Zmiana

Zmiana

Na tym zdjęciu, jak i na wszystkich następnych pozostanie widok z mojego okna, który niby taki sam a zmienia się przecież codziennie a nawet z godziny na godzinę. Zmieniające się niebo, niby to samo a ciągle inne. Różnie na nim układa się światło pochodzące od słońca, chmury, ich kolory i kształty lub nawet ich brak – życie czyni go innym. Tak samo jak robi to z nami. Jesteśmy ciągle w procesie zmiany, zmiana jest naszą nieodłączną częścią. Tak jak odnawiają się komórki naszego ciała tak samo jest z naszym nastawieniem, zachowaniem, rzeczywistością wokół jak również z naszą psychiką a ta z kolei dla mnie zawsze będzie odzwierciedleniem naszej duszy. 

Proces terapii zakłada ciąg zmian składających się na pożądaną przeze mnie transformację.
I może to mieć wtedy miejsce, gdy sięgam do swojej historii zmierzając się z tym co zapomniane, przemilczane, trudne a nawet bolesne. Tak, mimo, że nie jest łatwo otwieram się na tę zmianę wierząc w to, że przyniesie mi zdrowie i lepsze jutro. Poddaję się życiu tak jak to niebo na zdjęciu.

Niech ono będzie tego symbolem i obym nigdy o nim nie zapomniała, nawet gdy będzie mi ciężko. Zmiana jest dobra, zmiana jest życiem, życie jest dobre, mimo że niekiedy trudne, ale zawsze dobre, bo tak ma być…

W to chcę wierzyć.

Mała zalękniona dziewczynka

Mała zalękniona dziewczynka

Tak dzisiaj Wigilia a ja dalej mam coś do napisania i przepracowania. Nadal moja głowa pracuje a serce jest niespokojne. Niestety. Wczoraj wzięłam sesję i powiedziałam o tych kilku ostatnich trudnych dniach i moich odczuciach. 

Usłyszałam, że nadal tkwię w schemacie matkowania im wszystkim, że czuję się za nich wciąż odpowiedzialna, że widać po mnie, że jestem już tą rolą umęczona i że rzeczywiście to jest nie do udźwignięcia a ja robię to od tylu lat. Czas już przestać. Usłyszałam nawet, że jestem marionetką w ich teatrzyku. 

Też padło, że może projektuję na nich swoje lęki? Zatroskana o nich czy sobie poradzą beze mnie, nie mam wtedy dostępu do siebie z pytaniem, czy ja sobie poradzę w nowym miejscu po przeprowadzce? Może tak, przyjrzę się też i temu.

W trakcie tej sesji uświadomiłam sobie rzeczywiście, że bardzo jestem z nimi, za bardzo, w sensie z moimi rodzicami i siostrą, z tą trójką. Moje myśli, energia, uwaga są skierowane na nich a nie na mnie. Tak właśnie się to dzieje jak u osoby współuzależnionej – klasyka przypadku. I też dlatego u mnie tyle emocji i złości na nich, bo z jednej strony już wiem, że ja chcę być ze sobą w swoim życiu, bo tego potrzebuję i mam tego właśnie świadomość a z drugiej strony ja dalej chcę ich zmieniać, bo gdyby byli inni to ja mogłabym spokojnie wyjechać tam, gdzie chcę. A oni są jacy są i to mnie wkurza. Ale nie dość tego to ja jeszcze odczuwam poczucie winy, że oni tacy bezradni, że tak mnie potrzebują a ja chcę się wyprowadzić, ja chcę ich zostawić. I co jeszcze? Ja chcę zająć się sobą?! Nieładnie! Tak mamusia cię wychowała? No nie mamusia chciała, żeby być przy niej aż do końca przecież… Od razu mi się wkręca w mózg… 

Ktoś powiedział też, że może to moje projekcje i lęki a oni sobie dają radę teraz i dadzą w przyszłości. I też, że oni wszyscy są dorośli przecież. 

Po tej sesji poczułam ulgę, że mogłam się tym podzielić i że rzeczywiście dostałam konkretne informacje w temacie: co ze mną nie tak? Co robię źle? O co chodzi? Bo mam dobre chęci przecież bo ich kocham itp. a wszyscy są nadal niezadowoleni łącznie ze mną. Wiedziałam tam gdzieś w środku, że coś jest też po mojej stronie, ale w tych emocjach nie mogłam tego tak namierzyć, tak celnie po prostu. Trudno być samemu sobie lekarzem, trzeba się zobaczyć w oczach drugiego. 

Reasumując to najważniejszym u mnie problemem jest schemat bohatera rodzinnego nadal odgrywany niestety jak widać na załączonym obrazku. Wciąż czuję się za nich odpowiedzialna i co za tym idzie odczuwam poczucie winy wobec nich, że chcę się zająć sobą i swoim życiem. 

I to mnie tak bardzo zżera i niszczy, ponieważ nie da się wziąć odpowiedzialności za drugą dorosłą osobę, to jest nie do zrobienia, bo ona ma wolną wolę tak samo jak ja i jak każdy z nas. Odpowiedzialność można wziąć tylko za swoje dziecko co najwyżej, które jest jeszcze zależne od nas, czyli niepełnoletnie. A poczucie winy jest bardzo niszczące i destrukcyjne na dłuższą metę, ponieważ wiąże się z poczuciem wstydu. I tak też jest u mnie – gdy czuję się winna to od razu jakby automatem się wstydzę tego co zrobiłam, jaka jestem… A gdy się wstydzę to jest mi smutno i wtedy znajome koło nazwane w poprzednich wpisach jako „zaklęte koło” się zaczyna toczyć i zagarniać mnie tam, gdzie nie chcę. Nie chcę na poziomie głowy, na poziomie mojej świadomości, ale emocje żyją własnym życiem i gdy to zaczyna się dziać to koło toczy mnie jakbym nie była wtedy sobą tą dorosłą, lecz dzieckiem.

Tak, czuję się wtedy jak dziecko, jak ta mała dziewczynka zalękniona i zostawiona sama sobie w poczuciu zagrożenia. I stąd tyle lęku u mnie i te problemy ze spaniem. Może odkryłam właśnie mechanizm działania moich stanów lękowych. Może tak. Przyjże się temu jeszcze.

Najpierw kochać siebie a potem tego drugiego

Najpierw kochać siebie a potem tego drugiego

Wczoraj, gdy ledwo się pozbierałam emocjonalnie i psychicznie po tych ostatnich wydarzeniach zadzwonił do mnie tata z prośbą żebym kupiła jeszcze szynki i jakieś tam inne wędliny. To nic, że ja mam inne plany na ten dzień, to nic, że wczoraj byłam w sklepie i dzwoniłam z pytaniem, co jeszcze kupić. On ma swoje scenariusze w głowie. Odparłam, że nie, nie mam czasu, że może zrobić to sam przecież. Bo może jeszcze rzeczywiście. I on to przyjął i powiedział, że kupi. Zgodził się, ale nie był zadowolony. On był urażony zdecydowanie. A ja się w efekcie wściekłam, ja po tym telefonie byłam tak zła, zła na całego. Poczułam się tak jakbym sama nie miała żadnych praw do siebie, swoich potrzeb, planów itd. Poczułam jakbym tylko była na posyłki, jakbym była przeznaczona tylko i wyłącznie do spełniania ich potrzeb i oczekiwań. Dosyć tego.

Myślę, że obie sytuacje i inne też, bo nie sposób wymienić wszystkiego, wystarczy to co już zostało powiedziane a i tak rysuje mi się cały obraz. O to przecież w tym wszystkim chodzi. Chodzi o to, żeby zobaczyć, przeżyć i zrozumieć. Żeby być mądrzejszym na przyszłość i nie wchodzić już w to samo bagno. Po to to robię.  No więc te sytuacje mi pokazały, że wciąż i nadal jestem emocjonalnie uzależniona od mojej rodziny, od ich nastrojów, dramatów, potrzeb…itp. 

Ponieważ to nie oni mi zrobili, ale to ja sama sobie zrobiłam, bo otwarłam się na te ich emocje i wzięłam je na siebie. Nie potrafiłam ich zatrzymać w odpowiednim miejscu, czyli zostawić je tam skąd przyszły a nie przyjmować ich do siebie. One do mnie nie należały, one moje nie były. To, że moja rodzina tak funkcjonuje, że tylko przelanie swoich trudnych emocji na innego przynosi im ulgę, to nie znaczy, że ja mam temu ulegać. Bo to jest destrukcyjne i dla mnie, i dla nich. Dla nich dlatego, że w ten sposób jest im łatwiej przetrwać w tym trudnym momencie, ale nie zrobią wtedy nic konstruktywnego, żeby dany problem rozwiązać. I tym samym mówiąc kolokwialnie uczyć się na błędach. A dla mnie dlatego bo ja wtedy czuję się podle, tak podle, bo znów sama sobie to zrobiłam. Bo czuję się nadużyta, zmęczona, chora ze stanem zapalnym, nie wyspana a i tak na tabletkach, bez nadziei, odrzucona i tak, pusta jak bęben. Czuję się pogrążona w tym zaklętym kręgu smutku a właściwie to już rozpaczy.

Oni zostają z niczym więc nie ma wartości dodanej. To znaczy jednak z minusem, bo są urażeni, w każdym razie ja tak to odbieram. A ja zostaję nawet nie z niczym, ale raczej z ogromnym deficytem emocjonalnym, psychicznym i fizycznym. Ja jestem na ogromnym minusie i to na trzech płaszczyznach właściwie. Kosmos. 

Nie zgadzam się na to. Nigdy więcej. Wybieram siebie i swój dobrostan. Nie będę już więcej ich karmić, bo i tak się nie da tego zrobić, tam są takie dziury emocjonalne, że ja ich nigdy nie wypełnię. Tylko oni sami mogą to zrobić. Ale żeby tak było to najpierw muszą chcieć a potem sami się za to zabrać. Tylko sami mogą tego dokonać. Ja tego za nich nie zrobię, bo się nie da. Ja mam karmić siebie, bo to jest moim obowiązkiem i to właśnie oznacza wzięcie tym samym odpowiedzialności za siebie i swoje życie. To oznacza miłość własną. Ja sobie jestem to winna a nie im. Im nie jestem nic winna. W każdym razie nic ponad własne koszty. Nic ponad własne siły i możliwości. Nic już na minusie własnym. Nic.

Wybieram miłość do siebie a potem miłość do innych. Jak ja jestem pełna miłości, czyli nakarmiona, czyli zaspokojona w zakresie potrzeb własnych. Więc tym samym wypoczęta, spokojna, zdrowa, zadowolona, wyspana… to wtedy jestem pełna i mam co dawać innym. Mam co dać, bo sama mam. A z pustego nic nie nalejesz, nie da się. Gdy ja jestem chora i zmęczona, niewyspana, rozbita, pusta to nie mam nic do zaoferowania drugiemu, nic. Ot i cała tajemnica.

Kochać siebie a potem innych to jest odpowiedź i jedyna droga do miłości tego drugiego.

Smutek

Smutek

Nie wiem od czego zacząć. Może od tego, że nie jest różowo, wcale nie. Wczorajszy dzień przyniósł ze sobą kolejne niespodzianki. Miałam czekać na sygnał ze strony mojej siostry, że mam po nią przyjechać. I tak też trwałam w oczekiwaniu. Zadzwoniła w końcu i powiedziała, że tak, mogę wyjeżdżać. Ja ubieram się wychodzę z domu a ona dzwoni drugi raz, że nie, chyba nie bo jedzie do niej znajoma w tym samym celu jak się okazuje. Ale ona, w sensie moja siostra, nie umie się do niej dodzwonić i to potwierdzić. Słyszałam w jej głosie bezradność i zdenerwowanie. Powiedziałam, że spokojnie, ja już i tak wychodzę, pójdę do rodziców i będę czekać nadal na jej telefon, jak zadzwoni i będzie trzeba to pojadę po nią. Zgodziła się. Ja też tak zrobiłam. 

Po czym nie ma ani telefonu ani żadnej innej wiadomości od niej. Ja nadal nie wiem, ale mam w pamięci, że ustaliłyśmy i mam czekać na sygnał z jej strony, więc czekam. A ona po prawie trzech godzinach pojawia się w drzwiach. Wróciła. I nic nie mówi do mnie, nic zupełnie. Może żeby jakoś wyjaśnić, może też przeprosić. Skoro wczoraj zrobiła taki hałas o ten cały wywóz, przywóz itp. A ja w tym dniu miałam zaplanowane i umówione już kilka spotkań celem oglądania mieszkań. Przecież ja za miesiąc mam się wyprowadzać i nadal szukam. No ale jak usłyszałam, że taka sytuacja, że ona potrzebuje samochód i też moją pomoc to ja odwołałam spotkania i tym samym zrezygnowałam z wyjazdu. Ja to zrobiłam dla niej a potem w tym dniu czekałam i byłam w pogotowiu a zaistniała sytuacja pokazała, że ja wcale nie byłam w końcu potrzebna. To wszystko z mojej strony było nadaremne, po nic, ot co. 

Wczorajsza noc była nerwowa i niedospana, dzisiejsza podobnie. Stan zapalny nadal się utrzymuje. Relacja z siostrą wcale nie jest łatwiejsza. Moje plany poszły się paść. Nadal nie mam mieszkania. Nie ma żadnych korzyści z tych ostatnich dwóch dni w związku z tą opisywaną przeze mnie historią. Jestem bezradna, nie potrafię odnaleźć się w tym Matriksie cudzych oczekiwań, strachów, planów, kolejnych niespodzianek… Nie potrafię. 

Poza tym czuję się pominięta, nie szanowana, wykorzystana, znowu nadużyta! Mam dosyć takiego traktowania, mam dosyć tego, że ktoś ma mnie i moje uczucia głęboko gdzieś. A dalej tak samo moje plany, moje potrzeby i moje życie tym samym, czyli mnie samą. Mam tego dosyć. Niezależnie od tego, że moja siostra tak już ma, ona tak właśnie funkcjonuje od lat. Z nią nigdy nie wiadomo do końca, nigdy itd. Ja mam tego dosyć, ja się nie zgadzam! Mam dosyć tłumaczenia, że ona jest chora przecież, że ona ma swoje trudności… Dosyć! Bo ona jak chce i jej zależy to potrafi się zachować w każdej sytuacji i z każdym innym, ale nie z rodziną. Rodzinę to ona zawsze traktowała i jak widać traktuje nadal poniżej sznureczka uważając, że jej się wszystko należy z naszej strony. Bo ona ma prawo i już. A jeśli coś trzeba byłoby wyjaśnić albo i przeprosić, chociażby rzucić głupie: „sorki, tak wyszło…”. Nic z tego, nie ma, echo. Ja nigdy jeszcze, jak długo żyję nie usłyszałam z jej strony słowa „przepraszam”. Nigdy. A uzbierałoby się kilka grubszych powodów z pewnością.

Aż się prosi, żeby to na spokojnie przegadać, wyjaśnić. Powiedzieć jedna drugiej, jak się czuje z tym wszystkim, co się wydarzyło i dlaczego. Tak to widzę. I w każdej innej sytuacji tak bym zrobiła. Ale w przypadku mojej siostry mam duże wątpliwości, ponieważ już wiem, że cokolwiek powiem to ona i tak odbierze to jako atak i nic dobrego nie wyjdzie z tej rozmowy. Ona zamieni to w konfrontację. A ja nie mam już siły na trzeci dzień walki, ja już nie mam siły. Ja to wszystko emocjonalnie zbyt przeżywam, żeby się sama jeszcze podkładać. Jesteśmy obie dorosłe, zostawiam to jej. Ja mam dosyć.

Ale nie jest mi wcale z tym dobrze, mam uczucie porażki i znów czuję smutek. Tak jest mi smutno, bardzo. Kocham moją siostrę i chcę dobrze a znów wyszło tak jak wyszło. Czy to nie jest smutne?! Jest i to bardzo.

Zaklęty krąg

Zaklęty krąg

Jestem wykończona. Co najgorsze jeszcze święta się nie zaczęły a ja mam już dosyć tych zbliżających się wspólnych i radosnych inaczej dni. Już jestem tak zmęczona moją rodziną, już czuję się nadużyta i na granicy wytrzymałości psychicznej, emocjonalnej i fizycznej. Najchętniej to uciekłabym daleko stąd i nie wróciła najlepiej nigdy. Tak to wygląda. 

Nawet moje sny to pokazują. Dziś kilka razy śniło mi się, że krwawię i to bardzo mocno. Byłam cała we krwi. Cała pomazana krwią, moje ciało, ubranie jakie miałam, wszystko. No cóż i tak też się czuję po wczorajszym dniu. Wczoraj poległam niestety, już nie wytrzymałam, nie dałam rady tego znieść i to podwójnie. I to z dwóch stron. Ze strony siostry a potem ze strony mamy. 

Najpierw siostra mnie zaatakowała, że ja mam z czymś jakiś problem. Mylnie odebrała moje westchnienie od razu interpretując, że ja nie chcę. No i zaczęło się atak, walka, pretensje… znajome dramaty. Ja zaatakowana też automatem weszłam w ten sam tryb, to się po prostu stało. Jak za naciśnięciem guzika – ona na mnie napiera to ja się od razu zdenerwowałam i powiedziałam podniesionym już głosem, że „ja nie mam żadnego problemu, żeby ją odebrać autem…” Ale już byłam zła i ten komunikat mógł wydać się wtedy nieprzekonujący. A byłam zła na to, że mnie próbuje wciągać w swoje negatywne emocje, w swoje gierki. W ten swój sposób manipulacji, w swój schemat stosowany od lat: „ja muszę to zrobić, aż tyle zrobić…, tyle mnie to kosztuje wysiłku…, najpierw muszę to… potem to… i jeszcze tamto…” Celem czego jest oczywiście między słowami: „zobacz jak mi strasznie, wejdź w ten stan i pomóż mi, zrób coś…”. I ja jestem gotowa jej pomóc, czyli zadziałać, ale nie jestem zainteresowana i też nie mam czasu ani energii na to, żeby wysłuchiwać tych historii. Ale najgorsze jest to, że ona z góry zakłada, że świat jest przeciwko niej. Ona już to wie, że ja nie chcę, że ja jestem przeciwko niej, ona jakby zaczynając tę walkę od razu prowokuje u tej drugiej strony taką a nie inną reakcję jakiej się spodziewa. Bo jest to powiedziane na wysokim tonie, z dużymi negatywnymi emocjami i na granicy krzyku właściwie. 

Jak teraz to piszę to myślę, że powinnam wytrzymać jej emocje, powinnam być przy sobie nadal i powinnam na spokojnie jej mówić to co czuję i co myślę, tak na spokojnie. No ale wczoraj już miałam wyjść, śpieszyłam się na terapię, sama byłam w działaniu i jeszcze jej dramaty… Nie wytrzymałam, po prostu się zdenerwowałam, bo wyczułam te znajome od lat próby manipulacji, gdzie nigdy nie ma prostych słów typu: „chcę, żeby…, potrzebuję…, proszę…”. Tylko całe historie przekazane w trakcie długiego słowotoku a im dalej, tym bardziej robi się nieprzyjemnie, zagrażająco, negatywnie. Wysokie negatywne emocje na granicy krzyku i nie znoszące sprzeciwu.

Gdy ochłonęłam po tym telefonie a długo mi to zajęło jednak, to uzmysłowiłam sobie, że przecież my już od poprzedniego dnia byłyśmy umówione, to było już ustalone, że ja ją odbiorę tym samochodem. To o co chodzi? Kto miał problem w takim razie i z czym? Może ona chciała, żeby ją tam też zawieźć? Może tak, nie wiem, ale przecież mówiła w trakcie tego przydługiego monologu, że ustaliła już, że pojedzie autobusem. 

Ja na prawdę piszę to i w ten sposób próbuję rozkminiać, co się stało? Jak to się stało? I co za tym idzie? Co należałoby zrobić w przyszłości? Jak się zachować? Jak te relacje budować? Tylko, że ja to właśnie próbuję stosować przez całe moje dorosłe życie i jak widać są takie efekty jakie są.

Ta sytuacja wydarzyła się przed terapią, potem trudny proces z grupą. Znów byłam przy sobie, znów się popłakałam widząc, czując jak trudno było mi w dzieciństwie. Jak bardzo wtedy byłam osamotniona, ja byłam zupełnie niezaopiekowana emocjonalnie, całkowicie zostawiona samej sobie a jeszcze byłam obarczona problemami mojej mamy, mojego rodzeństwa. A nawet ojca, bo jego problemy były problemami mojej mamy a jej problemy to już na pewno były moimi. Dźwigałam o wiele za dużo niż mogłam w ogóle unieść. Nikt mi nie pomagał w moim świecie wewnętrznych przeżyć a jeszcze mi dowalał swoim światem i to zwielokrotnionym w kilka osób naraz. Z empatią i czułością zobaczyłam to, przeżyłam i opłakałam.

I teraz widzę, że jest podobnie. Widzę, że moja rodzina nadal i wcale wciąż nie interesuje się czym ja żyję, co mnie zajmuje, porusza, co słychać u mnie nawet? Mówiąc kolokwialnie. Tylko na okrągło mówią pokazując swój świat, swoje potrzeby, swoje oczekiwania itp. Oni nadal oczekują i chcą, że ja będę ich bohaterem rodzinnym. Tym bohaterem silnym, nieustraszonym i niezniszczalnym… Oni są w centrum od zawsze a mój świat ma się kręcić wokół nich i dla nich.  A ja już jestem zupełnie kim innym, ja już wiem, że moje moce są ograniczone i że nie jestem w stanie ich do końca zaspokoić i uszczęśliwić. Nie jestem w stanie tego zrobić choćbym sama oddała się temu zadaniu do końca. Jak widać nawet do krwi.

Na koniec tego fatalnego dnia słysząc znów te same gadki mojej mamy. Co roku to samo: „ale makówki zrób na wodzie, nie na mleku, bo skiśnie…”. Też wypowiedziane na wysokim tonie pretensji połączonej z dramatem w tle, nie wytrzymałam. Po prostu to się stało i odparłam: „mam dosyć tych corocznych gadek, że nie na mleku… na wodzie są niedobre i nikt tego nie je potem, zrobię na mleku i już. Jak ja robiłam to nigdy nie zdążyło skisnąć”. Ale wcale nie byłam spokojna, oj nie. Czułam złość, poirytowanie a nawet wściekłość i jeszcze wyraziłam te emocje dołączając znajomy grymas mojej mamy na swojej twarzy. Ja się tak skrzywiłam, jak ona to ma w zwyczaju. Kosmos. Tak było. Moja mama poczuła się oczywiście urażona i się obraziła. Wcale nie miało dla niej znaczenia, że ją przeprosiłam wychodząc. Nie odezwała się do mnie, ledwo się pożegnała słabym: „pa”.

I takie są efekty wczorajszego dnia, dwie osoby są na mnie obrażone. Tak to wygląda. Z moją siostrą też próbowałam nawiązać jakąś nić porozumienia, rozładować sytuację zagadując do niej po powrocie, gdy natknęłam się na nią w kuchni. Nie podjęła tematu zostając w swoim świecie urazy i żalu. Ale teraz to pisząc widzę jaka naiwna byłam, bo przecież nie spełniłam wtedy jej oczekiwań. Ja nie zrobiłam tego co ona chciała, mimo że sama może do końca nie wiedziała czego chce a tym bardziej nie umiała mi tego powiedzieć. Ale jej zdaniem to ja jestem winna a ona ma święte prawo być obrażona. 

To wszystko co się dzieje trudnego emocjonalnie zazwyczaj też odzwierciedla się w moim ciele. I niestety też tak jest i tym razem. Boli mnie noga, ta słabsza, lewa. Tak ją odczuwam, gdy mam jakiś stan zapalny w organizmie. Boli mnie jakby od środka i już zaczęło się to w nocy. To tak jakby te relacje z moją rodziną były frontem walki a ja umęczona, pobita i zakrwawiona najchętniej chciałabym uciec przed tym. Uciec przed nimi. Ale wiem, że nie mogę, bo nie chcę przed nimi uciekać. Bo przecież ja ich kocham. Ja ich kocham takimi jakimi są. Ja rozumiem ich trudności, widzę te lęki, napięcia i strachy o nawet proste i przyziemne sprawy. Ja ich kocham nawet w tym.

Ale dlaczego tak boli?

Płaczę i czuję jakbym była w czarnej dziurze beznadziei i rozpaczy. Widzę to jakby… jakby zaklęty krąg bólu.

Chcąc zrozumieć co się dzieje ze mną, po dłuższym czasie, po śniadaniu, wyciągam na chybił trafił kartę emocji i widzę „smutek”. Trafione w punkt. Czytam: „smutek związany jest z niespełnieniem, rozstaniem, porzuceniem… Smutek związany jest ze stanem pustki, braku i niemożności. Jest więc istotnym składnikiem tęsknoty. Wreszcie – smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności. Odczuwamy go, gdy na kimś się zawiedliśmy lub rozczarowaliśmy. Ale też, gdy inni nie odwzajemniają naszych uczuć i nie otrzymujemy w relacjach od innych tego, co sami dajemy lub czego pragniemy…”.

Tak, te słowa odzwierciedlają rzeczywiście mój stan ducha. Ale najsilniej utożsamiam się z tym, że ja na prawdę chciałabym im pomóc, ulżyć, ukoić niejako a za każdym razem w takich sytuacjach czuję niemoc. Jestem bezsilna i wtedy smutek łączy się u mnie z frustracją i poczuciem beznadziei. Czuje się przegrana i pokonana. 

Więc co? Ja też walczę? No tak, jeśli tak, to stąd te stany zapalne u mnie tak częste w takich trudnych momentach. Bo ta od lat odtwarzana bitwa jest z góry przegrana. Nie da się nikogo uszczęśliwić na siłę. Więc wciąż i na nowo widząc ich krzywdę, ich ból przeżywam go jako swój. Tak jest. To ma miejsce. I mam tego jeszcze potwierdzenie: „…smutek związany jest z empatycznym odczuwaniem cudzej krzywdy i poczuciem własnej bezsilności…”. 

I koło się zamyka. Mam odpowiedź. 

Czuła empatia

Czuła empatia

Wczoraj znów byłam z rodziną, poszłam do nich wieczorem ponaglona niemalże zachęcającym telefonem ze strony mojego taty. Moja mama upiekła ciasto, było dużo rozmów, sielanka. Tak rzeczywiście jest miło, widać u wszystkich dobre, przyjazne nastawienie. Jedynie mama starając się zwrócić na siebie uwagę wchodziła w stare schematy i wtedy albo uderza w nutę ofiary, albo atakuje innych, najczęściej tatę bądź moją siostrę. Dlatego te dwie osoby a nie inne, bo oni właśnie w trójkę mieszkają razem na co dzień. Więc to widać ma związek. Wtedy mama rzuca takie hasła jakby chciała powiedzieć: „na co dzień nie jest tak różowo, na co dzień jestem nieszczęśliwa, skrzywdzona, nieszanowana…”. 

I tak rzeczywiście znam to z mojego dzieciństwa, młodości, przeszłości – moja mama zazwyczaj czuła się niezadowolona, niezaspokojona w swoich oczekiwaniach i rozżalona w kontekście wzajemnych relacji z resztą domowników. Zawsze ktoś był winien jej złego samopoczucia albo jeden albo inny kozioł ofiarny musiał się znaleźć. Chwile pozornego spokoju mogły być tylko mierzone w godzinach. A i tak dało się wtedy odczuć napięcie co tym razem się stanie, co się wydarzy, na kogo padnie tym razem.

Piszę o tym, ale czuję spokój i akceptację na to co miało miejsce, co ma i co jeszcze będzie miało miejsce, bo wiem, że te schematy zachowania mojej mamy są i takie pozostaną. Ona z takiego zachowania a nie innego czerpie korzyści, ale nie chcę dalej się o tym rozpisywać. Zostawiam to. To jej schematy i jej odpowiedzialność za nie i za siebie tym samym. Oddaję jej to, nareszcie wyraźnie czuję, że to jej a ja nie jestem odpowiedzialna ani za jej samopoczucie ani tym bardziej za jej zachowanie. Nareszcie jestem wolna. 

Bo tak rzeczywiście jest. I wczoraj tam na gorąco widziałam to zachowanie mojej mamy i nie poczułam się inaczej niż wcześniej, nic mi to nie zrobiło, nie ma to już nade mną żadnej mocy tak jak wcześniej. A dziś, gdy o tym piszę to czuję oprócz spokoju i akceptacji taki rodzaj czułej empatii do niej, że aż tak ta moja mama nie potrafi przyjąć miłości od swoich domowników. Dlaczego? Bo jej nie widzi, bo nie chce jej widzieć, bo nie umie już jej zobaczyć? Nie wiem. I nie chcę już tego rozkminiać, już nie. Zostawiam to i oddaję niejako w ręce mojej mamy, bo do niej to należy, nie do mnie. Już nie, nareszcie, uff. Rzeczywiście jestem już wolna.

Mogę teraz czule ją objąć swoją uwagą pełną empatii i kochać ją, po prostu ją kochać taką jaką ona jest. I to wystarczy. 

Moje ciało wie lepiej

Moje ciało wie lepiej

Jestem tak bardzo zmęczona, tak bardzo. Ostatni czas jest tak intensywny, jestem tak zajęta. Sprawy terapii, która trwa jeszcze prawie do końca stycznia przyszłego roku. Warsztaty teatralne też są bardziej wymagające, bo dużymi krokami zbliżamy się do daty wystawienia naszego spektaklu. Szukanie mieszkania w odległym jednak mieście a nie gdzieś obok. No i codzienne tematy jak np. fizjoterapia, przyjazd mojego brata i chęć nacieszenia się nim, powoduje, że więcej czasu spędzam u rodziców, bo oni tam są wszyscy razem. I ciągnie mnie do nich, chcę być z nimi. 

Ale to wszystko jest dla mnie bardzo wyczerpujące, bo nie mam czasu na nic innego już właściwie. Mam nawet poważne zaległości we wpisach na bloga, bo nie ogarniam tego najzwyczajniej w świecie. Piszę na bieżąco rejestrując to co przynosi mi życie, ale zanim to trafi na blog a to też wymaga czasu i ja nie ogarniam na ten moment. Obiecuję sobie, że może dziś, może jutro i tak leci dzień za dniem.

Nie mam ostatnio czasu, żeby pobyć ze sobą, żeby odpuścić wszelką aktywność, wszelkie myśli, zadania do wykonania, ja nawet nie mam wysprzątane… Dziś niedziela, nareszcie nie muszę nic, ale ja wczoraj zaprosiłam moją rodzinkę na kawę i dziś nie wiem, czy się cieszyć, bo na razie to ja nie jestem w stanie. Jestem wypluta, zmęczona, czuję się jakby mnie walec przejechał po tym całym tygodniu. Gdzie muszę przyznać dwie noce były tak ciężkie, że musiałam się wspomóc 1/2 Hydroxizinum. Dziś była ta druga, spałam, ale ze wspomagaczem.

No i patrząc na to wszystko obiektywnym okiem to ja się wcale nie dziwię, wcale. Bo tego jest po prostu za dużo, bo ja nie odpoczywam, nie luzuję. Ja potrzebuję wypocząć, dlatego mój organizm wie co robi wysyłając mi takie a nie inne sygnały. Nie dając mi w nocy zasnąć. Ale to ja sama sobie to robię, ja sama jestem za to odpowiedzialna. Większość dnia jestem w działaniu, w rozjazdach albo gdy już jestem w domu to siedzę w Internecie i szukam mieszkania, dzwonię umawiam się. Wieczorem już powinnam odpuścić i luzować, wyciszać oddając się przyjemnościom. A ja do końca naginam, myję się kładę do łóżka i ten cały kołowrotek myślowy ciągnę nadal w mojej głowie. To się dalej kręci nie dając mi zasnąć. Zbyt duże zmęczenie i intensywne myśli wkręcające się w mózg nie pozwalają mi spowolnić, wyciszyć się, wziąć na luz, gdzie w konsekwencji tego właśnie nie mogę zasnąć. W tym jest problem.

We mnie tkwi przyczyna, w mojej złej organizacji dnia albo właściwie w jej braku. Przyczyna tkwi w braku odpoczynku i zbyt dużym stresie, napięciu, działaniu bez końca. Skoro nawet w łóżku nadal rozmyślam to końca nie widać. Organizm wie co robi, organizm mnie chroni, bo on chce mi pokazać, że to błędna droga, że on tego nie akceptuje, bo ja w ten sposób się zażynam po prostu. Sama sobie to robię. Sama.

Czy nie jest to przypadkiem zakamuflowany obraz, ale jednak mojego schematu wchodzenia w rolę ofiary a w konsekwencji objaw autoagresji. Najpierw: „ja muszę, ja powinnam, jeszcze to trzeba zrobić…” i skutki są takie, że sama sobie szkodzę, nadużywam siebie nie szanując swoich potrzeb, nawet tych podstawowych co powoduje pogorszenie zdrowia. I tego zdrowia psychicznego jak i fizycznego przecież. 

Tak, mój organizm, moje ciało wie co robi i jedyne co powinnam to go słuchać, podążać za nim, czyli za sobą, bo jego potrzeby są moimi potrzebami. To ja potrzebuję odpoczynku, spokoju, przyjemności jak powietrza. Nie da się na dłuższą metę tego pomijać, nie zauważać. Albo szukać przyczyny w złej kondycji, bo zbyt słabej itp. Tak, w przeszłości miałam takie myśli: „dlaczego moje ciało mi to robi? dlaczego mnie nie słucha? Dlaczego nie jestem już taka silna i odporna fizycznie, psychicznie jak kiedyś?”. A teraz wiem, wiem na pewno, że moje ciało wie co robi, ono jest mądrzejsze ode mnie tej świadomej na pozycji głowy, ono wie lepiej i w ten sposób stawiając mi pewne ograniczenia na drodze pragnie mnie chronić. Nic innego jak chronić przed destrukcją, rozpadem, przed samą sobą, bo to ja sama sobie to robię. 

Moje ciało wie lepiej, bo ono to ja sama w istocie, ale na tym wyższym podświadomym poziomie. Na poziomie serca, duszy jakby to nie nazwać. Ono wie lepiej. 

Jestem ok

Jestem ok

Wczoraj na terapii przeżyłam bardzo trudną sesję, nie moją, ale ja czułam, odbierałam czyjeś słowa tak osobiście, że mogę powiedzieć, że ta sesja była właściwie dla mnie, o mnie i we mnie. Przeżycia, historia tej osoby tak bardzo były podobne do moich minionych doświadczeń, że bardzo mnie dotykały bo za każdą ich nową odsłoną miałam w głowie: „ja też tak miałam, to też podobnie wyglądało u mnie, tak znam to”… I wywoływało to we mnie szereg emocji i uczuć: niedowierzanie, że aż tak; żal dla samej siebie, że to przeszłam; smutek, że to miało miejsce; czułam empatię do samej siebie, tak bardzo czułam ten swój trudny, straszny wręcz mój wewnętrzny świat wówczas i tak bardzo ze sobą sympatyzowałam na poziomie serca. 

Ja siebie po prostu nareszcie widziałam, ja widziałam te straszne fakty z mojego życia i mnie samą tak bardzo uwikłaną, utrudzoną, zniewoloną w okowach strachu i lęku. Tak jak to wyglądało rzeczywiście a nie umniejszając, racjonalizując bądź nawet wypierając, bo tak też sobie wcześniej radziłam. Części zdarzeń wolałam nie widzieć, pewnych słów wolałam nie słyszeć. A z całą pewnością tego wszystkiego trudnego co niosło moje życie wolałam nie czuć. Ja teraz nareszcie to poczułam, dotknęłam w emocjach, otwarłam na te uczucia moje serce. Tak bardzo byłam blisko siebie, przy sobie, że nawet nie byłam w stanie się odezwać, po prostu nie miałam nic do powiedzenia, żadna informacja ze mnie nie wypłynęła, bo byłam przy sobie. 

Wybrałam siebie. Po raz pierwszy na terapii ja wybrałam siebie. Nawet gdy terapeutka zwróciła uwagę, że część grupy zamarła jakby i nic się nie odzywa, wtedy ja zdołałam tylko powiedzieć, że: „nie jestem w stanie nic powiedzieć, bo te treści są mi tak bliskie, tak bardzo przypominają mi moją przeszłość, historię, że jestem w tym teraz przy sobie, bo tak mnie to dotyka, że jestem przy sobie i tam chce pozostać…”. 

Na końcu wydarzyło się też coś bardzo ważnego dla mnie. Odezwałam się nareszcie na słowa terapeutki, że może tamta osoba chce usłyszeć od nas – od grupy, że ona jest ok? I wtedy ja od razu, bez namysłu i zdecydowanie powiedziałam: „dla mnie jesteś fantastycznie ok! A wszystkie twoje trudności wynikają z twojej historii, z trudnego dzieciństwa, z tych warunków w jakich wyrastałaś, miałaś bardzo pod górkę. Ale i tak dajesz radę, jest coraz lepiej i jesteś na właściwej drodze. Dla mnie jesteś bardzo ok!” 

Dalej terapeutka zadała nam pytanie, ale czy zawsze jesteśmy ok?

A ja wtedy z uśmiechem na twarzy: „nawet gdy nie jestem ok, to i tak jestem ok! Zawsze jestem ok, taka jaka jestem!”  To było o mnie przede wszystkim, ja mówiłam rzeczywiście o sobie i rzeczywiście tak teraz już mam, że zawsze jestem ok! Niezależnie co by się podziało ze mną, we mnie prze ze mnie. To i tak jestem ok.

Odnalazłam miłość własną

Odnalazłam miłość własną

W ostatnich dniach na nowo uświadomiłam sobie znaczenie i też możliwości oddziaływania naszego Ego. Jak to zazwyczaj u mnie wygląda – samo wpadło mi w ręce przeglądając filmiki na YouTube. I rzeczywiście tak miało być, tego potrzebowałam. Namierzyłam u siebie nawet kilka struktur Ego. Mianowicie, zapewne pierwszą była u mnie bardzo silnie osadzona struktura ofiary, mówię była, bo dzięki terapii pozbyłam się tej roli ofiary. Oczywiście mam świadomość, że to może wrócić i tak się dzieje, zwłaszcza wtedy, gdy człowiek przeżywa jakieś trudności, czuje się źle, może jest chory itd. Jeśli w takich sytuacjach przyjmujemy podobną postawę to jest to funkcjonalne dla nas, mówiąc kolokwialnie normalne. Ale u mnie właśnie było to nadmiernie stosowane i kładło się cieniem na moje relacje z innymi, w których to przyjmowałam postawę uległości. I to już było niefunkcjonalne dla mnie a wręcz zagrażające mnie samej, zagrażające moim potrzebom, mojemu dobru. Trzeba koniecznie wspomnieć w tym miejscu, że ta struktura była silnie związana u mnie z poczuciem zagrożenia, lęku. I to już dawało niezły koktajl emocji związanych z przeżywaniem strachu, niepokoju…

Dzisiaj w nocy miałam nawet lekcję poglądową w tym temacie. Położyłam się spokojnie spać i rzeczywiście byłam zrelaksowana, spokojna z uczuciem ulgi a nie zagrożenia jak to bywało wcześniej. Tak mam w ostatnim czasie, cudowne uczucie. Ale czytając jeszcze tak sobie Zwierciadło przed snem natrafiłam na artykuł o laleczkach wudu, przeczytałam go i zaczęło się. Moje Ego zaczęło działać, przeszło do zdecydowanego ataku strasząc mnie i próbując zalać lękiem. Teraz gdy to piszę to wydaje mi się to śmieszne, ale w nocy ja na prawdę zaczęłam się bać, czułam, że znajoma fala lęku jest już tuż, tuż prawie. Z dużą determinacją i wielokrotnie racjonalizując, uspokajając siebie szukałam na nowo wypartego poprzez lęk poczucia bezpieczeństwa. To była prawdziwa walka z mojej strony i oczywiście ze strony mojego Ego, które poniekąd po tylu latach jest uzależnione od lęku, ono się nim żywi a robi to w słusznej sprawie, bo chce mnie dalej chronić. Jemu się wydaje, że ja nadal tego potrzebuję.

Nasze mechanizmy obronne powstają jak sama nazwa wskazuje właśnie w naszej obronie, ale z czasem przestają nam służyć, są przeszkodą dla naszego rozwoju i życia w wolności.

Ale ja już nie muszę się bać, ja po ostatnim procesie pojednania z moją mamą pełnym miłości przyjęłam ją, przyjęłam nareszcie moją mamę w emocjach, w środku, w duszy i w ciele. Bo przecież na głowę to ja ją kochałam, ale mój środek i ciało mówiło co innego. Ja przyjmując moją mamę przyjęłam tym samym siebie samą, cudowny proces miłości własnej został skonsumowany, można powiedzieć. I rzeczywiście ja wyraźnie od tamtej chwili i wciąż czuję poczucie godności, czuję szacunek do samej siebie, akceptację dla siebie. Ja to mam nareszcie. Mam to i znów nie tylko z poziomu głowy – mówiąc o tym. Ja to mam z poziomu serca, ze środka – ja to czuję tak po prostu i naturalnie. To jest we mnie. Ja kocham siebie nawet z moją oponką na brzuchu, kocham i już. I to jest piękne. Jestem w domu. Czuję się dobrze i czuję wyraźnie, że jestem bezpieczna, że świat mi sprzyja, że świat też mnie przyjął taką jaką jestem. 

Ja już nic nie muszę. Nie muszę udowadniać, że jestem coś warta. Nie muszę zasługiwać, kupować uwagi, troski, miłości. Nie muszę, bo sama mam w sobie wszystko to co potrzebuję. Sama sobie daję tyle razy, ile potrzebuję i to co potrzebuję. Ja to mam nareszcie. Jestem pełna. Nareszcie nie jestem pusta z moimi głodami. Ja już jestem pełna. Ja to mam. I dlatego nie patrzę już na moją mamę z pozycji dziecka – daj mi. Już nie. Ja sama sobie daję to co potrzebuję, bo mam z czego. 

Teraz rzeczywiście czuję, że jestem dorosła i dlatego mocna, silna i pełna. Mam wszystko, bo mam miłość. To jest kluczem do wszystkiego, kluczem jest miłość. Odzyskałam miłość mojej mamy, poznałam ją i przyjęłam. A dalej przyjęłam samą siebie z tą samą miłością więc miłość wypełnia mnie po brzegi. I to zmieniło wszystko co we mnie tam jest w środku, w sercu, w duszy, w ciele i tym samym zmieniło wszystko to co na zewnątrz mnie – moje relacje z innymi, mój odbiór rzeczywistości, świat…

Jak trudno mi było bez tej miłości własnej żyć, jak bardzo. Tak trudno, że zaczęłam się nią zajmować zawodowo na drodze naukowych poszukiwań. Ale dopiero w trakcie terapii i w czasie ostatniego procesu z przed trzech dni mogę powiedzieć, że ją odnalazłam. Odnalazłam miłość do siebie samej, czyli nic innego jak miłość własną.

Kochać pomimo

Kochać pomimo

Jestem inna zdecydowanie, czuję to, widzę i słyszę w relacjach z innymi. Wczoraj miałam okazję się sprawdzić, odebrałam z lotniska mojego brata a następnie spędziłam z rodziną kilka godzin. I było mi tak normalnie, tak dobrze, że aż nie chciało mi się stamtąd wychodzić. Mimo, że rozmowa nie zawsze należała do najmilszych, mimo, że mama znów wchodziła w rolę ofiary, innym razem znów atakowała ojca albo siostrę. Takie momenty się zdarzały i to kilka razy. Ale ja, co najważniejsze, nie czułam wtedy do niej złości, czy nawet niechęci a w zamian widząc to: „no tak ona znowu to robi” czułam jednak akceptację i spokój.  Tak po prostu. I nie zmieniło to mojego pozytywnego nastawienia do niej. I to działo się naturalnie tak z ciała, z serca a nie z głowy. Tak, to było z poziomu serca. Niesamowite, nareszcie przyjęłam moją mamę taką jaką ona jest, nareszcie już nie mam żadnych oczekiwań wobec niej. Uwalniające uczucie.

I co ciekawe, podczas tej wizyty przeglądałam też moje stare listy z lat młodości a nawet gdy byłam dzieckiem jeszcze. I znalazłam tam takie perełki, gdzie moja mama pisze listy do mnie będącej wtedy na kolonii letniej. To jest tak znamienne w swojej treści i też ładunku emocjonalnym, że aż nieprawdopodobne. Moja mama pisze o tym, że była chora na anginę, że miała wysoką temperaturę i dreszcze, ale dalej pisze, że to dobrze, że tylko 3 dni bo bała się czy to nie zapalenie stawów. Jest lepiej teraz, zapalenie przeszło… W tej chorobie, ale jednak upiekła siostrze tort makowy (miała właśnie urodziny) a ona znowu niezadowolona (moja siostra), bo chciała z galaretką. Cytuję: „A tak to jest Mama się stara a dzieci kręcą noskami. Nie wiem doprawdy po co Ci to piszę, ale to przecież samo życie – nasze, musisz wiedzieć co się dzieje…”. 

Czy 13-latka przebywająca akurat na swoich wakacjach nad morzem powinna wiedzieć ze szczegółami o tym z czym boryka się jej mama tam w domu? Mama, która została z trójką swoich dzieci. Teraz patrzę na to z niedowierzaniem, wręcz z pewną trudnością, że aż tak to wyglądało. Ale niestety, tak. To prawda. Tak to wyglądało. Dlatego byłam w roli bohatera rodzinnego czując się za wszystko i wszystkich odpowiedzialna a zwłaszcza za samopoczucie mojej mamy. To ja pełniłam rolę pocieszyciela i pierwszego jej pomocnika we wszystkim. 

I piszę to, ale nie czuję, wciąż nie czuję w sobie żalu, że tak było. Już nie czuję złości na mamę, że mi to robiła. No cóż radziła sobie jak umiała. Taka była i taka jest nadal. I taką ją kocham, przyjmuję. I czuję ulgę i spokój. 

Teraz przytoczę moją odpowiedź na powyższe słowa jej listu: „Kochani Rodzice!!! Pozdrawiam Was serdecznie. Dostałam Wasz drugi list. Dowiedziałam się o wszystkich maminych kłopotach i chciałabym tam być. U mnie się nic nie zmieniło. Dzisiaj idziemy piąty raz do kina na film >Kaskader z przypadku<…”. No cóż moje słowa również mówią same za siebie: „Chciałabym tam być” – dopowiem tutaj, dlaczego chciałabym tam być: żeby wesprzeć, żeby pomóc, żeby trzymać gardę przy mojej mamie, która ma tak bardzo ciężko, która ma tyle kłopotów i była nawet chora, ona sobie biedna nie radzi… Słowa układają mi się same, tyle razy w życiu to przerabiałam, odczuwałam, pomagałam, wspierałam…

Cieszę się z mojej terapii, bo pozwoliła mi zobaczyć prawdę, taką jaką jest, mogłam nareszcie zobaczyć te fakty z mojej przeszłości i mnie to nie powaliło, już nie. A te listy są między innymi dowodem, że to miało miejsce rzeczywiście. Więc moje uczucia, wspomnienia, słowa nie były wypaczone, przekoloryzowane, przesadzone. Przyznam, że takie wątpliwości też miewałam… 

Ale oprócz tego, że mogłam to zobaczyć nareszcie to jeszcze odczuwam inną diametralną zmianę w sobie – teraz patrzę na to ze spokojem i akceptacją. I tak samo mogę mimo tego wszystkiego patrzeć na moją mamę i kochać ją. 

Kocham moją mamę taką jaką jest i pomimo tego wszystkiego…

Miłość ponad wszystko, nawet i ból

Miłość ponad wszystko, nawet i ból

proces, Gestalt teoria psychologii postaci, terapeuta, poziom świadomości i podświadomości, zapomnieć, wyprzeć, transformacja, uzdrowienie, praca z ciałem, emocje, zamiana obiektu, maska strachu, maska przerażenia, maska bólu, miłość, cierpienie, ból, tulić, kochać, wzruszenie, pojednanie, ukojenie, zaspokojenie, poczucie bezpieczeństwa, dobry sen,

Przeżyłam wczoraj bardzo głęboki proces będąc na wizycie u terapeuty pracującego w nurcie Gestalt. Bardzo było mi to potrzebne. Czułam już od jakiegoś czasu a historia z klockami wyraźnie potwierdziła mi to, że w moim procesie psychoterapii wszystko zostało już dotknięte, obgadane, przepracowane na poziomie świadomym. W każdym razie jak na ten czas, bo nie wiadomo co przyniesie przyszłość. Czułam, że powinnam sięgnąć głębiej do podświadomości, do tego co zostało zapomniane bądź wyparte. Zostało wyparte w moim interesie oczywiście po to, żeby mnie chronić w tamtym czasie.

Opowiedziałam na wstępie filmik z klockami i wyraziłam swoje uczucia jak bardzo mnie widok tych dzieci poruszył. To akurat nie było trudne, bo znowu miałam łzy w oczach. Powiedziałam, że: „ja jestem jak te dzieci, boję się wziąć klocek do ręki, tak jak boję się nadchodzących zmian w moim życiu i wielu innych kwestii”. Terapeutka zapytała mnie – gdzie w ciele umiejscowiłabym ten lęk, odpowiedziałam, że w sercu i dalej już poszło. Odbył się długi proces głęboko transformujący, uzdrawiający. 

Dzięki temu procesowi mogłam w sercu, w emocjach i dalej w świadomości zamienić jeden obraz na drugi, właściwie jeden obiekt na drugi. Mianowicie przerażający obraz maski powykrzywianej w różnych dynamicznie zmieniających się grymasach, tak straszny dla tej małej kilkutygodniowej istotki, obraz strachu, przerażenia, bólu, cierpienia, płaczu wręcz krzyku na obraz mojej mamy. Która przecież robiła to z miłości. To ona była tym strasznym obiektem w masce strachu i bólu, ale dzięki temu przeżyciu mogłam to zobaczyć, poczuć, przeżyć i odkryć, że pod tą straszną maską kryła się moja mama. Mama, która aż tak bardzo kochała, że z miłości musiała zadawać mi ból. Z miłości cierpiała razem ze mną. Z miłości kochała prawdziwie, bo dzięki temu chodzę. Nie siedzę na wózku inwalidzkim jak mówili lekarze przy moim urodzeniu.

W efekcie czego przyjęłam moją mamę, przyjęłam jej miłość. Zobaczyłam tam głęboko i daleko, bo w moim dzieciństwie, że ona właśnie kochała mnie ponad wszystko, ponad swój ból, który odczuwała zadając mi ból. Ona cierpiała za nas dwie poniekąd. A mimo to jej miłość była na tyle duża, że uniosła to cierpienie i sprawiła, że mogłam pójść na operację i dalej mogłam zacząć chodzić. Dzięki niej chodzę, dzięki niej jestem tym kim jestem.

Wieczorem poszłam do mojej mamy Bogu dziękując, że jeszcze żyje i że mogę to jeszcze zrobić. I powiedziałam jak bardzo ją kocham, jak bardzo… i tuliłam ją długo i bardzo mocno, dziękując za wszystko co dla mnie zrobiła. Płakałyśmy obie. Było mnóstwo uczuć wzruszenia, pojednania, miłości.  Powiedziałam jej, gdzie byłam i co w tym dniu zrobiłam, jaki proces, ale bez szczegółów. W takiej chwili słowa są zbędne. Wystarczy wtedy być.

Tej nocy spałam jak niemowlę. Ukojone, zaspokojone, bezpieczne. I te uczucia noszę w sobie nadal. I niech tak zostanie.