję żyjąc w poczuciu zagrożenia i ciągłej walki o przetrwanie, o przeżycie. W czujności, w napięciu, czy aby znów się nie zacznie. Tak to czuję. Tak to teraz widzę.

Potrzeba akceptacji

Potrzeba akceptacji

Wczoraj byłam u rodziców na niedzielnym obiedzie, potem kawa i było tak dobrze, tak normalnie i po długim spacerze z siostrą, zostałam właściwie do późna. Czyli udało się jednak, ponieważ miałam takie założenie na tą wizytę, żeby się w trakcie niej nie zdenerwować, nie ulec innym wokół tylko być wierną sobie zgodnie ze słowami: „nic ani nikt nie ma prawa decydować o moim samopoczuciu, to ja wybieram co czuję, jak się zachowuję i co myślę”. Tylko raz poczułam wściekłość, gdy tata znów swoim zwyczajem użył słowa: „bieda” ale gdy to poczułam i miałam tego świadomość to po prostu puściłam to, poszło a ja zostałam w tym punkcie, w którym byłam wcześniej, rozmawiałam wtedy z mamą pokazując jej mojego bloga. Dałam jej też  do przeczytania tekst wpisu, w którym pisałam o jej pamiętniku i użyłam jego fragmentu. Z uwagą przeczytała, ale nic nie powiedziała, nic.

Powtórka z dzieciństwa – ja się dziele sobą a ona nic na to, nic na mnie tym samym, ściana. I tak się pocieszam, że gdy rozwinęłam temat tłumacząc moje motywy pisania tego bloga, to jej postawa wyglądała chociaż na przychylną i nie było słów dezaprobaty, co istotne. Jak ważne jest dla mnie jej błogosławieństwo, jej opinia, postawa wobec mnie, jak bardzo!!! Jestem dorosła i mam prawo do własnych wyborów a wciąż szukam jej akceptacji, patrz miłości… Znów wracam myślami do faktu, że jednak to jest dla mnie ważne, bo jest, bo nie chcę, żeby cierpiała z powodu tego, że o niej piszę, o innych z rodziny i dlatego chcę, żeby znała moje intencje i je rozumiała a najlepiej akceptowała. Może do tego dojdzie, może to jest proces, może tak.

Albo, albo

Albo, albo

Problemy, troski powodują stan niepokoju, lęku, zagrożenia, pojawiają się natrętne myśli, uporczywe siejące widmo niepowodzenia, rozkminiające różne scenariusze, itd. To działa jak lawina, która mnie zalewa i pochłania a ja nie jestem w stanie nic zrobić, nie mam siły się przeciwstawić, chyba nawet nie mam takiej świadomości wtedy, tam, w tym miejscu, gdy się to dzieje. Wtedy czuję się zaszczuta jak pies, zbita, pokonana, słaba bez nadziei, poddana… Płaczę i zastanawiam się, dlaczego tak łatwo ogarnia mnie cały ten syf? Dlaczego się temu poddaję, skąd we mnie tak mało odporności??? Kiedyś góry przenosiłam, tyle wiary we mnie było i samozaparcia. Co się stało, że tak mam? Dlaczego tak bardzo się boję? Przecież śpię, mimo tych trudnych sytuacji, emocji to ja jednak przesypiam całe noce. To jest wielki sukces. Śpię i to bez wspomagaczy. 

Po raz kolejny widzę, że dobrze funkcjonuję, gdy jest dobrze, gdy wszystko układa się po mojej myśli i nie ma żadnych niepokojących sytuacji. Ale gdy tylko pojawia się coś większego, to się sypię i wchodzę na stare tory funkcjonowania. Nie radzę sobie z rzeczywistością, po prostu. Przerasta mnie ona powodując tym samym przeciążenie mojego układu nerwowego. Czuję stres czego efektem między innymi znów są zaburzenia jelitowe a nawet krwawienia, tak było w ciągu ostatnich dwóch dni. Ten objaw pojawia się u mnie tylko w tych ekstremalnych sytuacjach i to mnie martwi oczywiście bo widocznie było grubo ze mną już, że ciało aż krwawiło. 

Mówię sobie: „albo się laska weźmiesz do kupy albo popłyniesz, masz albo, albo…”. Bardzo chcę wybrać dobrze, wybieram siłę, moc, skuteczność i chcę mieć poczucie spokoju i radości, tego pragnę, to wybieram. Jest kolejny poranek, zawsze piszę rano, tuż po wypiciu kawy a jeszcze przed śniadaniem. Wtedy najlepiej widzę dzień poprzedni i zazwyczaj łatwiej mi z nadzieją spojrzeć na ten nadchodzący, zobaczymy co dzisiaj będzie, jak się sprawy potoczą.

Jakkolwiek by się one nie potoczyły to ważniejszą kwestią jest jakie reakcje moje będą na to i jakich wtedy wyborów dokonam. Cokolwiek się nie stanie, ważne jest to co ja z tym zrobię. Wydaje się, że wszystko zależy ode mnie, że to w moich rękach jest a nie w cudzych. Tak działa dorosły kierując się własnymi kryteriami a nie poddając się okolicznościom. Chcę tak właśnie działać i nie poddawać się emocjom, strachom, lękom, frustracji… 

Wybieram rolę dorosłego, jestem dorosła i o tym właśnie chcę pamiętać.

Zagrożenie

Zagrożenie

Wczoraj podjęłam decyzje o sprzedaży samochodu i zaczęłam działać w tym kierunku, wiadomo – przygotowanie ogłoszenia, dokumentów, zrobienie zdjęć itp. Niby nic, niby wiadomo, robiłam to nie raz, wiem o co chodzi i w sumie jak się okazało jestem w tym dobra – tak mówi tata. Ale ja i tak czułam napięcie, stres, lęk, ogólnie rzecz ujmując zagrożenie, wyraźnie czułam zagrożenie i to jest chyba źródłem tych pierwszych odczuć. 

Dlaczego, dlaczego tak szybko wpadam w taki stan? Który jest na prawdę niefajny, bo wiąże się z tym, że automatem się śpieszę, jakby mi coś miało uciec, czuję takie napięcie w ciele, że powinnam szybko, sprawnie i skutecznie, i najlepiej wszystko już, na teraz. A tego się nie da, po prostu niemożliwe. W takich sytuacjach włącza mi się niepokój a jakże i wtedy mam problemy z koncentracją, z pamięcią, trudno mi się ogarnąć…. Pojawiają się znów wkręcające i natrętne myśli – zagrażające myśli: „a co, jeśli ten kupiec okaże się niebezpiecznym człowiekiem? Oszustem? Gdzie spiszemy umowę? Jak mam go wpuścić do domu, niech to nie będzie mężczyzna, niech to będzie kobieta, tak chcę kobietę. Jaka płatność, gotówka? A może przelew…”

Widać z tego, że sama znowu strzelam sobie w kolano, nie, nie chce już tak nawet mówić, uważam, że słowa mają moc. Skreślam te słowa. W zamian powiem: „Kochana popełniłaś błąd, zdarza się każdemu, rozumiem, sprzedaż samochodu to poważne przedsięwzięcie, miałaś prawo poczuć lekkiego stresa, ale to nic strasznego. Będzie dobrze, oddychaj, odpręż się, wyluzuj, puszczaj, puść te wszystkie emocje i spróbuj to wydarzenie przyjąć jak przygodę, kolejną przygodę w twoim ciekawym życiu…” 

I w to chcę wierzyć. Kiedyś usłyszałam gdzieś takie słowa: „wiara czyni mistrza a mistrz czyni cuda”, niech tak się stanie…

Dopasowywanie się

Dopasowywanie się

Wczoraj na terapii usłyszałam słowa, że mam schemat dopasowywania się do innych. I tak rzeczywiście jest, trafione w punkt.

Żeby przetrwać w środowisku jako dziecko musiałam się dopasowywać a potem już tak zostało. Nasze przekonania, wiedza o nas samych i świecie wynikają z oczekiwań wobec nas najpierw naszych rodziców tworząc obraz rzeczywistości, z której sami już potem budujemy schematy zachowania. Metodą kalki, bo wydaje nam się, że tak trzeba, że ci inni wokół nas w dorosłym już życiu też tego oczekują. I jeśli ja kiedyś spełniałam życzenia innych, mało tego cała moja uwaga była skierowana na nich a nie na siebie zapominając o swoich potrzebach, to ten schemat z dzieciństwa jest bardzo silny. Coś wiem na ten temat. I to się odgrywa u mnie przez cały czas w różnych miejscach i z różnymi ludźmi. To samo robię w grupie terapeutycznej, to samo robiłam w pracy, tak samo reaguję w relacjach z przyjaciółmi itp.

Już to wiem, już to widzę…

Uzależnienie od lęku i napięcia

Uzależnienie od lęku i napięcia

Dlaczego nadal czuję ten lęk, czy to jest jakiś rodzaj uzależnienia? Tak długo czułam napięcie i lęk, niepewność i strach, zagubienie i rozpacz… A teraz gdy jest lepiej, bo zdarzają się dobre sny, noce, które dają regenerację i wypoczynek, wtedy dni też bywają lepsze. Po co mi ten lęk? Po co to napięcie? Wypoczęta i zrelaksowana mam chwile a nawet dłużej – taki stan, w którym zdaję sobie sprawę, że jest mi dobrze, po prostu mi dobrze. Rozkoszuję się tą chwilą. I to zdarza mi się zazwyczaj rano, gdy jeszcze spokojnie pijąc kawkę rozmyślam i cieszę się kolejną dobrze zaliczoną nocą mając nadzieję, że tak już zostanie.

W ciągu dnia, już później gdy zaczynam działać i od razu przychodzi mi do głowy – gdy zaczynam tym samym się śpieszyć, bo działanie zawsze kojarzy mi się z pośpiechem. Tak, zawsze tak miałam, cokolwiek robiłam, czy to w pracy, czy w domu to musiało być szybko, sprawnie, efektywnie i z sukcesem! Nawet miałam takie przekonanie, które pielęgnowałam w myślach: „jeśli coś robię obojętnie co, to wkładałam w to całe swoje serce i chcę, żeby to było zrobione najlepiej jak potrafię”. Niby fajnie brzmi, ale jak bardzo wyśrubowane oczekiwania ujawniają te słowa. Jak bardzo musiałam się ze sobą męczyć i jak wiele frustracji musiało to ze sobą nieść, ile konfliktów wewnętrznych… Sama sobie kręciłam taki bicz, wychowana w domu, w którym na miłość, patrz zaledwie jakąś uwagę musiałam zasługiwać poprzez posłuszne wykonywanie swoich obowiązków, które zazwyczaj miały nieznośną tendencję wzrostową, bo miałam młodsze rodzeństwo i wiadomo z czym to się wiąże.

Pośpiech to jest czynnik nakręcający u mnie spiralę lęku, to tak jakbym nagle znów automatem przeniosła się w tamten świat, w tamtą rzeczywistość wystraszonej dziewczynki, że nie podoła, że zawiedzie. Tam, wtedy miałam za dużo obowiązków, za mało czasu i nierealne oczekiwania rodziców (zwłaszcza matki, ojciec był zwykle nieobecny). Nierealne, ponieważ nawet jeśli zrobiłam najlepiej jak umiałam to i tak mama była niezadowolona i tak było źle. Więc choć starałam się, to i tak nie umiałam temu sprostać. Jakie to musiało być dla mnie trudne, dla 12-letniego dziecka, bo wtedy zaczęłam mieć jeszcze więcej na głowie ponieważ pojawił się na świecie mój brat.

Ale co ciekawe teraz dostrzegam, że w pracy zawodowej, która była dla mnie również dużym wyzwaniem i polem do zdobywania nowych umiejętności też odtwarzałam ten sam schemat „dawania siebie na maksa i to w dużym pośpiechu i zawsze lęku, żeby wyszło dobrze”. A i tak, po fakcie, po odniesionych jakichś swoich sukcesach zwykłam mówić: „udało mi się”. Nie: zapracowałam na to, tylko udało mi się – znamienne. I słowo na maksa, tak to też jest mi bardzo znajome, uwielbiałam to słowo i taką dynamikę, jeśli już to na maksa… Uświadamiam sobie teraz dopiero, ile w tym jest ryzyka, walki, samozaparcia, trudu, niepewności i co za tym idzie, ile lęku. Od tak wysokich emocji byłam i nadal jak widać jestem uzależniona, bo takie skrajne emocje miałam na co dzień fundowane w dzieciństwie naznaczonym domem z problemem alkoholowym. I jeszcze na dodatek z matką, która nie umiała z tym nic zrobić a w zamian była niedostępna emocjonalnie, oskarżająca (to zawsze moja, nasza tzn. dzieci wina była, że jest jak jest…), nieadekwatnie wymagająca, manipulująca, szukająca zawsze winnych itp. 

Wyraźnie to też identyfikuję nawet w czasie mojej ostatniej pracy, wiecznie się śpieszyłam z wykonywaniem różnych czynności, śpieszyłam się żyjąc w napięciu, ogromnym stresie, mimo że nikt tego ode mnie nie wymagał, nikt! Ja miałam na to tyle czasu, ile trzeba było, tam pośpiech był niepotrzebny wcale, ale stare nawyki dawały o sobie znać. Wtedy tego nie widziałam, nie widziałam. Ciekawa jestem jak wiele jeszcze jest ukryte i co? I ile pracy własnej jeszcze przede mną? Obiecuję sobie, że nie będę się śpieszyć, że od dziś cokolwiek będę robić to ze spokojem i z poczuciem, że mam czas na wszystko co jest mi potrzebne. Tego postanawiam się trzymać. Zobaczymy co z tego wyjdzie…

Małe sukcesy

Małe sukcesy

Czuję spokój i jest mi dobrze, wyspałam się, mimo że nie od razu zasnęłam, ale jeśli to się obywa bez tabletek to i tak uważam to za sukces. Więc mogę sobie pogratulować i się cieszyć. Tak, czuję też radość. Kolejna noc zaliczona bez wspomagaczy.

Chociaż było blisko, już mi nogi chodziły znajomo napięte, ten nerw obecny i napięcie oraz zaraz za tym lęk, znowu lęk… Pojawiające się myśli: „znowu to samo, nie! Nie to samo, nie byłaś jeszcze w toalecie, spokojnie, nic się nie dzieje, będzie dobrze, zaśniesz… Nie chcę brać Hydroxizinum, nie chcę do tego wracać. Spokojnie, masz czas, nigdzie jutro rano specjalnie nie wstajesz, nie śpieszysz się, bez paniki, masz mnóstwo czasu, możesz długo zasypiać… A co było takiego co mogło to spowodować? Może skalpel zrobiony za późno, bo skończyłam go po 20.20, może to ten wysiłek? Nie powinnam przecież ćwiczyć tak późno… Przestań o tym myśleć, wyluzuj, odpuść, pomyśl o tym fajnym filmie, oddychaj głęboko, odpręż się, jesteś bezpieczna, mamy czas, jest dobrze, puszczaj…”

I w którymś momencie puściłam, bo przecież zasnęłam jakoś. I spałam na tyle długo, że się wyspałam.